sobota, 25 grudnia 2010

Rok 2010 - podsumowanie

Podsumowanie roku pod względem książek wygląda wprawdzie trochę monotonnie, ale za to całkiem okazale. W roku 2010 ukazało się pięć książek z cyklu "Błękitnokrwiści" Melissy de la Cruz w moim tłumaczeniu: "Błękitnokrwiści", "Maskarada", "Objawienie", "Dziedzictwo" i "Klucze do Repozytorium". Sam pierwszy tom przełożyłam pod koniec roku 2009, ale cała reszta to już robota tegoroczna. Do tego jeszcze należy doliczyć dwie książki "w drodze", złożone w Wydawnictwie i czekające na polską premierę: "Zbłąkany anioł" i "Krwawe walentynki". Nawet licząc "Klucze do Repozytorium" i "Krwawe walentynki " jako w sumie jedną książkę (ze względu na ich niewielką objętość), to i tak daje co najmniej 6 przełożonych książki w tym roku. A może i 6,5, ponieważ za 0,5 książki można policzyć rozgrzebaną na warsztacie "Straż" Marianne Curley. To - prawdę mówiąc - niesamowicie dużo, biorąc pod uwagę średni czas pracy nad jedną pozycją.

Szczegóły techniczne są nudne, ale pomyślałam, że warto może dać dokładniejsze wyliczenie - bo książka książce nierówna. Warto może wiedzieć, jakie są granice możliwości tłumacza, ile się przekłada i ile zrobiłam w tym roku w liczbach bezwzględnych. Być może już o tym pisałam, ale powtórzę: w wydawnictwach miarą objętości tekstu jest liczba znaków liczonych razem ze spacjami (czyli liczba niezależna od wielkości kartki, rozmiaru czcionki etc.). Tak zwana "strona znormalizowana" to 1800 znaków - chodzi o to, że jeśli się podzieli całkowitą liczbę znaków przez 1800, dostajemy liczbę porównywalnych stron (w rzeczywistości mniej znaków się mieści na stronie z dialogiem, a więcej - na stronie z opisem przyrody, dlatego warto to uśrednić, żeby mieć dobre przybliżenie). Z kolei "arkusz redakcyjny" to 40 000 znaków i zwykle stawki w wydawnictwach ustalane są właśnie za arkusz. No to lecimy, zaokrąglając rozsądnie dane:

1. "Błękitnokrwiści" - 195 stron znormalizowanych, czyli 8,8 arkusza redakcyjnego.
2. "Maskarada" - 189 stron, czyli 8,5 arkusza.
3. "Objawienie" - 168 stron, czyli 7,5 arkusza.
4. "Dziedzictwo" - 237 stron, czyli 10,7 arkusza.
5. "Klucze do Repozytorium" - 126 stron, czyli 5,7 arkusza.
6. "Zbłąkany anioł" - 176 stron, czyli 7,9 arkusza.
7. "Krwawe walentynki" - 75 stron, czyli 3,4 arkusza.

Nie licząc "Błękitnokrwistych" (skoro tłumaczyłam ich w zeszłym roku), oznaczałoby to przetłumaczone 971 stron, czyli 43,7 arkusza. Można za to chyba już doliczyć "Straż", mającą jakieś 260 stron, czyli 11,7 arkusza - tak, jest znacznie "gęstsza" i bardziej treściwa od "Błękitnokrwistych".

Dla mojego drugiego zleceniodawcy, czyli firmy Lionbridge, zredagowałam około 600 000 słów w rozmaitych redakcjach technicznych. Ja wiem, że niewygodnie jest porównywać słowa ze znakami, ale tak właśnie jestem przez nich rozliczana. Zgodnie z tym, co twierdzili, przelicza się mniej więcej 250 słów na stronę, czyli to by wychodziło w sumie jakieś 2400 stron - ale to oszacowanie kompletnie nieprecyzyjne (poza tym trudno porównywać tłumaczenia i redakcje). Szczególnie że jestem rozliczana w tym przypadku od słów oryginału, nie tłumaczenia. Wiem, że to skomplikowane i postaram się jeszcze przy jakiejś okazji opisać dokładniej, na czym moja praca polega, ponieważ wpływy z niej stanowią znaczącą część moich przychodów.

Finansowo wyszłam na swoje, bez specjalnych szaleństw - nie piszę tego, żeby się chwalić, ale także w celach informacyjnych. Można z tego żyć, ale z samego tłumaczenia bym się nie utrzymała - redakcje techniczne zapewniają mi solidne wsparcie i amortyzację, podczas gdy tłumaczenia na razie są, ale może ich nie być.

W sumie jednak nie jest źle: pięć książek opublikowanych, dwie dalsze w drodze, na warsztacie trylogia, która zajmie mnie jeszcze na kilka miesięcy. Do tego Lionbridge i jego redakcje techniczne, oraz zainteresowanie ze strony co najmniej dwóch innych wydawnictw, które wyciągnęły w moją stronę badawcze czułki i zobaczymy, czy i co z tego mogłoby wyniknąć.

czwartek, 23 grudnia 2010

Aktualizacja cz. 2 - Strażnicy Veridianu

Ostatnia część aktualizacji zostaje poświęcona największemu zaniedbaniu, czyli projektowi określanemu kryptonimem "trylogia". Oficjalny i zaakceptowany przez Wydawnictwo tytuł to "Strażnicy Veridianu", a poszczególne tomy będą zatytułowane "Straż", "Mrok" i "Klucz" (w oryginale: "The Named", "The Dark" i "The Key").

Ostateczny termin na oddanie pierwszego tomu to koniec stycznia, a w tym momencie mam już (świeżutko) skończoną wersję wstępną tłumaczenia, czyli to, co będę dalej poddawała obróbce. Spośród rzeczy, które sprawiły mi problemy, absolutnie najpoważniejszą było właśnie słówko "Named". W pierwszej chwili wydaje się całkowicie oczywiste: "The Named" to będzie "Nazwany" albo "Nazwani" (bo w angielskim w tym przypadku liczba pojedyncza i mnoga mogą wyglądać tak samo). Czemu więc zmieniłam tytuł tomu? Ano dlatego, że pani Curley użyła tego słowa w jego drugim znaczeniu - "named" może znaczyć tyle, co "wskazany", "wymieniony". I dokładnie o to chodzi - "Named" to osoby wymienione w pewnym Proroctwie, które jest kluczowym elementem fabuły. Problem polega na tym, że Wskazani (z wyjątkiem przypadków przeciwwskazań) albo Wymienieni (na kogo?!) brzmiałoby bez kontekstu, jako nazwa własna, idiotycznie. Jasne, była jeszcze opcja "Wybrani", ale biorąc pod uwagę obfitość wszelakich Wybrańców w literaturze stwierdziłam, że po moim trupie. Zimnym. Ostatecznie więc dla samego terminu odeszłam od dosłownego przekładu i zdecydowałam się na wersję "Wezwani". Uznałam jednak, że należy zmienić tytuł, głównie z przyczyn rytmicznych. Trylogia "Straż" - "Mrok" - "Klucz" brzmi po prostu lepiej niż "Wezwani" - "Mrok" - "Klucz". To są drobiazgi, ale ważne. To jest także odpowiedź na pytanie, dlaczego tytuł nie jest dosłownym przełożeniem angielskiego.

W samej książce najbardziej chyba kłopotliwy okazał się termin "Truthseer". Po polsku nie ma odpowiednika, a ja byłam blisko "prawdowidzącego", ale ostatecznie zdecydowałam się na "myślowidzącego". Chodzi bowiem o osobę obdarzoną zdolnością czytania cudzych myśli (ale bez możliwości przesyłania własnych i nie jest to nazywane telepatią). Trochę to może nie do końca zgrabne, ale widać wyraźnie, o co chodzi, więc powinno się sprawdzić. Poza tym, jak zapowiadałam gdzieś wcześniej, zmieniłam imię jednej postaci z "Neriah" na "Neria", żeby uniknąć wygibasów związanych z niemym "h" na końcu imienia żeńskiego. Pozostali mieli się dobrze i brzmieli naturalnie, przy czym z równie naturalnych przyczyn nie ma konsekwencji w tłumaczeniu imion. Obecnie jest przyjęte, żeby dla postaci historycznych zachowywać wersje historyczne, polskie, a dla postaci fikcyjnych - wersje oryginalne. Stąd bohaterka nazywa się Isabel, ale już żona króla Ryszarda II to Izabela.

Samo proroctwo wyszło mi średnio - spróbuję jeszcze nad nim posiedzieć. Tyle dobrego, że nawet w oryginale nie było rymowane, więc nie muszę się męczyć po polsku. Na pewno dostarczę je do Wydawnictwa oddzielnie, z precyzyjnymi objaśnieniami, czego i dlaczego nie należy zmieniać - bo ono musi niestety mieć sens w kontekście wydarzeń z kolejnych tomów, a to nie zawsze widać na pierwszy rzut oka.

W charakterze ciekawostki dodam, że dłuższe poszukiwania polskiego odpowiednika koloru "electric blue" doprowadziły do "szafirowego" jako barwy najpodobniejszej. Warto pamiętać o tym, że angielskie i polskie nazwy kolorów często nie do końca się pokrywają mimo zewnętrznego podobieństwa. Najczęstszy błąd to oczywiście tłumacznie "purple" jako "purpurowy", podczas gdy może to być prawie każdy odcień fioletu z wyjątkiem tych odcieni zdecydowanie niebieskawych (które nazywają się "violet"). Ale kolor "sapphire" jest znacznie ciemniejszy od naszego "szafirowego" i z mojego punktu widzenia to raczej odcień granatu... Podczas gdy szafirowy jest electric blue. I dlatego w "Strażnikach Veridianu" będzie występował pan o powierzchowności osiemnastoletniego młodzieńca z długimi, szafirowymi włosami. Samo to można chyba uznać za wystarczającą zachętę do lektury... Dla ciekawych - na stronie Wydawnictwa jest krótki opis (mój) pierwszego tomu.

środa, 22 grudnia 2010

Aktualizacja - interludium - Rilke

Interludium jest częściowo praktyczne - o cytatach, a częściowo sentymentalne.

Otóż w tomiku "Krwawe Walentynki" w charakterze motta występował sobie cytat z Rilkego. Jeśli w tłumaczonym tekście pojawia się tego rodzaju wtręt - np. fragment wiersza czy jakiejś prozy - tłumacz nie musi go sam przekładać. Więcej - nie powinien tego robić, jeśli istnieje dobre, zakorzenione tłumaczenie. Powiedzmy, że trafiam na kilka wersów z Szekspira - głupio byłoby się z nimi mierzyć, skoro mamy do dyspozycji Paszkowskiego czy Barańczaka. Oczywiście tłumacz nie może sobie przypisywać cudzej pracy, ale też nie musi (dopóki to jest cytat) biegać i pytać Barańczaka o zdanie. Po prostu wpisuje się znalezione tłumaczenie i daje przypis, że (tłum. S. Barańczak). Wolno tak zrobić.

Jeśli natomiast dany cytat nie ma odpowiednika w języku polskim, należy go przełożyć na własną rękę, o ile to ma sens. Na przykład w cyklu "Błękitnokrwiści" autorka praktycznie w każdym tomie daje jakieś motto z angielskiej piosenki jakiegoś współczesnego zespołu. Ustaliłam z Wydawnictwem, że nie będę tego tłumaczyć - bo zamiast ułatwić czytelnikom życie, utrudniłabym je, ponieważ jest znacznie większa szansa, że rozpoznają fragment znanej sobie piosenki niż że domyślą się go po moim (lepszym lub gorszym) tłumaczeniu.

Rilkego natomiast wypadało znaleźć. Cytat był o samotności i miłości, a pochodził ze zbiorku epistolarnego "Listy do młodego poety". Jak łatwo zgadnąć, nie miałam czegoś takiego w domu, więc uznałam się za zmotywowaną dostatecznie, aby odwiedzić Bibliotekę Uniwersytecką w Warszawie, czyli moje dawne miejsce pracy. Wizyta była sympatyczna, porozmawiałam ze znajomymi, nie posłuchałam plotek (czyżby naprawdę nic takiego się nie działo?) i wyszłam w przeświadczeniu, że są miejsca, które zmieniają się bardzo niewiele. Oraz że BUW pod wieczór, kiedy pomału zamiera ruch, a nieliczni czytelnicy siedzą cichutko pod lampami, wtuleni między regały, to zdecydowanie fajne miejsce.

Niestety jednak okazało się, że popełniłam błąd taktyczny. Powinnam była na podstawie angielskiego cytatu ustalić precyzyjnie, z jakiego konkretnie listu i fragmentu pochodzi ten kawałek - to nie byłoby trudne, gdybym wyłowiła w sieci jakiegoś pdf-a. Potem wystarczyłoby znaleźć odpowiednie miejsce w polskim wydaniu i moje życie stałoby się proste. Uznałam jednak optymistycznie, że jak znajdę ten kawałek o samotności i miłości, to będzie to. Nie przyszło mi do głowy, że Rilke miał na punkcie tej przeklętej samotności prawdziwą obsesję. Pławił się w niej, uważał za niezbędną dla twórczego procesu poetyckiego, napawał się nią i opisywał praktycznie w każdym liście, z najdrobniejszymi szczegółami. Nie znalazłam tego, czego szukałam - może przeglądałam tomik niedokładnie, może rzecz była zmieniona w przekładzie, a może sama Melissa de la Cruz coś tam pozmieniała, żeby jej lepiej pasowało. Przełożenie zdania na własną rękę nie wchodziło w grę - kwiecisty styl Rilkego sprawiał, że całkiem serio nie byłam do końca pewna, co (poza miłością i samotnością) miał na myśli. Ostatecznie wyszukałam inne zdanie z tego zbiorku, ładnie mówiące o miłości (bo te o samotności mnie irytowały) i wstawiłam jako motto, uznając to za niewielkie stosunkowo nadużycie (i uczciwie informując Wydawnictwo o tym fakcie).

Nie byłam także zadowolona z wyników poszukiwań informacji (na potrzeby mojej trylogii), czy "Great Hall" w Pałacu Westminsterskim ma jakąś polską nazwę. Możliwe, że powinnam była wybrać się do BUW w godzinach dyżurowania informatorki z Nauk Historycznych, ale ostatecznie doszłam tylko do tego, że interesująca mnie sala nazywa się zwykle "Westminster Hall", czyli ewentualnie "Hall Westminsterski". Mniejsza nawet o to, że taka nazwa jest okropnie niewygodna do stosowania w narracji książki. Gorzej, że jest chyba anachroniczna, czyli niepasująca do czasu, w jakim się dzieje akcja. Akcja bowiem (a w każdym razie jej fragmenty) toczy się w wieku XIV. Tymczasem obecny Pałac Westminsterski został przebudowany po potężnym pożarze, a w jego kształt wkomponowano kawałki, które ocalały z dawnego pałacu, w tym rzeczoną salę. Co za tym idzie, ona w XIV wieku wcale nie musiała się nazywać Westminster Hall - nie zdziwiłoby mnie, gdyby tej nazwy używano współcześnie, dla podkreślenia, że jest to część dawnego Pałacu Westminsterskiego. Ale trudno - polecimy z Westminster Hall, bo przynajmniej wtedy dociekliwy czytelnik będzie miał szanse znaleźć więcej informacji.

wtorek, 21 grudnia 2010

Aktualizacja cz. 1 - Błękitnokrwiści

Usprawiedliwień nie będzie, bo i chyba nie mam się specjalnie przed kim i po co usprawiedliwiać. Nie będzie także relacji dotyczącej życia osobisto-prywatnego, chociaż mogę chyba napisać, że zaczęłam (dla odmiany) nosić naprawdę krótkie włosy i naprawdę długie kolczyki. Nie będzie także relacji z planu mojej "Trylogii", bo to zostawiam na ciąg dalszy.

