wtorek, 23 grudnia 2014

Co tłumaczka chciałaby pod choinkę?

Gdy ktoś zadaje mi takie pytanie, w odpowiedzi z reguły słyszy listę rzeczy, które naprawdę by mi się przydały, a których sobie tak po prostu nie kupię. Lista jest zmienna, ale regularnie trafiają na nią żywy informatyk (najlepiej dwóch), zdolny grafik (ze specjalnością w layoutach stron internetowych), sensowny reklamodawca i jakaś fajna książka do przetłumaczenia. Jako że tylko ten ostatni punkt pasuje do tematyki bloga, postaram się odrobinę rozwinąć tę kwestię. Co tłumaczka chciałaby przetłumaczyć, gdyby ktoś dał jej wolną rękę i dużo czasu?

Dlaczego tłumaczka nie chciałaby tłumaczyć Pratchetta?

Kiedy mówię o książkach, jakie chciałabym przełożyć, to nazwisko pada domyślnie jako pierwsze z ust (klawiatur) moich znajomych. Nic dziwnego. Książki Pratchetta są z jednej strony dziko popularne, z drugiej wyjątkowo dobre (co nie zawsze idzie w parze), a z trzeciej – oferują tłumaczowi komplet wyzwań. Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałam o tym, że chciałabym je tłumaczyć i to nawet nie dlatego, że nie zrobiłabym tego tak dobrze, jak Piotr Cholewa. Po prostu jestem tłumaczką, ale też czytelniczką – więc jeśli mam do czynienia z przekładem bardzo dobrym, przekładem, który mnie całkowicie satysfakcjonuje, nie czuję potrzeby robienia tego inaczej tylko po to, żeby koniecznie zrobić to samodzielnie.

Nie umiem powiedzieć, jaki byłby mój przekład Pratchetta, poza tym, że na pewno inny. Dlatego, żeby takie tłumaczenie miało sens, Piotr Cholewa (z góry przepraszam) musiałby nie istnieć albo przynajmniej nie dotknąć się do tego cyklu. Tak jak pisałam wcześniej, większość czytelników „przyjmuje” jako właściwy pierwszy poznany przekład i każdą nową wersję ogląda wyłącznie pod kątem podobieństwa. Dlatego mój przekład nie byłby „dobry”, bo byłby zupełnie inny, względnie – byłby starannie spreparowaną podróbką stylu Cholewy, co pewnie też by się w tym przypadku nie udało. Dlatego zostawmy mistrza Pratchetta w spokoju, podobnie jak całe stosy klasyki, którą uwielbiam i której nie chciałabym zmieniać ani o słowo.

Poza tym część tego, co mnie zachwyca, nie jest w oryginale po angielsku – dlatego przekłady Michaela Endego czy Astrid Lindgren mogłabym najwyżej redagować, a to, umówmy się, nie to samo. Chociaż przyznam, że korciłaby mnie redakcja japońskiej powieści z nurtu light novel (dla niewtajemniczonych – taka książka dla młodzieży z obrazkami, ale nie komiks, tylko książka). Przede wszystkim dlatego, że mam bardzo, bardzo niską opinię o ich wartości literackiej i jestem ciekawa, czy udałoby mi się z tego coś dobrego zrobić.

Nie jestem dobra w robieniu list, więc kiedy zaczęłam się zastanawiać na tym, co naprawdę miałabym ochotę przetłumaczyć, wymyśliłam tylko pięć punktów... Ale nie pięć książek, jak zaraz zobaczycie. Cechą wspólną pozycji na liście, poza tym, że je po prostu lubię, jest też to, że to są prawdziwe książki, oferujące prawdziwe wyzwanie. To nie są produkty zaliczonego z wyróżnieniem kursu pisania kreatywnego, składające się z szeregu scen układających się w zadaną fabułę. Każda jest całością kompozycyjną i wymaga od tłumaczki odpowiedniego szacunku.

5. Sarah Rees Brennan: The Demon Lexicon

Tę brytyjską autorkę poznałam, kiedy miałam mocno dość wszystkiego, więc pracowałam cichutko, oglądałam anime, a przyjaciółka karmiła mnie fanfikami do Harry’ego Pottera. Jej teksty – w objętości od opowiadania do praktycznie pełnowymiarowej książki – przykuły moją uwagę. Nie tylko były dobrze napisane literacko, ale też (te najlepsze) wyjątkowo składne i pozbierane fabularnie, co w świecie fanfików stanowi rzadkość. Poza tym jej sposób prezentowania postaci i wydarzeń, z lekko złośliwym poczuciem humoru, nie taplający się w dramatyczności (nawet w przypadku rzeczy, którym bardzo daleko było do komedii) wyjątkowo mi pasował. Miałam poczucie, że to styl, który dobrze by mi leżał w przekładzie i który potrafiłabym „wyszlifować” tak, że naprawdę by błyszczał.

The Demon Lexicon, jej debiutancka trylogia, ma wszystkie te zalety. To pozycja najbardziej zbliżona do tego, co tłumaczę zazwyczaj dla Jaguara, tylko brakuje w niej wszystkich tych elementów, które sprawiają, że mam ochotę pogryźć klawiaturę przy opisie jego ach-ależ-cudownej klaty czy jej ależ-wcale-niezasłużonej popularności i geniuszu. Co zapewne sprawia, że nikt się tym nie zainteresuje, a szkoda, bo chociaż literaturą ambitną bym tego nie nazwała, jest to wyjątkowo udane czytadło. I zawiera demony, magię i diabli wiedzą, co jeszcze.