A zatem: aktualizacja dotycząca wampirologii stosowanej. "Zbłąkany anioł" będzie tytułem ostatecznym, z czego jestem zadowolona, bo sama go wymyślałam. Kilka dni temu oddałam korektę autorską, a premiera jest planowana na styczeń 2011 - przy czym dodatkowe zawirowania wynikają z szalenie prozaicznych problemów ze zmianą stawki VAT na książki. Na stronie Wydawnictwa pojawił się krótki opis (mojego autorstwa!) oraz okładka, która wydaje mi się całkiem udana. To znaczy także, że moja praca nad tym tomem jest zakończona - reszta to sprawa Wydawnictwa drukarni, a potem pozostaje tylko czekać na jakieś opinie.

"Bloody Valentine" zostaną wydane jako "Krwawe Walentynki", co jest tytułem pozbawionym większego sensu, ale za to chwytliwym. Ma też dodatkowe dwie zalety. Po pierwsze, jest dokładnym przekładem oryginalnego, a czytelnicy zwykle tego oczekują, nie do końca potrafiąc zrozumieć, dlaczego wprowadzane są zmiany. Po drugie, rzecz ma się ukazać w lutym 2011, co chyba sporo wyjaśnia... Przez czas, jaki upłynął od ostatniej notki, zdążyłam nie tylko ten drobiazg przetłumaczyć, ale nawet wykończyć korektę autorską (fakt, że jeszcze jej nie oddałam...), więc tutaj także z mojej strony robota skończona. Okładka i opis (tym razem Joanny od Jaguara) oczywiście są, chociaż podobno okładka może jeszcze ulegać jakimś kosmetycznym zmianom.

To znaczy, że na razie wyszłam na czysto z wampirami, a także - że mam spokój na czas dłuższy. Z informacji zamieszczonych na końcu oryginalnych "Krwawych Walentynek" wynika, że szósty tom, "Lost in Time", planowany jest obecnie dopiero na październik 2011. Nawet biorąc pod uwagę, że pewnie tak jak w przypadku "Zbłąkanego anioła" dostanę go do tłumaczenia wcześniej, nie sądzę, żeby pojawił się wcześniej niż za co najmniej pół roku. Z kolei "Wilczy pakt" (ten spin-off o Bliss), który wcześniej zapowiadany był na wiosnę 2011, zgodnie z nowymi informacjami przesunął się na kwiecień 2012 - przy czym nie przywiązywałabym specjalnej wagi do tak odległych dat! Na lato 2011 planowany jest nowy cykl Melissy, luźno zazębiony z "Błękitnokrwistymi" - "Witches of East End". Pewnie będzie wydawany w Polsce, pytanie, czy ja go dostanę, zostaje otwarte. Uczciwie mówiąc, nie wiem, czy się przy tym upierać - może dobrze, żeby ktoś inny się wykazał? Ale z drugiej strony, jestem już przyzwyczajona do stylu Melissy i idzie mi to szybko. W planach jest także wydanie pierwszego tomu "Błękitnokrwistych" jako "graphic novel", oczywiście także i u nas. Czy i na ile będzie to wymagało mojego udziału - pojęcia nie mam.

czwartek, 28 października 2010

Krwawa niespodzianka

Powinno być o "mojej" trylogii, której pierwszy tom niedawno zaczęłam tłumaczyć. Temu blogowi należy się relacja, jak psu micha, bo przecież właśnie w celu pokazania od początku, jak przebiega tłumaczenie, został założony. A najlepiej do celów pokazowych nadaje się nowa pozycja, a nie kolejny tom cyklu, przy którym żadne nowe decyzje nie są potrzebne.

Niestety, najpierw dopadła mnie redakcyjno-techniczna rzeczywistość, która zaskrzeczała i przysypała mnie najpierw toną tak zwanych "helpów" do sprawdzenia, a potem czymś jeszcze bardziej upiornym. Spędziłam upojne trzy dni na sprawdzaniu kilku tysięcy nazw geograficznych z całego świata, pod kątem poprawności znaków diakrytycznych (takich jak ñ, ö czy é) oraz ewentualnego istnienia polskiej wersji.

Dałam sobie z tym radę i zajęłam się z powrotem "The Named", rozważając różne opcje dotyczące tytułu - ale to temat zupełnie oddzielny, który chyba musi poczekać. Albowiem przedwczoraj w mojej skrzynce wylądowała niespodzianka w postaci kolejnego dzieła pani Melissy de la Cruz. Tak, z cyklu "Błękitnokrwiści".

Rzecz nosi tytuł "Bloody Valentine" i nie do końca zasługuje na miano powieści. Po pierwsze, jest bardzo nieduża. Objętość książek mierzy się w tak zwanych arkuszach wydawniczych albo edytorskich - jeden arkusz to 40 000 znaków, liczonych razem ze spacjami ("strona znormalizowana" to 1800 znaków). Ta pozycja ma w oryginale zaledwie 3,3 arkusza - dla porównania "Zbłąkany anioł" to 7,9 arkusza, a najgrubszy z dotychczas wydanych tom, "Dziedzictwo" - prawie 11 arkuszy. Po drugie, składa się z trzech odrębnych opowiadań - dwa dzieją się "w linii fabularnej", czyli po zakończeniu wydarzeń ze "Zbłąkanego anioła", trzecie rozgrywa się w przeszłości i zawiera (zapewne bardzo oczekiwaną) historię pierwszego spotkania Allegry i Bendixa (czyli Stephena).

Warto podkreślić, że w oficjalnej numeracji to nie jest tom szósty. Zawarte tu historie, podobnie jak opowiadania zamieszczone w "Kluczach do Repozytorium", poszerzają wiedzę o świecie, ale nie są absolutnie niezbędne do zrozumienia dalszej fabuły. Za to, biorąc pod uwagę ich koncentrację na wątkach romantycznych, powinny stać się niezwykle pożądanym nabytkiem dla każdego fana tej serii.

Biorąc pod uwagę, że "Zbłąkany anioł" (właśnie - Wydawnictwo rozważa zmianę tytułu, więc ten nie jest ostateczny!) ma się ukazać w styczniu, "Bloody Valentine" jest planowane, bardzo stosownie, na luty. Nie mam natomiast pojęcia, pod jakim ostatecznie tytułem. Problem polega na tym, że tak naprawdę akcja żadnego z opowiadań nie dzieje się w pobliżu Walentynek - tytuł jest nawiązaniem albo do filmu zatytułowanego "My Bloody Valentine" (w Polsce znanego jako "Krwawe Walentynki"), albo też do zespołu muzycznego o tej samej nazwie. Tak czy inaczej mam wątpliwości, czy tytuł "Krwawe Walentynki" ma sens, skoro żadnych Walentynek w środku nie uświadczysz. A jeśli nie, to co innego? Roboczy pomysł to "Krwawe zaślubiny", ale wiem, że Wydawnictwo woli tytuły jednowyrazowe. Więc jeszcze się zobaczy.

poniedziałek, 18 października 2010

Bizony - zarys klasyfikacji (czyli notka całkowicie nie o tłumaczeniach)

Rozbudowana wersja tego tekstu pojawi się w magazynie "Otaku". Z góry przepraszam wszystkich za ten wtręt nie na temat...

Wstęp

Celem niniejszej klasyfikacji jest przedstawienie zarysu typologii bishounenów. Panowie mają swoje rozmaite-dere, meganekko i inne cuda, a co zostaje paniom? Po namyśli doszłam do wniosku, że tym, co najlepiej charakteryzuje bohaterów w shoujo, jest ich stosunek do głównej bohaterki. Poniższy przegląd pozwala uchwycić najpopularniejsze typy występujące w shoujo, czyli panów, których głównym celem istnienia jest zachwycić czytelniczki i sprawić, by miały ochotę postawić się na miejscu bohaterki. Klasyfikacja jest – rzecz jasna – żartobliwa, ale może jak w porządnej rozprawie naukowej na wstępie zakreślę granice, w jakich będziemy się poruszać.

Przede wszystkim, z rozważań wyłączeni są panowie z tytułów innych niż tytuły shoujo. Chociaż w bardzo wielu shounenach pojawiają się postaci mające bardzo wyraźnie przyciągnąć damską widownię, pełnią w fabule zupełnie inne role, zgodne z wymogami gatunku (np. przyjaciel/rywal bohatera etc.). Ich świat nie kręci się wokół Głównej Bohaterki, podczas gdy moje zestawienie dzieli panów właśnie ze względu na ich relacje z bohaterką. Po drugie, z tego samego powodu wyłączyłam postaci z shounen-ai i yaoi – te gatunki mają swoje stereotypy, ale różniące się od klasycznych postaci z „odwróconego haremu”. Ostatnie zastrzeżenie dotyczy „widoków na bohaterkę” – są one rozpatrywane w sytuacji, gdy istnieje jakikolwiek wybór, tj. bohaterką zainteresowany jest poważnie więcej niż jeden pan. Na przykład typ Chłopaka z Sąsiedztwa występuje bardzo często jako jedyny amant w fabule – wtedy oczywiście jego szanse rosną do 100%.

Warto też, rzecz jasna, pamiętać, że mangi i anime shoujo z samej swojej natury poświęcają charakterom postaci i relacjom między nimi znacznie więcej miejsca niż czynią to zazwyczaj adaptacje gier eroge i inne haremówki skierowane do panów. Nie znaczy to, że są lepsze – po prostu tam, gdzie panom wystarczy portret psychologiczny nakreślony kilkoma liniami, panie uwielbiają się babrać w detalach i półtonach. Dlatego znacznie więcej jest tu rozmaitych typów „przejściowych” pomiędzy kategoriami lub zmieniających klasyfikację w miarę rozwoju fabuły. No i nie należy zapominać, że tytuły dobre i bardzo dobre (w dowolnym gatunku) zwykle dlatego są dobre, że nie korzystają z utartych stereotypów. Więc samo to, że postaci w jakiejś mandze czy anime nie dają się przyporządkować do poniższych punktów, raczej dobrze o nich świadczy.

Biali i puchaci

Chodzący Ideał – no po prostu… ideał, rozumiecie. Przystojny (chociaż przepraszam – przystojni są panowie z absolutnie każdej kategorii), doskonale się uczy, jest świetny we wszelkich sportach. Do tego wrażliwy, spokojny, stały w uczuciach, umie doskonale gotować i prawdopodobnie ma talent do szydełkowania. Nie, serio. Naprawdę facet idealny, bez żadnej mrocznej strony, ukrytych haczyków i drobnego druczku. Dość popularny w starszych seriach shoujo, obecnie stosunkowo rzadziej spotykany, wyparty przez typy mniej idealne.
Widoki na Bohaterkę: zaskakująco niskie. Największe szanse Ideał ma w seriach typu magical girls, gdzie bohaterka wzdycha do niego między jedną walką z demonami a drugą, oczywiście nie zdradzając mu swojego dorywczego zajęcia – ale też zwykle w takich seriach nie ma konkurencji. Zazwyczaj jednak okazuje się zajęty lub też pozostaje właśnie odległym ideałem – kimś, kogo bohaterka podziwia i z kim chciałaby być, gdyby tylko cały czas nie właził jej w drogę ten nieznośny Chłopak z Sąsiedztwa! Jego niska popularność jest zapewne spowodowana tym, że Ideał ma jedną wadę: jest nudny jak flaki z olejem.

Diament ze Skazą – w zasadzie wszystko to, co powyżej, ale… Pan Diament skrywa mroczny sekret, tragiczną przeszłość lub fatalną usterkę charakteru, na które to Bohaterka oczywiście przez przypadek natrafia. Jest to chyba jeden z najpopularniejszych typów w romansach shoujo, w seriach ostatnich lat podciągnąć można pod ten gatunek znakomitą większość amantów (Kei z S.A., Usui z Kaichou-wa Maid-sama, Arima z KareKano). Tym, co różni go od typów spod znaku „mroczni i źli”, jest motywacja. Jeśli odtrąca uczucia Bohaterki, czyni to dla jej dobra. Jeśli zachowuje się niemiło czy też podejmuje jakieś nieszlachetne działania, na pewno kierują nim czyste motywy: złożona komuś (najlepiej dawno umarłemu) przysięga, chęć pomocy chorej papużce (no dobra – matce) lub bolesny uraz z przeszłości, z którym nie umie sobie poradzić. Oczywiście zadaniem Bohaterki jest jakoś naprostować te wszystkie problemy i ukoić jego skołatane serce…
Widoki na Bohaterkę: niezwykle wysokie. W trójkącie z większością innych typów jest murowanym faworytem – Bohaterkę przed wybraniem go może powstrzymać tylko jego śmierć, powrót jego dawnej ukochanej lub inne równie tragiczne wydarzenie. W szerszym haremie jego ostateczna pozycja zależy w dużej mierze od tego, czy i na ile pomocy bohaterki wymagają inni panowie. Zdarza się, że wycofuje się sam, pozostawiając Bohaterkę typowi w rodzaju Gorącej Głowy i wychodząc z założenia, że jest dość silny, by jakoś przeżyć ten straszliwy zawód.

Chłopak z Sąsiedztwa – najbardziej chyba normalny z przedstawionych tu typów. Faktyczny adres zamieszkania nie ma znaczenia – cechą wyróżniającą tego bohatera jest kumplowska więź z bohaterką. Sympatyczny, przystojny, w odróżnieniu od Ideału nie jest dobry we wszystkim, ale zwykle ma jakieś mocne strony. Może się z Bohaterką trochę droczyć, ale w pierwszym rzędzie pozostaje jej oddanym i wiernym przyjacielem, na którym zawsze i w każdych okolicznościach może polegać. To zaś jest zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem…
Widoki na Bohaterkę: fifty-fifty. Brak tragicznej przeszłości i blizn na duszy, które mogłaby uleczyć Bohaterka, sprawiają, że Chłopak często przegrywa z bardziej doświadczonymi przez los typami. Jeśli jednak podstawowy wybór Bohaterki z jakichś powodów nie dojdzie do skutku, przyjacielska relacja, jaką Chłopak ma już zbudowaną z Bohaterką sprawia, że jest idealnym kandydatem na nagrodę pocieszenia.

Starszy Brat – podstawowym słowem, przychodzącym tu na myśl jest „opiekuńczość”. Niezależnie od faktycznego pokrewieństwa, Starszy Brat w jakiś sposób wspiera bohaterkę, na gruncie uczuciowym lub zawodowym, oferując oparcie psychiczne, a także bardziej konkretną pomoc. Z reguły jest starszy, albo przynajmniej znacznie dojrzalszy od reszty towarzystwa. Chociaż klasyczny Starszy Brat to typ raczej spokojny i bezkonfliktowy, pozycję tę może zajmować praktycznie każdy – np. choleryczny wojownik.
Widoki na Bohaterkę: nikłe. Bądźmy szczerzy: tego rodzaju postać wprowadza się do fabuły zwykle po to, żeby odbiorczynie miały na czym oko zawiesić, a nie po to, żeby liczył się w romantycznej układance. Starszy Brat z samej swojej natury nie jest zainteresowany bohaterką pod kątem romantycznym, a tym samym nie stanowi zagrożenia dla głównego amanta (kim by nie był).

Młody Liryczny – z reguły trochę młodszy (albo przynajmniej wyglądający na młodszego) od reszty postaci, zwykle łagodny, nieśmiały i/lub oderwany od rzeczywistości. Klasyczne przykłady to Shimizu z La Corda d’Oro lub Yuki z Yamato Nadeshiko Shichihenge. Z bohaterką łączy go zwykle przyjaźń, nie stanowi jednak dla niej takiego oparcia, jak Chłopak z Sąsiedztwa czy Starszy Brat. Może także przyjaźnić się z bohaterem, a jego rola w fabule zwykle w jakiejś mierze obejmuje łagodzenie konfliktów między postaciami.
Widoki na Bohaterkę: zapomnij, młody. Chociaż tego rodzaju typ stanowi praktycznie obowiązkowy dodatek do większego haremu, nie przypominam sobie absolutnie żadnego przypadku, w którym bohaterka wybrałaby go zamiast innego typu. Podobnie jak w przypadku Starszego Brata jego rolą nie jest zawracanie serca Bohaterce, a przyciąganie uwagi odbiorczyń mangi lub anime (i budzenie w nich uczuć opiekuńczych).

Rycerz bez Skazy – do pewnego stopnia przypomina Chodzący Ideał, jednak istotna w jego przypadku jest chęć chronienia Bohaterki. Żyje po to, aby jej bronić – zazwyczaj w faktycznej walce, rzadziej w kontaktach społecznych – i temu celowi podporządkowuje absolutnie wszystko inne. Spotykany w czystej postaci tylko w większych haremach (rolę obrońcy bohaterki może pełnić większość przedstawionych tu typów), lub też nie jako składnik obstawy Bohaterki, a rycerz oddany innej postaci (dobrym przykładem byłby Zagato z Magic Knight Rayearth).
Widoki na Bohaterkę: prędzej się na własny miecz nadzieje… Zasadniczą przeszkodą w przypadku Rycerza bez Skazy jest jego własna szlachetność: interesuje go ratowanie bohaterki, nie zaś flirtowanie z nią. Z tego powodu w konkurencji z innymi typami praktycznie na pewno przegrywa. Poza tym, podobnie jak Chodzący Ideał, jest zwykle postacią w gruncie rzeczy nudną.

Mroczni i źli

Gorąca głowa – nie cierpi Bohaterki. Jakby tylko mógł, upitoliłby jej główkę przy samej talii. Szlag go trafia na jej sposób bycia, mówienia, wszystko absolutnie. Charakteryzuje go początkowa żywiołowa i otwarta (nie umie zresztą ukrywać emocji) niechęć do Bohaterki, którą to niechęć z czasem – ku jego przerażeniu i oburzeniu – mogą zacząć wypierać inne uczucia… Ten typ występuje zwykle w seriach przygodowych, ponieważ z reguły jego specjalnością jest walka – w zwykłym życiu szkolnym trudno znaleźć dla niego miejsce.
Widoki na Bohaterkę: go for it! To jeden z murowanych pewniaków. Wprawdzie „po oswojeniu” w dużym stopniu zaczyna przypominać Chłopaka z Sąsiedztwa, ale gwałtowność i nieprzewidywalność czynią go znacznie bardziej atrakcyjną postacią. Ponadto jest to typ niezwykle emocjonalnie podchodzący do życia, jeśli więc obdarzy Bohaterkę uczuciami, trudno „wyplątać” go z ewentualnego trójkąta, nie łamiąc mu serca na amen i nie krzywdząc bardziej, niż pozwala na to Ustawa o Ochronie Bizonów.

Zimny Drań – jeśli Gorąca Głowa to typ ekstrawertyczny, Zimny Drań jest skrajnym introwertykiem. Nie lubi bohaterki, ale swoją niechęć wyraża raczej w złośliwych docinkach i lodowatych spojrzeniach. Chłodno, racjonalnie podchodzący do życia, jest bardzo często perfekcjonistą w tym, co robi. Bohaterka w pierwszej kolejności musi zdobyć nie jego serce, a raczej jego szacunek.
Widoki na Bohaterkę: zależne od pogody. Zimny Drań ma przed sobą dwie możliwe ścieżki ewolucyjne. Po przełamaniu lodów może przekształcić się w Diament ze Skazą i tym samym stać się pierwszorzędnym kandydatem do serca Bohaterki, ale może także wejść w rolę Starszego Brata, wycofując się na dalszy plan wydarzeń.

Don Juan de Narcyz – o mamo, jaki on śliczny… I umie to wykorzystać. Występuje w wielu odmianach – od bubka przekonanego o własnej wspaniałości (podczas gdy nikt tego przekonania nie podziela), poprzez osobnika czarującego swym uśmiechem cały świat, aż do cynicznego uwodziciela, kolekcjonującego damskie serca. Jego cechą charakterystyczną jest koncentracja w pierwszym rzędzie na własnej osobie, a dopiero w dalszym – na osobie Bohaterki. Trudno zresztą, aby było inaczej, skoro heroina zazwyczaj nie dorasta mu urodą do pięt. Może być postacią pozytywną, ale bywa też głównym antagonistą serii – urażony brakiem uwielbienia ze strony bohaterki zamierza ją zdobyć/zniszczyć.
Widoki na Bohaterkę: a po co, skoro ma lustro? W trójkącie lub w haremie pozostaje zwykle bez większych szans na własne życzenie, poza tym to typ, który nawet odstawiony na bok, nie umrze z żalu i szybko się pocieszy. Często tak naprawdę nie jest zainteresowany bohaterką od strony romantycznej – wtedy zwykle przejmuje rolę Starszego Brata.

Podstępny Knuj – jeśli jest zainteresowany Bohaterką, to praktycznie nigdy nie ma to podłoża romantycznego. Jest mu potrzebna jedynie jako pionek w jego grze, lub też stanowi podstawową przeszkodę w osiągnięciu jego celów. Tym samym jest zainteresowany raczej, by usunąć Bohaterkę ze swojej drogi, niż aby zdobywać jej serce. Zwykle zresztą żadne serca nie są mu do szczęścia potrzebne, chyba że serca jego wrogów, w potrawce. W wersji łagodniejszej to po prostu ktoś, kto lubi dla zabawy manipulować innymi, ale niekoniecznie ze złej woli – bywa, że jego manipulacje mają za zadanie uświadomić Właściwej Parze ich wzajemne uczucia.
Widoki na Bohaterkę: ktoś musi być tym złym. Podstępny Knuj to zwykle główny antagonista, lub jeden z głównych antagonistów. Nawet jeśli jest przystojny jak sam diabeł, praktycznie nie istnieje szansa, aby mógł obdarzyć Bohaterkę prawdziwym uczuciem. Jeśli jednak tak się dzieje, z reguły okazuje się on po prostu Diamentem ze Skazą, a jego działania znajdują jakieś wygodne (i szlachetne) usprawiedliwienie.

Cyniczny Materialista – z Gorącą Głową i Zimnym Draniem łączy go niechęć, jaką od samego początku darzy Bohaterkę. W odróżnieniu od nich jednak nie buntuje się przesadnie przeciwko swojemu losowi. Spotyka się z nią, bo tego sobie życzą ich rodziny. Chroni ją, bo mu za to płacą. Wędruje z nią, bo wyrocznia mu obiecała, że po odwaleniu zadania dostanie własne królestwo. Innymi słowy, jest skłonny znosić towarzystwo Bohaterki bez narzekania (przynajmniej do czasu), po prostu dlatego, że mu się to opłaca. I tylko dlatego, że mu się to opłaca.
Widoki na Bohaterkę: i oto mamy zwycięzcę… Materialista jest pewniakiem absolutnym. Jego cynizm to tylko zbroja, która chroni go przed światem, jeśli więc Bohaterka zdoła jakoś przebić się przez tę zbroję i stopić lód chroniący jego serca, nie ma mowy, by ktoś ośmielił mu się ją odebrać. To byłoby po prostu jak kopnięcie szczeniaczka!

sobota, 16 października 2010

Sprawy formalne i trylogia

Wizyta w Wydawnictwie przyniosła (oprócz papierkologii) także egzemplarz Dziedzictwa (wcześniej dostałam tylko jeden) oraz dwa egzemplarze Kluczy do Repozytorium. Wreszcie na własne oczy mogłam się przekonać, że rysunki wyszły jak trzeba (wszystkie te tabelki widziałam złożone już wcześniej, w korekcie autorskiej), pojedyncze słowo w alfabecie arabskim, którego nie mogłam wpisać w Wordzie, znalazło się na swoim miejscu (ciekawe, ile osób je zauważy!), a nieliczne poprawki zostały ładnie naniesione. Jedynym problemem może być zamieszczona na dwóch stronach "Mapa rozmieszczenia Bram" - tak się pechowo złożyło, że wszystkie europejski i bliskowschodnie lokalizacje, istotne dla późniejszej akcji (sądząc po tym, co było w Zbłąkanym aniele) wypadły na środku, w zgięciu książki - i bez jej całkowitego zrujnowania trudno je obejrzeć dokładnie.

Półoficjalnie dowiedziałam się, że polska premiera Zbłąkanego anioła jest planowana na początek przyszłego roku - na pewno nie zmieści się w 2010. Kiedy dokładnie, to już zależy od wielu ponurych i nieciekawych czynników całkowicie pozamerytorycznych. Na pociechę pozostaje tylko moje osobiste zapewnienie, że piąty tom otwiera nowe wątki, praktycznie nie kontynuując tych z czwartego. Innymi słowy, znacznie mniej bolesne jest czekanie po tomie czwartym na piątym, niż będzie czekanie po piątym na szósty - bo Zbłąkany anioł to raczej przystawka do kolejnego dania niż solidny posiłek.

Całkiem oficjalnie natomiast pozwolono mi napisać, czym będę się zajmować w najbliższej przyszłości. Tajemnicza trylogia, o której tyle razy wspominałam, jest autorstwa pani Marianne Curley i nosi tytuł Guardians of Time. Po polsku to na pewno nie będą "Strażnicy Czasu" - o ile w samej książce ten termin zostanie, o tyle nie ma sensu, żeby ludziom się z pewnym filmem myliło. Czy Strażnicy Veridianu nie brzmi zachęcająco? Tak czy inaczej to jeszcze nie jest tytuł ostateczny, jeszcze nad nim pomyślę. Mam czas - termin na pierwszy tom mam wstępnie do końca stycznia, czyli przewidywana data premiery to jakaś pierwsza połowa przyszłego roku. Obstawiałabym gdzieś między kwietniem a czerwcem, ale to w tym momencie moje niepotwierdzone domysły. No i może się przesunąć z najrozmaitszych przyczyn.

A w ogóle to istnieje coś takiego, jak "za dużo roboty"... Marzę o tym, żeby się swobodniej rozpisać o pierwszym tomie, a jeszcze bardziej - żeby go "nadgryźć" tłumaczeniowo. Ale to już nie tym razem.

środa, 13 października 2010

Groch o ścianę i inne idiomy

Pewnego pięknego razu moja dobra matka dostała do redakcji książkę, której tłumaczka przełożyła pracowicie i wiernie wszystkie idiomy, w które tekst akurat okazał się dość bogaty. Ja płakałam ze śmiechu, moja poprawiająca to matka nie była aż tak rozbawiona. Jednakże dodatkowy efekt komiczny, acz bez wątpienia wzbogacający książkę, był w tym przypadku dodatkową "warstwą", nieobecną w oryginale, czyli czymś, czego w tłumaczeniu także być nie powinno.

Idiomy, czyli wszelkiego rodzaju sformułowania, mające sens tylko dla wtajemniczonych w dany język ("jak grochem o ścianę...) oraz najrozmaitsze powiedzenia ("baba z wozu, koniom lżej!") zwykle uchodzą za jedną z najtrudniejszych rzeczy do przekładania. I do pewnego stopnia rzeczywiście tak jest, szczególnie jeśli tekst jest nimi naszpikowany. Jak już chyba kilka razy pisałam, czytając książkę obcojęzyczną (wszystko jedno, czy w celu późniejszego przetłumaczenia, czy też nie) warto zwracać uwagę na wszystko, co "nie pasuje" do reszty tekstu. Jeśli trafiamy na jakąś dziwaczną konstrukcję, albo coś, co wyraźnie nie ma sensu w danym kontekście, istnieje spora szansa, że wytropiliśmy nieznany idiom.

Z praktycznego punktu widzenia dzielę sobie (całkowicie nienaukowo!) idiomy i powiedzenia na trzy kategorie. Do pierwszej z nich należą te, które daje się przełożyć dosłownie z angielskiego na polski. Zwykle zresztą dlatego, że oryginalnie powstały w języku angielskim - np. witch hunt to po polsku "polowanie na czarownice". Podobnie rzecz ma się z "wierzchołkiem góry lodowej" i jeszcze paroma rzeczami, chociażby "krok po kroku" to po prostu step by step. To oczywiście najprzyjemniejszy rodzaj idiomów - przerzuca się je bezpośrednio i bez obawy, że zgubi się jakikolwiek kontekst.

Do drugiej kategorii zaliczam te, które nie mają w języku polskim odpowiednika, ale są doskonale zrozumiałe. Na przykład w Zawód: Wiedźma bohaterka mówi (nie cytuję dokładnie): "bo wiadomo, że od was to i śniegu w zimie się nie doprosisz". Po polsku nie ma takiego powiedzenia, ale sens tutaj jest całkowicie jasny. Podobnie gdyby przełożyć na angielski "miał minę kota, który dorwał się do śmietanki", to nawet jeśli Anglik nie znałby tego powiedzenia, zrozumiałby je. Z angielskich idiomów niezłym przykładem jest barking up the wrong tree, co daje się luźno przełożyć "czepiasz się niewłaściwej osoby". Jeśli uprzemy się na "szczekasz pod niewłaściwym drzewem", to sens powinien być w miarę zachowany, chociaż trzeba uważać - po polsku "szczekać" w odniesieniu do ludzkich wypowiedzi jest bardzo pejoratywne i wypowiedź z neutralnej może stać się obraźliwa. Po co o tym wszystkim piszę? Ponieważ idiomy z tej kategorii można w razie potrzeby dosłownie przełożyć. Przy czym w razie potrzeby - jeśli nie ma dobrego polskiego odpowiednika lub jeśli idiom jest jakoś "rozwinięty" (zwykle żartobliwie) w szerszym kontekście.

Ostatnia kategoria to oczywiście nasz "groch o ścianę" - idiomy niemające wyraźnego związku ze swoim znaczeniem dosłownym, wymagające po prostu znajomości ich właściwego znaczenia. Nie można tłumaczyć, że ktoś był "chłodny jak ogórek" (do cool i podobnych słówek jeszcze kiedyś wrócę), albo że panienka miała "motyle w brzuchu" (tak, to autentyczne przykłady ze wspomnianego w pierwszym akapicie dziełka). Tutaj tłumacz nie ma manewru, powinien znaleźć odpowiednik we własnym języku albo - jeśli to niemożliwe - wykarczować idiom z tłumaczenia, zastępując jakimś omówieniem. Czasem wymaga to lepszej gimnastyki - kiedy mowa o tymże szerszym kontekście. Załóżmy, że autor nie tylko napisał, że ktoś barking up the wrong tree, ale rozwinął metaforę w stronę botaniczną, że na przykład "szczekał pod niewłaściwym drzewem, choć w tym przypadku wymagało to pomylenia jabłonki z sekwoją", albo coś w tym rodzaju. Prostsza metoda - wyciąć metaforę, razem z jabłonką i sekwoją. Trudniejsza - znaleźć polski odpowiednik i wymienić cały fragment. "Trafił z tym pod niewłaściwy adres, chociaż w tym przypadku wymagało to pomylenia Krakowa z Wólką Mlącką". Przy czym mój przykład jest od razu chybiony - jeśli akcja rozgrywa się w Ameryce, trzeba by podstawić miasta amerykańskie (Seattle i Nowy Jork?), a jeśli w świecie fantasy, w ogóle z niej zrezygnować, względnie wymyślić jakieś inne kontrastujące adresy.

Brakuje mi niestety jakiegoś sprytnego morału albo przesłania, poza jedną rzeczą. Warto znać idiomy. Jak najwięcej. I angielskie, i polskie. Im więcej się ich zna, tym płynniej można je przekładać pomiędzy językami. Ale to o tyle nic nowego, że tłumacz z założenia powinien być osobą, która zna całe mnóstwo słów, także tych rzadziej używanych.

niedziela, 10 października 2010

Traktat botaniczny

Zbłąkany anioł jest gotowy! Teraz tylko zebrać się i wysłać do Wydawnictwa. A co gorsza, muszę sama się wysłać do Wydawnictwa (autobusem), żeby pozałatwiać rozmaitą papierkologię z nim związaną, podrzucić "oryginał" (czyli wydruk z pdf-a, ozdobiony już tłustą plamą sztuk jeden) i zapytać, czy i kiedy mam robić trylogię. Biorąc pod uwagę, że spędziłam dzień na wypluwaniu płucek, średnio kusząca perspektywa.

Żeby czymś zapełnić przestrzeń, parę słów mojego ulubionego tematu do narzekań, czyli nazw roślinek (oraz zwierzątek, skoro już o tym mowa). Jeśli ktokolwiek z moich miłych czytelników kiedykolwiek spróbuje coś tłumaczyć, niech zawsze pamięta jedną rzecz. Znajdując jakiś przymiotnik czy inne dziwne słówko przy nazwie czegoś, co wygląda na zwierzę lub roślinę, należy bardzo dokładnie sprawdzić, czy przypadkiem w komplecie to nie znaczy co innego niż oddzielnie. Innymi słowy, zanim wstawi się w przekład "szkocką sosnę" można sprawdzić, że Scotch pine to po prostu sosna - ta sama, co i u nas w lasach rośnie. Tylko Brytyjczycy ją inaczej nazwali... Tak samo Norvegian spruce to całkiem zwyczajny świerk.

Niestety, pod jednym względem w języku angielskim jest bałagan. Otóż zacznijmy od tego, że naukowe nazwy roślin i zwierząt to wyłącznie nazwy łacińskie, nawet jeśli większość śmiertelników się nimi nie posługuje. Co za tym idzie, nazwy w językach narodowych, na przykład polskie, mogą sobie być dowolne i nie muszą podlegać żadnym ścisłym zasadom, w odróżnieniu od łacińskich. Mimo to, przynajmniej w obrębie roślin, w polskim nazewnictwie panuje wzorowy porządek. Niemal wszystkie rośliny mają eleganckie nazwy dwuczłonowe, np. "borówka brusznica" czy "dzwonek rozpierzchły". Dwuczłonowe, ponieważ jest to nazwa rodzaju + gatunek (na przykład dzwonek rozpierzchły, dzwonek brzoskwiniolistny i dzwonek okrągłolistny), dająca niepowtarzalną kombinację - ta sama zasada obowiązuje w nazwach łacińskich. Nie zawsze dwuczłonowe nazwy są używane - mówimy zwykle jawor albo kosodrzewina, ale jeśli czytamy jakikolwiek klucz do oznaczania roślin, znajdziemy w nim "klon jawor" oraz "sosnę kosą". Co za tym idzie, mając polską nazwę rośliny można dość łatwo dojść do jej nazwy łacińskiej... Zaraz, pytanie - po co? Ano dlatego, że o ile wyczerpującego polsko-francuskiego albo polsko-hiszpańskiego słownika nazw roślin nie ma, o tyle dość łatwo jest znaleźć łacińską nazwę danej roślinki, którą mamy nazwaną po francusku, a potem znaleźć po łacińskiej nazwie, jak nazywa się ona po polsku. I tak, dokładnie dlatego używamy łacińskiego nazewnictwa - to wygodny wspólny mianownik (tym bardziej, że nie każda roślina musi koniecznie mieć swoją nazwę w każdym możliwym języku).

W swoim czasie miałam przyjemność spędzić kilka dni w towarzystwie dzieła zawierającego dość kompletny opis flory Wysp Brytyjskich. Było to dzieło w pełni naukowe, więc odporne na zawirowania potocznego języka, typu "bez" i "lilak" albo "robinia" i "akacja" po polsku. To, co w nim wyczytałam, sprawiło, że nabrałam dystansu do błędów tłumaczy. Jak oni sobie mają radzić, skoro ta sama nazwa angielska może należeć do kilku różnych rodzajów? Na przykład primrose to pierwiosnek. Więc mamy po angielsku różne gatunki nazywające się cowslip primrose, strict primrose i tak dalej. Aż się prosi, żeby evening primrose przetłumaczyć jako "pierwiosnek wieczorny". A guzik, bo to nazwa rodzajowa wiesiołka, rośliny mało z pierwiosnkiem spokrewnionej - i mamy spotted evening primerose jako gatunek tegoż wiesiołka. Z kolei w rodzaju o wdzięcznej polskiej nazwie "psianka" większość roślin nosi angielskie nazwy _____ nightshade. Z wyjątkiem psianki słodkogórz, która nazywa się po angielsku bittersweet. (Swoją drogą, zawsze mi się chce śmiać, kiedy widzę kogoś, kto wybiera sobie takiego pięknego i mrocznego nicka, jak Nightshade).

Jeśli komuś to się mało istotne - jak zwał te chabazie, tak zwał - warto popatrzeć na przykład ze świata zwierząt. W języku angielskim spora część tego, co w morzu pływa, fishą się nazywa. Mamy jellyfish, starfish, shellfish i tak dalej. Łatwo sobie wyobrazić, na jakie pośmiewisko naraziłby się tłumacz piszący o gwiazdorybach. Tymczasem podobne kwiatki widuję aż za często, szczególnie w powieściach z szeroko pojętym elementem fantastycznym - skoro to świat częściowo lub całkowicie wymyślony, to hulaj dusza, piekła nie ma! A jak nie pasuje dokładnie, to można zawsze uznać, że to jest literówka i z wild boar zrobić dzikiego niedźwiedzia. Albo uznać, że najstarsi mieszkańcy Wysp Brytyjskich zamiast na dąb, jesion i głóg (polecam Puk z Pukowej Górki Kiplinga) przysięgali na "dąb, popiół i cierń".

czwartek, 7 października 2010

Cerowanie i łatanie

Tymczasem miała już miejsce premiera Kluczy do Repozytorium - naprawdę ekspresowo, biorąc pod uwagę, kiedy to oddawałam. Nie widziałam jeszcze egzemplarza na oczy, więc jestem ciekawa, jak wyszły te wszystkie koszmarne tabelki. Ale co się odwlecze, to nie uciecze - będę w Wydawnictwie, to swoje egzemplarze dostanę.

Jeśli natomiast idzie o Zbłąkanego anioła, to jeśli nie wydarzy się jakaś potężna katastrofa i niebo nie zleci mi na głowę, wyląduje w Wydawnictwie jakoś w przeciągu tygodnia. W tej chwili przeprowadzam mu drugie czytanie i szlifowanie, a to chwilę zajmie, ale już nie aż tak długo. A potem nie ma się co rozczulać. Zawsze przy każdym kolejnym czytaniu daje się coś poprawić, więc trzeba wiedzieć, kiedy należy już machnąć ręką i wypchnąć tekst, żeby mogła go poobrabiać redaktorka.

Swoją drogą, wśród mniejszych i większych decyzji pozostają zawsze na nowo pytania, czy i na ile tłumaczowi wolno poprawiać autora. Oczywiście zauważyłam już dawno, że nadmierne czepialstwo nie ma sensu. Jeśli na przykład w książce w jednym miejscu jest mowa o tym, że dzięki wampirzej szybkości można pokonać 50 km w pół godziny, a kawałek dalej okazuje się, że 150-kilometrowa wędrówka, przy tejże szybkości ma zająć tydzień (a ostatecznie większą część dystansu postaci pokonują w czasie "krótszym niż machnięciem skrzydeł motyla"), to mnie to razi. Ale chyba tylko mnie - tego typu rzeczy w książkach Melissy de la Cruz zdarzają się całkiem często i nie pamiętam, żeby jakakolwiek czytelniczka miała o to pretensje. Prawdopodobnie to w dużej mierze wina mojego krytyczno-analitycznego umysłu.

Czasem sprawa jest czysto specjalistyczna. Autorka na przykład wprowadza pojęcie tryglifu (org. "triglyph") w znaczeniu "symbol składający się z trzech elementów". Problem polega na tym, że takie słowo istnieje - i po polsku, i po angielsku - tylko znaczy zupełnie coś innego. To nazwa elementu architektonicznego, jak twierdzi odpowiedni artykuł Wikipedii. Byłoby dobrze, żeby ktoś zafascynowany ślicznie brzmiącym słówkiem nie zaczął go używać w złym znaczeniu. Dajemy przypis? Pomyśli się, zasugeruję to chyba redakcji.

Co jednak, jeśli trafiam na rzecz, którą na pewno zauważą czytelnicy w Polsce? Otóż po fabule plącze się wspominany przeze mnie już kiedyś zakon petruwiański, a jego przedstawicielem jest... No właśnie. Autorka najwyraźniej nie odróżnia "zakonnika" od "księdza", traktując te słowa całkowicie zamiennie. W sumie to nie jest takie dziwne - w Stanach działa Kościół Katolicki, ale jest też w ramach samego chrześcijaństwa niezliczona mnogość odłamów, sekt i jak je tam jeszcze zwał. Niekoniecznie każdy musi się orientować, w jaki sposób powinna działać hierarchia. Tu jednak rzeczony osobnik ma... naście lat. Nastoletni zakonnik to już rzecz wystarczająco naciągnięta, bo jestem dziwnie pewna, że osoba niepełnoletnia ślubów zakonnych składać nie może. Ale powiedzmy, że biorąc pod uwagę jego historię i sytuację, można to w dużym naciągnięciu przyjąć (rodzaj nowicjatu?). Jednakże jeśli zacznę pisać o nastoletnim księdzu, to już chyba nawet najmniej spostrzegawcze polskie czytelniczki stwierdzą, że coś tu jest troszkę... bez sensu. Ponieważ tenże pan żadnej mszy nie odprawia, uznałam, że nie będzie zbyt dużym nadużyciem traktowanie każdego oryginalnego priest jako "zakonnika" zamiast "księdza". To się zresztą nie wyklucza (zakonnik może być wyświęcony na księdza) - więc jeśli w kolejnym tomie się okaże, że to jednak musi być ksiądz, przejdzie się na tego księdza raczej bezboleśnie.

poniedziałek, 4 października 2010

Pierwszy przekład

Dostałam zadanie domowe (a raczej odpowiedź na "o czym by tu napisać"): co było moim pierwszym tłumaczeniem?

Otóż mniej w roku 2001 pewne nieduże wydawnictwo zwróciło się do mnie... A dokładniej, zwróciło się do współpracującymi z nimi matematyka, czy nie zna kogoś, kto mógłby przetłumaczyć coś z dziedziny biologii. Matematyk znał mnie i tak to poszło. Książka była popularnonaukowa - bardziej popularna niż naukowa. Na pewno znacie taki typ: ładna oprawa graficzna, strony składające się głównie z obrazków i króciutkie rozdziały-hasła, stanowiące przegląd zagadnień z danej dziedziny. Przydatne raczej na poziomie szkolnym niezbyt zaawansowanym. W tym przypadku był to przegląd życia na Ziemi - skondensowane do poziomu dwu-trzystronicowych kapsułek omówienia różnych grup roślin i zwierząt.

Pod względem trudności bazowego tekstu nie miałam, o ile pamiętam, większych problemów. Książka, podstawowo przeznaczona przecież dla młodszych czytelników, operowała językiem prostym i nieszczególnie złożonymi zdaniami. Problemy były dwa.

Pierwszy stanowiła precyzja nazewnictwa: oczywiście w książce nie było jedynych pewnych nazw łacińskich, tylko pospolite angielskie. Zdarzało się więc, że tą samą nazwą określane były np. dwa bardzo różniące się od siebie stworzenia, a przy braku obrazka mogłam tylko zgadywać, o które akurat w tym przypadku może chodzić. Samo znalezienie polskich odpowiedników także było zabawne. Zapewne ze względu na zapędy odkrywczo-kolonialne język angielski dysponuje pospolitymi nazwami dla całego szeregu egzotycznych roślin i zwierząt, które po polsku nie nazywają się w ogóle - należy wtedy posługiwać się ich nazwą łacińską, ale jak łatwo zgadnąć, łacina w książeczce dla dzieci nie jest szczególnie dobrze widziana. Angielskie "white ghost crab" jest zrozumiałe nawet dla osoby, która nie wie, co to za stworzenie. A po polsku co? Pisać o tym, że Ocypode albicans charakteryzuje się tym czy tamtym? Swoją drogą, czyniąc małą dygresję - pół biedy książka popularnonaukowa. Co jednak robić, jak zwyczajni bohaterowie jakiejś powieści przedzierają się przez dżunglę, wpadając na chabazie nazwane tylko po angielsku? Trudno, żeby zwykli śmiertelnicy rzucali łaciną... W takim przypadku czasem trochę oszukuję i wymyślam polską nazwę na podstawie angielskiej lub łacińskiej. Ale to inna opowieść.

Drugi problem także wywodził się z braku precyzji. Otóż zdarzało się, że autorzy posługiwali się słowem, które po polsku jest tak wieloznaczne, że trudno wrzucić jego składowe do jednego worka. Osobie studiującej biologię flaki się przewracały, kiedy natrafiała na rozdział "Worms" obejmujący stworzenia według autorów "robakopodobne", czyli dość przypadkowo wybranych przedstawicieli płazińców, obleńców i pierścienic. Laikom podpowiem, że to mniej więcej tak, jakby do jednej kategorii przedmiotów wrzucić dziecięcy wiatraczek i najnowszy śmigłowiec bojowy. Te stworzenia są ze sobą znacznie dalej spokrewnione, niż my jesteśmy spokrewnieni z lancetnikiem. O ile pamiętam, ten rozdział napisałam praktycznie od nowa (upewniając się, czy tak wolno), uwzględniając różnice między wspomnianymi grupami i podkreślając, że to nie tak, że robaki można podzielić na płaskie, obłe oraz segmentowane (aż dziwne, że węży tam nie wliczyli). Może to było trochę za poważne podchodzenie do sprawy, ale nie chciałam, żeby w firmowanej moim nazwiskiem książce znajdowały się bzdury.

Gdzie ta książka? Ano okazało się, że wydawnictwo tak naprawdę dając mi ją do tłumaczenie, nie dogadało jeszcze umowy z agentem i nie kupiło praw. Potem pojawiły się liczne komplikacje... A potem cały projekt został odsunięty na czas nieokreślony, czyli - jak łatwo zgadnąć - dostał w łeb. Moja próżność nie została zaspokojona - nie zobaczyłam w druku swojego nazwiska. Ale dostałam pełne honorarium za przekład, więc w sumie można powiedzieć, że sprawa miała jakiś tam rodzaj happy endu.

piątek, 1 października 2010

Kobieta pracująca

Miałam dzisiaj interesujące doświadczenie, polegające na nagłym, awaryjnym zastępstwie w szkole. Nie, nie jestem nauczycielką. Ale jeśli da mi się klasę i prezentację, to potrafię jakoś, z dobrą dykcją, wepchnąć to drugie tej pierwszej. Szczególnie jeśli klasa malutka, a tematyka mi dość bliska, bo dotycząca metodologii badań populacji roślinnych. Żeby nie było mi za dobrze, były to dwie klasy, każda po dwie godziny lekcyjne, z dwugodzinną przerwą w środku. Żeby było mi całkiem źle, za dobry uczynek zastępstwa zostałam pokarana ciężkim (acz na szczęście chyba nie śmiertelnym) przypadkiem przeziębienia. Ale nic to, jakoś sobie poradziłam, chociaż oczywiście czegoś tam zapomniałam, a coś powiedziałam nie tak. Mam nadzieję, że ogólny zrąb im tam się jakoś zanotował.

Jaki to ma związek z tłumaczeniami? No, żaden - ale wyjaśnia, czemu mam dzisiaj niewiele do powiedzenia, no i pokazuje, że tłumaczka jest prawdziwa kobieta pracująca i żadnej pracy się nie boi.

Związek z tłumaczeniami miała natomiast dwugodzinna przerwa, kiedy to doczytywałam sobie spokojnie ostatni tom trylogii. Jak się spodziewałam, w drugiej połowie skala wydarzeń i mocy troszeczkę zaczęła się wymykać autorce spod kontroli - ale na szczęście nie na tyle, żeby całość zrobiła się niestrawna. No i pewien artefakt jako żywo skojarzył mi się z sympatycznym anime zatytułowanym Slayers - chociaż pewnie nadinterpretuję, bo podobne pomysły w różnych miejscach się trafiały. Ale za to końcówka jest mocna (może dla niektórych będzie za mocna), no i ostatnie zdanie trylogii zarysowało mi się bardzo wyraźnie po polsku. Chociaż zanim do niego dojdę, upłyną długie miesiące...

Problem czasu teraźniejszego trzeba będzie sprawdzić w praniu, ale ma szanse jakoś wyjść. Mam kilka niezłych pomysłów na rozmaite nazwy oraz jeden pomysł racjonalizatorski dotyczący obcięcia niemego "h" z imienia jednej dziewczyny - i tak jest fikcyjne, a po tej operacji nie będzie problemów z polską odmianą. Nieme "h" to oczywiście takie, którego się nie wymawia - czyli tak jak w imieniu Hannah, które wymawia się {hana}. W wymowie nie ma problemów, bo się to odmienia, ale na piśmie się nie powinno, no i potem wygląda to dziwacznie. Więc ciachnę sobie to "h" i już.

Natomiast - powtórzę się - dalej nie mam pomysłu na ten zakichany, absolutnie i całkowicie kluczowy dla fabuły pojedynczy termin. Każdy polski odpowiednik brzmi źle z innego powodu. W końcu chyba ponumeruję poszczególne pomysły i za pomocą tablicy liczb losowych zdecyduję, co ma sens. Uczyłam dzisiaj licealistów, jak się bawić tablicą liczb losowych.

wtorek, 28 września 2010

Jak (nie) uczyłam się angielskiego

Pytaniem pojawiającym się regularnie, kiedy przyznam się komuś do tłumaczenia książek, jest "a skąd znasz angielski?". Zwykle odpowiadam, że jakoś tak... samo wyszło? Bo tak naprawdę trudno powiedzieć, żebym się go specjalnie uczyła.

Nie, nie chcę się teraz chwalić, jaka jestem genialna, tylko pokazać to, o czym pisałam już dawno. Dla tłumacza kluczowa jest znajomość własnego, docelowego języka. Mój angielski jest bardzo daleki od ideału, jeśli sama mam coś mówić albo pisać, to zapewne nie zdałabym nawet FCE, o zaawansowanych egzaminach nie wspominając. A jednak poznałam ten język na tyle, żeby swobodnie przekładać go na polski. Kluczowe tutaj jest po prostu to, że był mi potrzebny.

W szkole podstawowej (przypominam stary system: osiem lat podstawówki + cztery liceum) w ogóle nie miałam angielskiego. W liceum przez cztery lata obejrzałam siedmioro nauczycieli, z których żadne nie wyszło poza najprostsze podstawy. Na studiach miałam lektorat... No, wiadomo, jak to jest. Nie bardzo mnie tam czegoś uczyli. Moją pierwszą motywacją stały się ballady country. Może i mało szlachetny rodzaj muzyki, ale za to zwykle stosunkowo prosty do zrozumienia i dość często zawierający kompletne historie. Siedziało się ze słownikiem nad tekstem takiej piosenki (a jak się okazało, że te teksty można znaleźć w internecie, to była pełna rozpusta!) i próbowało dojść, o co chodzi. Przy okazji człowiek jakoś tam zapoznawał się z konstrukcjami gramatycznymi. Na przykład conditionale prezentował Johnny Cash: I wish I had known you when you were a little younger / From me you might have learned a thing or two. / If I had known you longer, you might be a little stronger / Maybe you'd shoot straighter than you do... (po dokładnym zbadaniu słów okazało się, że mowa o grze w bilard).

Potem przyszła telewizja kablowa, w której jeszcze wtedy większość ciekawych kanałów nie była po polsku. Oglądanie filmów na Discovery, kreskówek na Cartoon Network (a były lepsze niż teraz) i relacji z konkursów skoków przez przeszkody na Eurosporcie okazało się doskonałym sposobem na angielski. Raz rozumiałam więcej, raz mniej, ale nasiąkałam językiem i albo z kontekstu, albo ze słownika domyślałam się, o co chodzi. Jeszcze potem, na trzytygodniowym wyjeździe do Anglii przekonałam się, że nikt mnie nie zrozumie - jeśli w ogóle nie będę mówić. Jeśli natomiast spróbuję, rodowici Anglicy wykażą się mnóstwem cierpliwości. I nie, nie będę ich śmieszyć, tak jak mnie nie śmieszy cudzoziemiec mówiący słabo po polsku - wiem, że się stara i miło mi, że uczy się mojego języka. W końcu się okazało, że jeśli biorę do garści książkę... to jakoś ją czytam. I tak mi zostało.

Dla porównania - od piątej albo szóstej klasy podstawówki aż do matury uczyłam się rosyjskiego. W swoim czasie porozumiewałam się dość płynnie w tym języku, ale teraz, ponieważ do niczego go nie używam, zostało mi bardzo podstawowe rozumienie prostych zdań i czytanie cyrylicy. Mówić już nie potrafię, pamiętam tylko oderwane słowa.

Certyfikatów z angielskiego nie mam, studiów nie kończyłam. Jedynym powodem, dla którego poznałam ten język, było to, że był mi potrzebny. Nie do zaliczenia w szkole, ale w praktyce. Musiałam znać angielski, żeby oglądać ulubione kreskówki, surfować po necie, rozumieć piosenki. Nieważne, że początkowo rozmaicie mi to szło, to był jedyny wybór. Teraz, kiedy kreskówki są po polsku, internet jest po polsku (tak, wtedy też były polskie strony, ale tematy mnie interesujące były tylko na angielskich) i w ogóle prawie wszystko jest po polsku... Zauważam, na przykładzie Tanuki chociażby, że coraz więcej ludzi z pokolenia gimnazjalno-licealnego w ogóle nie ma po co sięgać do angielskich zasobów. Więc moja (niepotrzebna) rada: jak ktoś chce znać angielski, to... na głęboką wodę, proszę. A przynajmniej na taką do szyi.

sobota, 25 września 2010

Pułapki czasu teraźniejszego

Tak swoją drogą, będę musiała poprosić przy okazji Wydawnictwo o pozwolenie na ujawnienie tytułu tej trylogii, do której się przymierzam. Ponoć ma być wydana w przyszłym roku, przy czym niekoniecznie na samym początku. Po prostu czym innym są kolejne tomy (które zwykle wydaje się w rozsądnych odstępach, żeby czytelnicy nie zapomnieli o danym cyklu), a czym innym pierwszy tom: tu można pomanewrować, żeby trafić z premierą w moment uznany za sprzyjający z tych czy innych powodów.

O trylogii wiem na razie na pewno, że tytuł całości nie będzie dosłownym przekładem, bo byłby mylący - dokładnie tak samo nazywał się dość znany film. Nie ma co oszukiwać ludzi, którzy spodziewaliby się książkowej wersji tamtego filmu, lepiej wykonać manewr wymijający. Przy okazji, dalej nie wiem, jak przełożyć tytuł pierwszego tomu, którzy brzmi dość niewinnie, ale jest niestety kluczowym dla tej książki pojęciem - i żadna polska wersja nie brzmi w pełni dobrze. Skończy się chyba na plebiscycie wśród moich znajomych, względnie rzucaniu monetą.

Trylogia będzie wyzwaniem. Chyba przy okazji "języka młodzieży" wspomniałam o tym, że warstwa literacka Błękitnokrwistych to głównie warstwa opisowa. Poszczególne rozdziały i fragmenty nie mają wyróżnialnego "rytmu", poza nielicznymi fragmentami kulminacyjnymi. Melissa de la Cruz buduje swoją powieść z długich zdań i krótkich zdań, z fragmentami dialogów pomiędzy. Czasem "wchodzi" do głowy postaci, zachowując narrację trzecioosobową, ale opisując wydarzenia "z punktu widzenia" którejś bohaterki, uwzględniając w narracji jej emocje. Czasem prowadzi zwykłą narrację, "odległą" i "obiektywną" wobec postaci. Wszystko to razem, wbrew pozorom, bardzo ułatwia życia, bo pozwala na pewną dowolność interpretacji. Nie w tym sensie, że mogę zmieniać treść oryginału, ale na przykład mogę zwykle swobodnie połączyć dwa zdania w jedno, albo podzielić jedno zdanie na trzy. Tak czy inaczej osiągam efekt konstrukcyjny zbliżony do oryginału, a o to przecież chodzi - żeby książka "dobrze się czytała" po polsku, ale przy tym pozostała utrzymana w tym samym stylu, co oryginał.

Z trylogią nie ma tak dobrze. Wspominałam chyba wcześniej o narracji, nie tylko konsekwentnie pierwszoosobowej (podzielonej między dwójkę bohaterów, acz ta para się zmienia w każdym tomie), ale do tego prowadzonej w czasie teraźniejszym. W odróżnieniu od Melissy, autorka trylogii praktycznie nie umieszcza w narracji niczego zbędnego, wszystko sprawia wrażenie elementów przemyślanych. Co więcej, składa się na niesamowitą intensywność książki, bo wrażenie "bezpośredniej relacji" wyszło naprawdę świetnie. To nie jest pamiętnik - to tak, jakby ktoś Wam na bieżąco opowiadał, co się wokół niego dzieje.

Ale pisałam też wcześniej, że w języku polskim trzymanie się czasu teraźniejszego staje się szybko męczące. Zrobiłam małą próbę, która to potwierdziła. Nie ma siły, to by się po prostu nie sprawdziło. Owszem, teoretycznie oddawałoby wiernie oryginał, ale książkę czytałoby się jak po grudzie - czyli NIE oddawałoby jednak oryginału, który czyta się bardzo dobrze. Najprostszym rozwiązaniem jest oczywiście ucieczka w czas przeszły. Ale to jest także ryzykowne. To "relacja z pierwszej ręki", co oznacza stosunkowo krótkie i skondensowane zdania. W czasie przeszłym "relacja na żywo" zamienia się w "pamiętnik", a w pamiętniku taka konstrukcja (krótkich zdań) zaczyna razić, sprawiając wrażenie, jakby autor tego pamiętnika (czyli ktoś z bohaterów) nie umiał budować bardziej złożonych ciągów myślowych. Podejście mieszane, zachowujące czas teraźniejszy w momentach przyspieszenia akcji, a wstawiające przeszły w momentach "narracyjnych" jest trudne. Jasne, do zrobienia, ale ja nigdy jeszcze czegoś takiego nie próbowałam i nie mam pojęcia, jak mi to wyjdzie. Dlatego - wyzwanie. Ale takie, z którym zdecydowanie chcę się zmierzyć.

środa, 22 września 2010

Triple combo

Potrójna kombinacja przyjemnych wydarzeń, więc ten post będzie poświęcony przechwalaniu się.

Po pierwsze, dostałam właśnie pachnący drukarnią egzemplarz Dziedzictwa. Jest stosunkowo opasły (370 stron!), ale bardzo ładnie złożony. Nie chodzi mi tylko o smoczki (znaczy, małe smoki, nie akcesoria dla dzieci, cykl nie doszedł jeszcze do etapu, gdzie byłyby potrzebne) na marginesach. Podoba mi się, że udało się zrobić ten tom nie tylko identyczny wymiarowo, ale i dość podobny objętościowo do poprzednich. Owszem, przesadzam z estetyką, ale dzięki temu całość na półce prezentuje się zgrabnie i przyciąga oko. Trzeba teraz poczekać trochę, aż się to rozdystrybuuje po księgarniach i czytelnikach, a potem łowić w sieci recenzje i opinie. Szkoda, że nikt nigdy nie pisze słowa o samym przekładzie (niechby i krytycznego) - ale wszytkie te "dobrze się czyta" traktuję zawsze jako pochwały pod swoim adresem.

Po drugie, w charakterze wymiany jeńców oddałam Wydawnictwu wspomnianą wcześniej korektę autorską Kluczy do Repozytorium, zrobioną zresztą w przyjemnie rekordowym czasie. Notabene nie do końca jestem z tego przekładu zadowolona, ale nie ma rady: w zwykłej książce można "zaczarować" problem powtórzeń, przebudowując trochę zdania. W przypadku czegoś składającego się z konkretnych i precyzjnych opisów wierność idzie na pierwszym miejscu. Więc powtórzeń jest więcej niż by mi odpowiadało, pytanie tylko, ilu osobom poza mną to będzie przeszkadzać. No i niestety ten egzemplarz nie miał jeszcze poskładanych mapek - ciekawa jestem, jak wyjdą.

Po trzecie natomiast skończyłam "pierwsze tłumaczenie" Zbłąkanego anioła (nadal przed premierą amerykańską - ha!). To nie znaczy oczywiście, że zostanie on wydany w najbliższym czasie. Nie znaczy nawet, że w najbliższym czasie zostanie oddany do wydawnictwa, bo przekład jest w stanie, który nazywam "surówką" i nie nadaje się na razie do pokazywania światu. Różni tłumacze mają pewnie różne metody, ale ja zawsze przechodzę książkę przynajmniej trzy razy. Za pierwszym po prostu ją czytam, bo tłumaczenie czegoś, czego się najpierw nie przeczytało do końca, uważam za pomyłkę. Za drugim przekładam, a właściwie "przerzucam" na polski. Celowo nie wykańczam zdań, które sprawiają mi jakieś problemy, tylko tłumaczę tak, żeby zachować ich sens, czasem stosuję tylko oznaczenia, że "tu ma być przełożony termin", jeśli muszę się nad czymś zastanowić. Po skończeniu tej fazy odkładam tekst na jakiś czas - przynajmniej tydzień-dwa. To w ogóle zawsze dobra metoda, także jeśli się coś pisze. Zrobić przynajmniej dzień albo dwa dni przerwy i przeczytać jeszcze raz. Świeżym okiem można dostrzec znacznie więcej i to naprawdę pomaga poprawić efekt końcowy. Na tej zasadzie właśnie Zbłąkany anioł leży sobie spokojnie na dysku i czeka. Jak dojrzeję, to zacznę go szlifować.

poniedziałek, 20 września 2010

Klucze w procesie (wydawniczym)

Klucze do Repozytorium dorobiły się nowej okładki, którą można podziwiać na oficjalnym blogu serii, o tutaj. Zmiana jest kosmetyczna - minimalna korekta układu i kadrowania plus dopisek, iż są to "tajne zapiski z archiwum wampirów". Na wypadek, gdyby ktoś pomylił tę książkę z piątym tomem serii i poczuł się rozczarowany. Fakt, nie zawierają ciągu dalszego, ale poza biogramami postaci i słowniczkami pojęć rozmaitych znalazło się tam kilka opowiadań, pokazujących sceny dziejące się w dotychczasowej fabule "poza kadrem", a przypuszczam, że samo to już wystarczy za zachętę.

Skoro jednak o Kluczach... mowa, to właśnie dzisiaj dostałam to do korekty autorskiej. Więc przy okazji parę słów o tym, z czym się jada tak zwany proces wydawniczy. Oczywiście, w dużym uproszczeniu.

Pierwszy etap zapewne jest oczywisty dla każdego laika. Autor pisze książkę lub też tłumacz książkę tłumaczy, po czym gotowy tekst ląduje w wydawnictwie. Dawniej lądował jako maszynopis (absolutnie bezcenny, ponieważ będący w tym momencie jedyną kopią!), teraz ląduje zwykle jako plik Worda. W popularnym mniemaniu wydawnictwo sprawdza wtedy, czy tłumacz/autor nie popełnił błędów ortograficznych, pakuje wydruk w okładkę i sprzedaje... Brrr, zimno mi się robi na myśl o czymś takim.

Tak naprawdę tekst w wydawnictwie trafia do tak zwanej redakcji merytorycznej. To nie jest łapanie literówek (chociaż oczywiście, jeśli redaktor jakąś zobaczy, to tłucze). Redaktor merytoryczny jest osobą odpowiedzialną za jakość i poprawność wydania - nie ma, że się zwali na tłumacza. Redaktor sprawdza, czy nie wkradły się błędy gramatyczne lub stylistyczne oraz poprawia tekst, przebudowując, dzieląc, łącząc i wyginając zdania. Redaktor także sprawdza wszystko to, czego nie raczyli sprawdzić tłumacz lub autor. Jeśli w książce mowa jest o - bo ja wiem - Bitwie pod Grunwaldem, która miała miejsce w 1610 roku, to zadaniem redaktora jest sprawdzić to i poprawić datę. Jasne, redaktor nie jest wszechwiedzący, ale powinien zdecydowanie zmierzać w tym kierunku. No i najważniejsze: przy tym wszystkim redaktor nie może "zabić" tekstu. Musi szanować indywidualizm autora i tłumacza, a nie zmieniać wszystko tak, jak on to uważa za stosowne. I zgadzam się, że praca redaktora jest znacznie trudniejsza niż by się mogło wydawać.

Tu jeszcze jedna dygresja: upiorną pomyłką zaszczepianą przez niezliczone "panie od polskiego" jest przekonanie, że dobry tekst to taki, w którym nie ma poprawek. To się sprawdza tylko w wypracowaniach szkolnych. Każdy tekst i każdy przekład można poprawić i nie znaczy to koniecznie, że tłumacz albo autor odwalili fuszerkę. Jeśli więc kiedykolwiek spróbujecie gdzieś posłać swój tekst i wróci on do Was z poprawkami, nie zakładajcie, że coś było z nim nie tak. Gdyby naprawdę uznano, że jest do niczego, nie zawracano by sobie głowy poprawkami, tylko odrzucono go na starcie.

Po redakcji tekst zwykle wraca do autora/tłumacza do zatwierdzenia poprawek. Bywa jednak, że - tak jak w przypadku Błękitnokrwistych ten etap jest pomijany. Po ewentualnym dogadaniu się między autorem/tłumaczem a redaktorem tekst leci do składu. Czyli tego etapu, kiedy zaczyna wyglądać jak książka - z ładnym podziałem wierszy na stronach (żeby nie została ostatnia linijka rozdziału na nową kartę!), wstawieniem ewentualnych ilustracji czy innych dodatków, zrobioną stroną tytułową i tak dalej.

Złożony tekst jest wysyłany do korekty - to etap jeszcze jednego sprawdzenia poprawności, ale tym razem w zasadzie głównie pod kątem przecinków, literówek i podobnych usterek. Albo tekst po składzie (równolegle z korektą), albo tekst po korekcie jest wysyłany do korekty autorskiej. Czyli ląduje z powrotem u redaktora lub tłumacza, a on sprawdza, czy wszystko się zgadza i czy przypadkiem sens gdzieś się nie zgubił w tych wszystkich przeróbkach. Nanosi wtedy własne poprawki i przyklepuje całość, wysyłając do redaktora. Redaktor nanosi ewentualne poprawki autora (tekst ma w tym momencie postać wydruku, nie dokumentu, więc poprawki trzeba przenieść do wersji elektronicznej) i na wszelki wypadek wysyła tekst jeszcze raz do korekty(!). Na koniec następuje rewizja - nie polega już na czytaniu tekstu, tylko sprawdzeniu na 100%, czy poprawki z korekty i korekty autorskiej są tam, gdzie być powinny. Jeśli są, tekst trafia do druku.

środa, 15 września 2010

Język młodzieży i inne dialekty

"Słuchajcie, jak może się do swojej dziewczyny zwracać nastolatek z gatunku jestem-piękny-i-bogaty? W oryginale jest babe..."

Takim pytaniem nastraszyłam nieoczekiwanie znajomych (chociaż właściwie powinni być przyzwyczajeni, że nagle przerywam im rozmowę całkowicie niezwiązanym z czymkolwiek wtrętem). Wywiązała się dyskusja. "Moi licealiści mówią: żona", poinformował ponuro przyjaciel uczący w liceum dla dorosłych; "Foczka kojarzy się z tanią dyskoteką i panienką w plastikowej kiecce", dorzuciła znajoma studentka; "Kochanie", zaproponowała bez przekonania przyjaciółka ucząca w gimnazjum; "Chłopacy w moim wieku to zazwyczaj niedojrzałe, głupie bachory" podsumowała autentyczna gimnazjalistka. Potem dyskusja skręciła w stronę ideału kobiecości, a ja musiałam poprzestać na neutralnej "małej".

Dlaczego licealiści w moich przekładach nie mówią jak ich "prawdziwi" odpowiednicy? To, że sama odbiegłam już spory kawałek od wieku licealnego (a nawet wtedy nie radziłam sobie z "młodzieżowym językiem"), to tylko jedno z wyjaśnień. Nie chcę, żeby to brzmiało jak usprawiedliwienia, ale warto wiedzieć, że prawdziwy język po prostu nie sprawdziłby się w literaturze, a w każdym razie nie w takiej, jaką w tym momencie tłumaczę. Oczywiście można sobie wyobrazić książkę napisaną "językiem młodzieży", można sobie nawet wyobrazić taki przekład, jeśli oryginał byłby pisany w odpowiednim języku młodzieżowym. Ale to by była całkowicie inna książka: taka, w której styl pisania jest jedną z podstawowych cech charakterystycznych, podczas gdy w "Błękitnokrwistych" warstwa literacka służy tak naprawdę wyłącznie przekazaniu informacji o wydarzeniach i uczuciach postaci. To nie tak, że jedno jest lepsze, a drugie gorsze - to po prostu dwa różne podejścia.

Głównym powodem unikania "naturalnego języka" w książce jest to, że - o paradoksie - brzmiałby on okropnie sztucznie. Przede wszystkim dlatego, że pani Melissa de la Cruz opisuje młodzież amerykańską, a nie polską. Tymczasem nasz język powszedni jest zwykle upchany (szybko się zmieniającymi) nawiązaniami do popkultury, życia społecznego i w ogóle naszej rzeczywistości. Symbolem polskiego kiczu jest - powiedzmy - artystka X. Napisanie, że np. BobiAnne była kiczowata jak owa artystka nie miałoby sensu, bo to dwie różne rzeczywistości. Czytelnikowi by zazgrzytało, gdyby dzieciaki z Manhattanu mówiły językiem dzieciaków z Warszawy, nawet gdyby ten język był dobrze oddany. To zresztą dotyczy wszelkiego rodzaju stylizacji - tak samo niefortunnym zabiegiem bywa próba wystylizowania "archaizowanego" angielskiego na "archaizowaną" polszczyznę. To zwykle nie działa.

Inną przyczynę podsumowałam kiedyś złośliwie, mówiąc, że aby dobrze oddać język nastolatków, musiałabym wypowiedzi postaci budować w połowie z anglicyzmów, a w połowie z wulgaryzmów. Wulgaryzmy natomiast mają dość ciekawą właściwość: w mowie potrafią się stawać "niesłyszalne". Bardzo często słyszę ludzi - także nastoletnich - płci obojga, którzy prowadzą zwykłą, spokojną wymianę zdań, a kurwy latają tam jak skowroneczki. Jestem całkowicie pewna, że oni sami nie "słyszą" tych wulgaryzmów, w tym sensie, że po prostu nie zwracają na nie uwagi, nie traktują jak coś, czego zadaniem jest obrażenie rozmówcy lub wyrażenie gwałtownych emocji. Tymczasem zapewne użyta przeze mnie dwa zdania wcześniej pani lekkich obyczajów zwróciła na siebie uwagę - napisana staje się mocniejsza, nie da się jej nie zauważyć. Książka naszpikowana wulgaryzmami zaczyna być traktowana jako coś specjalnego, coś "nie dla młodzieży", nawet jeśli ta młodzież na co dzień używa identycznego języka. To paradoks i potęga literatury: jest zdolna zmieniać sens słowa mówionego samym tylko faktem jego zapisu.

Zresztą nawet gdybym zdołała ominąć wulgaryzmy, pozostają anglicyzmy, którymi język młodszego pokolenia jest naszpikowany. Z nimi natomiast problem polega na tym, że działają tylko w mowie, a nie w piśmie. Słysząc dane słowo nie mamy wątpliwości, o co chodzi. Ale jak to zapisywać? Słowa w rodzaju "ołsom" czy "luknąć" stają się w druku niezrozumiałe i przywrócić im sens można dopiero, mrucząc je sobie pod nosem. Dialog napisany takim stylem byłby po prostu skrajnie nieczytelny, nawet od zaprawionego w takim sposobie mówienia odbiorcy wymagałby praktycznie przeczytania tekstu na głos w celu zrozumienia go. Zapis prawidłowy o tyle nie wchodzi w grę, że bardzo często są to słowa hybrydowe, takie jak wspomniane "luknąć" - łączące angielski rdzeń z polską końcówką. Zapis "looknąć" byłby, obawiam się, równie nieczytelny...

Dlatego - stety czy niestety - na razie moi czytelnicy skazani są na w miarę poprawne gramatycznie i językowo dialogi, jakich zapewne nie prowadziliby w rzeczywistości rówieśnicy bohaterów. Zapewne zresztą ani w Polsce, ani w Ameryce.

niedziela, 12 września 2010

O moście na literę B, czyli zabawa słowem

Pewnie kiedyś znajdę bardziej interesujące przykłady, ale we wczorajszej porcji tłumaczenia trafiło się coś ciekawego. Jak zwykle nie chodzi o rzecz kluczową dla fabuły. Ot, bohaterka patrzy na kursy oferowane przez szkołę...

Zaraz, może mała dygresja. Szkoła amerykańska dość zasadniczo różni się od szkoły polskiej. W liceum, w college'u i na uniwersytetach nie ma, tak jak u nas, specjalności czy wydziałów. Zamiast tego uczniowie/studenci mogą sobie wybierać pasujące im zajęcia, przy czym czasem do wybrania kursu X trzeba mieć zaliczony kurs Y, a żeby otrzymać jakiś tam stopień trzeba mieć określony pakiet zrobiony. Jednakże całość jest znacznie bardziej "płynna", co sprawia też problemy w przekładzie - przedmioty, których się uczą bohaterowie, często nie bardzo przypominają przedmioty znane z naszej szkoły. Szczególnie jeśli liceum jest pod tym względem pomysłowe.

A więc patrzy ta bohaterka na kursy i widzi, że Her first class was The Spirit of the Self, a humanities elective for upperclassmen. Dalej stwierdza, że ma do wyboru Debating Decisions (ethics), Movement and Motion (a dance class) or From Barriers to Bridges (an English class). W tym momencie rola tłumacza jest jasna: trzeba to przełożyć w taki sposób, żeby zachować te aliteracje.

Wszelkiego rodzaju zabawy językiem w oryginale mogą być przez tłumacza postrzegane jako pain in the ass oraz koszmar nocny, ale też stanowią jakieś wyzwanie. Ten przypadek jest stosunkowo prosty: czasem w ogóle dosłowne tłumaczenie nie jest możliwe, bo oryginał odwołuje się do podobieństwa między słowami, które w polskim nie istnieje. Tutaj wystarczy zachować aliterację (czyli dwa słowa w nazwie kursu muszą się zaczynać na tę samą literę), no i jakieś sensowne powiązanie z tematem podanym w nawiasie.

The Spirit of the Self to pierwszy z dwóch trudniejszych przypadków. Chodzi o niesprecyzowany przedmiot humanistyczny, a dosłowne tłumaczenie to Duch (albo Dusza) samego siebie. Główny problem polega na tym, że słówko self nie tłumaczy się dobrze na polski, będąc głęboko zależne od kontekstu. Po dłuższym zastanowieniu uznałam, że trzeba sobie z self w ogóle dać spokój. Zostaje nam duch lub dusza, przy czym to drugie jest lepsze, bo nie kojarzy się z duchami w białych prześcieradłach. Trzeba dopasować coś do tego. Metodą prób i błędów została w końcu wybrana Drzemiąca dusza - zachowana aliteracja, zachowane luźne dopasowanie do oryginału, za to zgubiony dosłowny przekład.

Debating Decisions oraz Movement and Motion okazały się o wiele prostsze. Pierwsze to etyka, a po polsku akurat obie części składowe brzmią prawie identycznie. Może tylko Debatowanie decyzji nie jest szczególnie zgrabne, dlatego zostało Debaty i decyzje. Drugi kurs po polsku tłumaczy się jako... Ruch i ruch - nic nie poradzę, tak wychodzi. Ale skoro to lekcje tańca, to Ruch i rytm wydało mi się całkiem stosowne.

Problemem okazało się za to From Barriers to Bridges. Skoro miało dotyczyć literatury angielskiej, to zapewne chodziło o to, że literatura może dzielić albo łączyć. I to by należało zachować, ale po polsku bariera i most za diabła nie chcą się zaczynać na tę samą literę. Po nastraszeniu iluś znajomych pytaniem, czy nie znają synonimu słowa "most", zaczynającego się na "b" (ewentualnie synonimu słowa "barykada", zaczynającego się na "m") uznałam, że czas na plan awaryjny. Jeśli nie barykada i most, to co innego? Nie most, to może pomost... I przeszkoda? Jakoś marnie, bo przeszkody są różne, niekoniecznie fizyczne. Palisada? Od palisad do pomostów - trochę przekombinowane, ale na razie nic lepszego nie mam. Kolejna runda wygrana...

czwartek, 9 września 2010

Jak żyć z tłumaczeń?

Co jakiś czas ktoś mnie pyta, czy można żyć z tłumaczenia książek. Moja odpowiedź brzmi: czasem można, ale to wychodzi przypadkiem i okresowo. Jako zajęcie życiowe jest zbyt niepewne. Po prostu częściej niż rzadziej zdarza się tak, że nawet jeśli trafi się książka do tłumaczenia, nie wiadomo, kiedy trafi się kolejna. Może za kilka miesięcy od zakończenia pracy nad poprzednią, może za półtora roku? Wydawnictwa mają swoje plany wydawnicze, określające mniej więcej, kiedy daną książkę zamierzają wydać. Jeśli zaproponują mi przekład, a ja powiem, że bardzo chętnie, ale za dwa miesiące, kiedy skończę aktualny, to niestety jest spora szansa, że pójdą do kogoś innego. Nie ze złośliwości, tylko dlatego, że nie mogą czekać. Nawet dobrzy i doświadczeni tłumacze nie mają zapewnionej stałej roboty, a tylko najlepsi z najlepszych mogą liczyć na to, że pracy dla nich zawsze wystarczy.

Jednocześnie jednak istnieje coś, co w moim przypadku stanowi podstawę utrzymania. Tym czymś są zlecenia z firmy lokalizacyjnej. Cóż to takiego? Ano coś w rodzaju bardziej skomplikowanej agencji tłumaczeniowej. To taka firma, do której przychodzi na przykład producent świecących reniferów ogrodowych i mówi, że chce owe renifery wprowadzić na rynek w 15 krajach. W związku z tym potrzebuje instrukcji obsługi renifera w 15 językach. Oczywiście mógłby to załatwić sam, ale jeśli się w tym nie specjalizuje, będzie musiał w ciemno szukać tłumaczy, bez pewności, czy robota zostanie porządnie zrobiona. A tak - daje firmie lokalizacyjnej tę instrukcję i odbiera piętnastojęzyczny stosik z gwarancją jakości. Po czym wszyscy żyją długo i szczęśliwie, ze świecącymi reniferami w ogródkach.

Zalety współpracy z agencją tłumaczeniową albo firmą lokalizacyjną są spore. Po pierwsze, o wiele łatwiej taką współpracę nawiązać niż dostać książkę do tłumaczenia - agencje prawie zawsze kogoś szukają, a instrukcji obsługi i innych tego typu tekstów nigdy nie brakuje. Po drugie, nie czarujmy się, język i konstrukcje zdaniowe są znacznie prostsze. Po trzecie, poszczególne zlecenia są mniejsze, czyli nie ma problemu ugrzęźnięcia w jednej robocie na trzy miesiące, a jednocześnie łatwiej jest manewrować ich ilością zależnie od innych zajęć.

Podstawową i zasadniczą wadą jest to, że taka robota jest po prostu niewdzięczna. Kiedy tłumaczy się książkę, końcowym wynikiem naszej pracy jest książka. Fizyczny, pachnący farbą drukarską egzemplarz, leżący na półce w księgarniach. Świadomość, że ileś osób bierze go do ręki, a chociaż tak naprawdę mało kto patrzy na nazwisko tłumacze, to jednak ono tam jest. Nasze nazwisko, na karcie tytułowej. Nikogo nie obchodzi, kto przetłumaczył instrukcję obsługi renifera. Co gorsza, praktycznie jednymi przypadkami, kiedy dostaje się informację zwrotną o swoim tłumaczeniu lub redakcji z agencji, są okazje, kiedy uda nam się coś spartolić. Dla "mojej" firmy, na mojej działce jestem chyba jedną z najlepszych redaktorek, o czym może zaświadczyć fakt, że w ostatnim zestawieniu współpracowników pojawiłam się jako osoba, która przepuściła najmniej błędów.

Tłumaczenia i redakcje "techniczne" - czyli właśnie instrukcje, ulotki, helpy i inne tego typu rzeczy - wymagają cierpliwości i staranności. W przypadku książki pomyłka nie jest aż takim problemem, ale jeśli w instrukcji obsługi świecącego renifera zamiast "wsadzić wtyczkę do kontaktu" napisze się "wsadzić palec do kontaktu", to efekty mogą być niefajne. To się wydaje mało prawdopodobne, jasne. To teraz wyobraźcie sobie ulotkę odczynnika laboratoryjnego albo leku i pomyłkę w stawianiu przecinka. 0,01 zamiast 0,001 - i pacjent się nie budzi. Brrrr, prawda? Dlatego unikam tekstów okołomedycznych, trzymając się bezpiecznie oprogramowania i sprzętu komputerowego.

Tak właśnie wygląda codzienność tłumaczki. Z jednej strony szara rzeczywistość niekończących się aktualizacji plików pomocy do programów, o których umowa poufności nie pozwala mi pisać: źródło dochodów opłacalne, ale monotonne. Z drugiej strony zachwyt towarzyszący pracy nad książką, kształtowaniu czegoś, co będą czytać inni ludzie: źródło dochodów barwne, ale zawsze niepewne. W sumie jednak chyba wychodzę na swoje: nie nastawiam rano budzika, żyję we własnym rytmie i zawsze w środku dnia mogę złapać kota i wraz z nim uciąć sobie drzemkę.

Nawarzone piwo

Dzisiaj dowiedziałam się czegoś nowego o piwie. Ja się domyślam, że wiele osób może przypuszczać, że najtrudniejsze w pracy tłumacza są te piękne sceny, kiedy bohater zapewnia bohaterkę o swej niegasnącej miłości - albo na odwrót. Oczywiście, sceny emocjonalne (o erotyzujących nie wspominając) potrafią być trudne, ale o nich może innym razem. Tym, co naprawdę uprzykrza życie tłumaczce, są drobne wtrącenia gdzieś na marginesie, mało istotne dla fabuły, ale z uczciwości zawodowej konieczne do rozplątania.

Oto bowiem jakaś postać przynosi na stół three pints of dark and bitter ale topped with a gold lager. Black and Tans they called them. I co z tego? No właśnie nic, piwo stoi sobie, postaci rozmawiają o czymś innym. Ale przetłumaczyć trzeba. Intuicja mówi, że chodzi o ciemne piwo (ale, nie mamy oddzielnych słów na ciemne i jasne piwo po polsku) ze złotą pianką... Stop. Lager to piwo jasne pełne. Czyli co my tu mamy? Trzy ciemne i trzy jasne piwa? Jakąś mieszankę? Czy piwa się miesza? O piwie wiem tylko tyle, że ma cudowny kolor i nie biorę go do ust, bo mi kompletnie nie smakuje. Ostateczna odpowiedź jest całkowicie nieintuicyjna. "Black and Tan" to ciemne i jasne piwo warstwami w jednej szklance. Tak, też mi się to wydawało niemożliwe, ale obrazek na angielskiej Wikipedii wyglądał przekonująco. Zdaje się, że można coś takiego uzyskać dzięki ostrożnemu nalewaniu i różnicy temperatur (a co za tym idzie - gęstości) dwóch rodzajów piwa. Tłumaczka : przekład - 1 : 0.

piątek, 3 września 2010

Skórka niewarta wyprawki

Tak jak myślałam, po przewalczeniu kilku rozdziałów dalsze poszły już błyskawicznie. Po trochu dlatego, że nie zawierały już podstępnych niespodzianek, po trochu dlatego, że weszłam w rytm. Oczywiście (o czym kiedyś przy okazji) nie uważam gotowego w tym momencie tekstu za przetłumaczony. Na razie jest "przerzucony" z angielskiego na polski, z największą dokładnością, na jaką mnie było stać. Przerobienie go na formę akceptowalną dla wydawnictwa to następny etap. No, ale ileś rozdziałów jest już zrobionych i właśnie porzucam jeden wątek na rzecz drugiego, który dla mnie prywatnie jest znacznie ciekawszy.

Z drobiazgów, które zostały do rozstrzygnięcia, warto wymienić miejsce nazwane przez autorkę "Hellsmouth" - nie w USA, więc wymagające polskiej wersji. To przykład, kiedy dosłowne tłumaczenie nie ma sensu. "Usta Piekieł"? "Piekielna Jama Gębowa"? Nie brzmi poważnie, umówmy się. "Wlot Piekła" chwyta sens, ale mimo wszystko także nie brzmi jak prawdopodobna nazwa dla czegokolwiek. Tak naprawdę właściwym polskim odpowiednikiem byłyby "Wrota Piekieł" albo "Brama Piekieł", tyle że ten drugi termin jest już zajęty (tak jakoś od trzeciego tomu), a ten pierwszy za bardzo do drugiego podobny, żeby się to nie piórkało. Na razie wykombinowałam "Piekielne Gardło", ale jeszcze sprawę przemyślę.

Żeby jednak wypełnić notę czymś ciekawszym(?), wspomnę o przypadkach, kiedy tłumaczenie w ogóle nie ma sensu. To znaczy, zdarza się (dramatyczna pauza)... że w ogóle pomijam jakiś fragment informacji lub "skracam" ją okrutnie. Czemu? Zwykle dlatego, że to, co brzmi krótko i naturalnie po angielsku, po polsku wymagałoby kilometrowego przypisu albo konwulsyjnie poskręcanego akapitu wyjaśnień. W celu demonstracji wyciągam dwa przykłady z dawnych tomów - oba dotyczą całkowicie przypadkowych postaci epizodycznych i jako takie nie wnoszą absolutnie nic do fabuły, służą tylko jako fragment budowanego tła.

W tomie trzecim o pewnym projektancie mody zostaje napisane: Rolf Morgan had come to fame by selling preppie, old-boy style to the masses. Nie trzeba nawet znać angielskiego, żeby widzieć, że fraza preppie, old-boy style jest krótka i naturalna. A po polsku? O co tu chodzi?

Angielskie słówko prep oznacza ucznia prywatnego liceum lub studenta prywatnego college'u/uniwersytetu, z tych droższych i lepszych. Jeśli wrzucicie w wyszukiwarkę grafiki Google frazę "preppie style" lub "preppy style", natychmiast zobaczycie, o co chodzi. To ten rodzaj ubrania, który można zaobserwować na niektórych filmach, pokazujących życie amerykańskiej elity: swetry, bluzki polo, czasem krawaty, wełna i szkocka krata, styl bliski temu, co u nas nazywa się "sportowym", ale niemający nic wspólnego ze sportem, bo wszystkie te rzeczy są najwyższego gatunku i koszmarnie drogie. W takim snobistycznym stylu ubierają się amerykańskie "prepy" - pewnie nie wszystkie, ale to pierwsze skojarzenie przeciętnego Amerykanina. Teraz jednak mówimy o polskim wydaniu książki. Przeciętnemu Polakowi "styl studencki" jeśli z czymś się kojarzy, to z taniością i/lub niechlujnością wyglądu. Do chrzanu. Mamy elitarne szkoły prywatne, ale nie mamy kojarzonych z nimi strojów. W ogóle o ile pewne elementy tej mody mogą się u nas pojawiać, ktoś wystrojony tak od stóp do głów wyglądałby, jakby urwał się z innej bajki. No i trudno jednak pisać, że pan Morgan zdobył sławę, projektując ubrania w stylu charakterystycznym dla prywatnych liceów i uniwersytetów, prawda? Czytelnik zadumałby się nad tą konwulsją, podczas gdy powinien po prostu przejść dalej i nie przejmować się.

W druku to zdanie wygląda skromnie: Rolf Morgan zyskał sławę, popularyzując wśród mas klasyczny styl sportowy. Jak widać, nie całkiem zgodne z "prawdą" oryginału, ale dostatecznie bliskie, żeby miało sens, a nie odrywało czytelnika od meritum, które akurat z R.M. nie miało nic wspólnego.

Tom czwarty przyniósł jeszcze lepsze wyzwanie. Przedstawiamy postać epizodyczną: Muffie Astor, o której imieniu i osobie autorka pisze tak: It was so outrageously preppie it sounded like a joke. But it was not; it was the real thing, like Muffie herself, who embodied a horsey, Bedford, WASP authenticity in an age of brash nouveau-riche hordes adding “von” or “de” to their names and who didn’t know a Verdura from a Van Cleef. Cytuję większy fragment, żeby było widac, gdzie jest problem. O "preppie" pisałam w poprzednim akapicie, da się to jakoś przeżyć. Cała końcówka zdania drugiego także nie sprawia problemów. Ale proszę bardzo, co to ma znaczyć horsey, Bedford, WASP authenticity? W tym przypadku mamy do czynienia z ciągiem skojarzeń, podobnie jak "preppie style" zrozumiałych dla Amerykanów, ale hermetycznych dla reszty świata.

Horsey może oznaczać osobę przypominającą z urody konia, ale z dalszego kontekstu jasno wynika, że to z panią Muffie nie ma nic wspólnego. Chodzi za to o inną osobę: "mającą do czynienia z końmi", cytując Merriam-Webster Dictionary: characteristic of the manners, dress, or tastes of horsemen or horsewomen. Nie znaczy to, że taki ktoś biega na codzień w bryczesach i dżokejce, ale jeśli pamięta się trochę amerykańskich filmów, łatwo się domyśleć, że chodzi o typ wysportowanej, eleganckiej dziewczyny, która na przykład dużo jeździ konno. Powodzenia w próbie oddania tego po polsku jednym zrozumiałym słowem. Owszem, mnóstwo dziewczyn jeździ u nas konno, ale nie mają rozpoznawalnego "stylu", nie tworzą jakiejś wyróżniającej się i rozpoznawalnej grupy. Wiwat.

Bedford sama nie jestem pewna, skrót myślowy autorki idzie tu za daleko jak dla mnie. Czy chodzi o brytyjski Bedford College lub Bedford University? Obie te placówki są bardzo prestiżowe i nie jest wykluczone, że mogą mieć jakieś równie prestiżowe filie w Stanach. A może to w ogóle odrębna od nich placówka w USA? Albo jakieś miejsce, z czymś się kojarzące? Nie doszłam, ale też poddałam się dość łatwo. Podobnie jak w poprzednim wypadku szansa na znalezienie krótkiego zgrabnego odpowiednika po polsku grawituje w okolicy zera.

No i wreszcie WASP, najłatwiejsze do zrozumienia z tej triady. Otóż, jeśli ktoś nie wie, jest to skrót od White Protestant Anglo-Saxon czyli zamieszkała w USA osoba rasy białej, wyznająca religię protestancką i pochodzenia anglosaskiego (czyli nie np. polski emigrant). Tyle, że widać, ile zajęło mi wyjaśnienie tego skrótu. On bywa używany w języku polskim, ale zawsze z podanym rozwinięciem, ponieważ sam w sobie nie jest szczególnie dobrze znany.

Zbierając trzy powyższe akapity (przyjmijmy dla punktu drugiego, że chodzi o absolwentkę Bedford College) widać, że chociaż da się wyjaśnić, o co chodzi w tym zdaniu, jego przetłumaczenie w sposób zrozumiały dla polskiego czytelnika jest praktycznie niemożliwe. To znaczy: możliwe, ale tylko w przypadku, kiedy poświęcimy akapit na rozwinięcie opisu Muffie Astor, wyjaśniając wszystkie te detale. Czy warto to zrobić? Cóż, to zależy. Gdyby mowa była o jednej z głównych bohaterek, to tak, oczywiście: tego rodzaju charakterystyka byłaby na tyle istotna, że należałoby ją w jakiejś formie przekazać czytelnikowi. Ale mówimy o postaci z tła. Osobie wspomnianej tylko w kontekście organizowanego przez nią pokazu mody. Czy jest sens odrywać czytelnika od głównej fabuły (a dzieje się sporo) i zamęczać go opisem, który i tak będzie dla niego egzotyczny i nie skojarzy mu się z niczym rzeczywistym?

Nie jestem w tym momencie pewna, jak będzie wyglądać wersja ostateczna, ale to, co poszło do redakcji, omijało problem szerokim łukiem. Było {przypominam - imię} tak idealne dla panienki z dobrego domu, że brzmiało prawie jak żart. Ale było prawdziwe, podobnie jak sama Muffie, stanowiąca ucieleśnienie stylu prawdziwej amerykańskiej elity w czasach zdominowanych przez hordy nowobogackich, dodających przed nazwiskami „von” i „de”, a przy tym niepotrafiących odróżnić Verdury od Van Cleefa.

Lenistwo tłumaczki? Ja się trzymam wersji o skórce niewartej wyprawki.

wtorek, 31 sierpnia 2010

Nazwy i imiona własne, czyli pierwszy z koszmarów tłumacza

Za każdym razem zapominam, jak to jest: sam początek tłumaczenia zawsze wydaje się najgorszy. Potrzebne zdania nie przychodzą, nagle zapominam znaczenia podstawowych słów, konstrukcje stylistyczne chwieją się na wszystkie strony, wykręcając zdania w trudne do zrozumienia potworki, a tekst sprawia wrażenie gęstej smoły, przez którą krok po kroku przedzieram się, zaciskając zęby. To przechodzi, po jakimś czasie jest zastępowane przez zupełnie inne wrażenie - tekst układa się pod palcami tak szybko, że ledwie nadążam uderzać w klawisze, a sprawdzanie czegokolwiek irytuje mnie niepomiernie, odrywając od splatania kolejnych zdań. Ale niestety na ten etap muszę jeszcze poczekać.

A, no i zawsze, ale to zawsze, wynikają jakieś nieprzewidziane kłopoty.

Na samym wstępie znajduję wrzuconych w tekst kilka imion. Bez szerszego kontekstu, tylko wymienionych. Z okresu "starożytnorzymskiego" fabuły. O ile jednak do tej pory autorka, pisząc o starożytnym Rzymie, nadawała bohaterom autentyczne rzymskie imiona, o tyle teraz puściła wodze wyobraźni. Do mnie więc należy sprowadzenie ich do jakiejś akceptowalnej w polskim języku postaci. Co my tu mamy?

Na początek "Octilla and Halcyon". Westalki, więc na pewno kobiety, chociaż inaczej stawiałabym, że "Halcyon" ma być imieniem męskim. Octilla nie wywodzi się z niczego - odpowiednie rzymskie imię to Oktawia, ale tego lepiej nie używać, bo licho wie, czy się z niczym nie zdubluje. Więc dopasowujemy: Oktyla? Oktylla? Oktylia? Chyba to drugie brzmi najlepiej i w miarę przypomina imię autentyczne. Wiwat. Ale Halcyon? Rany-chomąta, skąd się tu wzięła wywodząca się z greckiego nazwa zimorodka? Zostawić Halcyon bez zmian? Nie bardzo - nie będzie pasować do niczego. Zmienić na Halkion, dopasowując do tego, jak wyglądałaby grecka transliteracja? Ale w sumie zimorodek, halcyon, wziął swoją nazwę od mitycznej córki Eola, która po polsku nazywała się Alkione. Wprawdzie autorka nie użyła angielskiego odpowiednika (Alcyone), ale ja chyba wolę to niż zostawianie niepasującego do żeńskiej postaci "Halcyon". Na razie lecimy z Alkione, sprawa otwarta do rozważenia w drugim czytaniu.

"Alexandrus" - znowu greckie imię, tym razem z doczepioną męską łacińską końcówką. Wstawić Aleksandrusa, czy jednak skrócić do Aleksandra? Do zastanowienia na później.

"Pantaelum" - jeszcze lepiej. Końcówka -um w łacinie przynależy wyłącznie do rodzaju nijakiego i z oczywistych powodów nie jest stosowana w imionach. Tutaj to facet, bo senator. Najbliższe to greckiemu imieniu "Pantaleon", ale mimo szlachetnego źródłosłowu (panta - wszystko i leon - lew) nie najlepiej to brzmi po polsku. Ryzykować Pantaleona, czy może zmienić na "Panteliusza" - całkowicie fikcyjne, ale "rzymskawo" brzmiące imię. Na razie druga wersja.

I last but not least... "Onbasius". A to co ma być na litość bogów, jak to przełożyć na polski? Najgorsze, że nie jestem tym razem pewna płci: "healer" to może być i on, i ona. Wujek Google wypluwa jeden interesujący rezultat: wg pewnej strony Onbasius był działającym w Rzymie lekarzem, autorem jakiejś encyklopedii medycyny. Obiecujące. Ale angielska ciocia Wiki nie słyszała o tym gościu, a przeszukanie polskich stron o medycynie w starożytnym Rzymie nic nie dało. Nie był dość istotny? Czy może ta angielska strona zawiera błąd? Do sprawdzenia w bibliotece, obawiam się. Na razie wstawiam Onbazjusz - dziwaczna forma, ale najbardziej prawdopodobny polski zapis. Nie rzymskie, ale pasowałoby do jakiegoś cudzoziemca osiadłego w Rzymie.

Koniec z imionami, wyłania się za to następna zagwozdka. "Petruvian Order" to zakon całkowicie fikcyjny, czyli do mnie należy wymyślenie mu polskiej nazwy. Wiwat. No dobrze, spróbujmy zacząć od ustalenia, co to właściwie jest "petruvian". Nie, nie chodziło mi o "peruvian", wujku G., odpowiedz na pytanie! Leonardo DaVinci's Petruvian Man is universally known as a symbol for the medical and health industries... Oooooookay, wiem, o czym mowa... Ten sam "Petruvian Man" pojawia się w jeszcze iluś kontekstach na iluś stronach. Chodzi o słynny rysunek Leonarda - nawet jeśli nie ma bezpośredniego związku z fabułą, bez wątpienia stąd wzięła pomysł na tę nazwę autorka. Ale zaraz... Tu wtrąca się ciocia W. Jaki "petruvian"?! Według niej The Vitruvian Man is a world-renowned drawing created by Leonardo da Vinci around the year 1487. Wtóruje temu polska wersja: Człowiek witruwiański – rysunek upowszechniony przez Leonarda da Vinci około roku 1490. Mniejsza o małą rozbieżność w datach, zgadza się nieszczęsne v/w zamiast wyimaginowanego p, które najwyraźniej jest kopiowanym przez kolejne strony atrakcyjnym błędem. Ach, potęga internetu i ewolucja memów! Dawkins byłby dumny ze znalezionego przeze mnie przykładu.

Dobrze, ale co w takim razie? Poprawić te "Petruvian" na "Vitruvian"? Ryzykowne, bo ten zakon to nie jednorazowa ozdóbka, tylko element świata, który może okazać się dość istotny. Więc może - skoro "człowiek witruwiański", to "zakon petruwiański" i "petruwianie", tak jak "franciszkanie"? Uff, wygrzebałam się z tego i mam nadzieję, że nie pożałuję swojej decyzji.

Powyżej znajduje się coś, co - jak przypuszczam - może stać się Typową Notką Dla Tego Bloga. Jeśli zanudzam - przykro mi! Ale rozplątywanie takich łamigłówek to akurat ta fajniejsza część pracy tłumacza.

poniedziałek, 30 sierpnia 2010

Zbłąkany anioł - wrażenia z lektury

"Misguided Angel", czyli niebawem już "Zbłąkany anioł", przeczytany i - tak jak się spodziewałam - nie zaskoczył mnie poważniej. Jeszcze raz podkreślam - nie pod względem fabuły, bo jej ocena nie należy do zadań tego akurat bloga. Chociaż na pewno znajdzie się w nim parę rzeczy dla wygłodniałych fanek, acz wprowadzenie nowego dużego wątku sugeruje, że do zakończenia cyklu jest jeszcze daleko. No i muszę przyznać, że w pewnym momencie prawie spadłam z fotela ze śmiechu - okazało się, że żartobliwy rysuneczek mojej przyjaciółki, zawierający nasze pobożne życzenia co do wydarzeń po zakończeniu "Dziedzictwa", okaże się zapewne całkiem niezłą ilustracją do któregoś z kolejnych tomów... Kto by pomyślał! Szkoda, że tłumaczom nie dają premii za przebłyski jasnowidzenia.

Mimo wszystko w tym tomie znajdzie się kilka wyzwań, które postaram się jakoś omówić w miarę ich "wypływania" w trakcie tłumaczenia. Proszę się nie obawiać spoilerów - kluczowe nazwy własne odnoszące się do wspomnianego nowego wątku są akurat proste do przełożenia, a pozostałe bez kontekstu będą tylko nazwami - najwyżej zaostrzą ciekawość, ale na pewno nie zdradzą za wiele. Poza tym jednak nie czarujmy się, z "Błękitnokrwistymi" znamy się już jak łyse konie, tłumaczenie idzie mi zwykle szybko, chociaż "szybko" nie znaczy "w tydzień zrobię". Dwa miesiące to już bardziej realny szacunek, a potem jeszcze redakcja, skład, korekta autorska, korekta zwykła, cała zabawa z drukowaniem... Chwilę zejdzie. A i tak będzie to stosunkowo szybko, biorąc pod uwagę, że amerykańskie wydanie ukaże 26 października 2010 roku. Tak, dobrze napisałam. Mogę się czuć niezwykle dumna i uprzywilejowana, bo jako jedna z pierwszych osób na świecie mam w garści tekst, leżący obecnie bezpiecznie w amerykańskim wydawnictwie Hyperion.

Przy okazji wykryłam jednak jedną rafę, na którą wpadłam wcześniej z całym impetem. Jest jedna rzecz, na którą żaden tłumacz nic nie poradzi - brak kontekstu. W książce czasem daje się to zaczarować, a czasem nie. Jeśli dochodzimy do niemal czystej "wyliczanki" w podziękowaniach, mogę tylko zgadywać, co jest imieniem męskim, a co żeńskim. No i popełniłam błąd, zakładając, że "Mattie" (chyba dziecię pani Melissy, o ile dobrze rozumiem) to chłopak. A guzik, tym razem w podziękowaniu jest "dla mojej córeczki Mattie". A niech ją korniki stratują! Wysłałam do wydawnictwa pytanie, czy da się to jeszcze poprawić w dedykacji i podziękowaniach "Dziedzictwa" i zobaczymy, co z tego wyniknie. Nie czuję się winna, bo wiedzieć nie mogłam - ale mimo wszystko to irytujące. Pozostaje przyjemne przekonanie, że dedykacji i podziękowań i tak nikt nie czyta, a już na pewno nie na tyle dokładnie, żeby zauważyć, że z tomu na tom zmieniłam zdanie.