Czemu tego nie przetłumaczę? Cóż, zapewne dlatego, że karma mnie nie lubi. Obiektywne powody w tym przypadku nie istnieją, poza tym, że nikt nie uważa, że to by się dobrze sprzedało. A patrząc na to, co się dobrze sprzedaje, obawiam się, że coś może być w takim rozumowaniu.

4. L. Frank Baum i/lub Ruth Plumly Thompson: Oz

Jak pewnie część osób wie, po polsku ukazało się pięć tomów z cyklu poświęconego krainie Oz. Jak może nie wszyscy wiedzą, L. Frank Baum książek w tym cyklu napisał czternaście (nie licząc opowiadań, sztuk i innych drobiazgów), z czego ostatnią opublikowano już po jego śmierci. Dalej cykl został przejęty przez innych autorów, z których najbardziej płodna była Ruth Plumly Thompson, mająca na koncie... Dziewiętnaście tomów.

Kraina Oz zachwyca przede wszystkim dzięki zupełnie obłąkańczej wyobraźni jej autora. To coś niesamowitego, do czego obecne powieści, zwykle zamknięte w kręgu „tolkienowskiego” bestiariusza wzbogaconego pomysłami z różnych systemów RPG, nawet nie są w stanie podskoczyć. Bardzo, bardzo bladym echem może być wydany w Polsce cykl Xanth Piersa Anthony’ego. Ale to naprawdę nic – gdybym miała do czegoś te książki porównać, to (przy całej niestosowności) byłyby to chyba obrazy Boscha, pełne przedziwnych detali. Położyć na tym ręce, spróbować znaleźć polskie odpowiedniki dla tych wszystkich przedziwnych stworzeń i koncepcji – to byłoby niesamowite doświadczenie.

Czemu tego nie przetłumaczę? Powód, dla którego nie wydano w Polsce dalszych tomów (zaś adaptacje filmowe rzadko wychodzą poza Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu) jest dość prosty: te książki się nie nadają do czytania. Nie chodzi o to, że są stare, bo czytywałam jeszcze starsze. Chodzi o to, że Baum w większości przypadków zupełnie nie radził sobie z prowadzeniem fabuły, składającej się z ciągu wydarzeń i pozbawionej zarówno logiki, jak i jakiejś wynikającej z akcji kulminacji. O rozwoju postaci w ogóle nie ma co mówić, zresztą zwykle w danej książce było ich zbyt dużo, a część służyła tylko temu, by zostać efektownie wprowadzona, bo potem do końca podążała w milczeniu za innymi. Do tego kraina Oz była kompletnie sprzeczna wewnętrznie, a spora część późniejszych pomysłów zakrawała o horror, nie o powieść dla dzieci. Przykład? W krainie Oz nikt się nie starzeje i nie może umrzeć. To znaczy, że niemowlaki na zawsze zostają niemowlakami (którymi były w momencie, gdy na krainę rzucono magiczne zaklęcie), zaś osoba pokrojona na kawałki odczuwa pewien dyskomfort, ale jest jak najbardziej żywa. Brrr! Książki Thompson są już zdecydowanie bardziej przyjazne, pozbawione takiej makabry, ale też – nie czarujmy się – ani w połowie tak pomysłowe. Zaś ich fabuła jest wprawdzie spójna, ale często dość błaha i nieciekawa, tłukąca w nieskończoność temat księcia ratującego swoje państewko (leżące gdzieś w granicach krainy Oz). Nikt tego nie wyda i w tym przypadku nawet się specjalnie nie dziwię.

3. Dick Francis: cokolwiek

Dick Francis to autor brytyjski, który pisał głównie powieści na pograniczu kryminału i sensacji, zazwyczaj dotykające mniej lub bardziej tematyki wyścigów konnych. Nie wszystkie (machnął ich kilkadziesiąt...) podobały mi się tak samo, ale tych, które lubiłam, jest za dużo, żeby je wymieniać. Zalet mają całe mnóstwo. Po pierwsze, Francis sam był dżokejem i po prostu widać, że wie, o czym pisze. To nie są romantyczne opowiastki dla panienek zakochanych w ślicznych konikach, to uczciwe książki pokazujące kawałek czegoś, co mogło istnieć naprawdę (i pewnie istniało). Nawet gdy odchodził od tematyki hippicznej, zwykle pisał o tym, na czym się znał (był też m.in. pilotem samolotów), albo przynajmniej zgłębiał temat tak, że nie odczuwało się absolutnie żadnych zgrzytów.

Wadą (dla tłumaczki) tych książek byłoby to, że są pisane w pierwszej osobie, a narratorem jest zawsze facet, ale do tego umiem się szybko przyzwyczaić. Nie z każdą z nich umiałabym sobie dać radę, bo na przykład ta o bukmacherze i zakładach jest w większości nieprzekładalna (polskie zakłady na wyścigach działają inaczej niż brytyjskie i większość rzeczy w ogóle nie ma nazw po polsku), a na myśl o tej o prawniku zimno mi się robi. Ale w znakomitej większości przypadków mam poczucie, że zrobiłabym przy tych książkach dobrą robotę i że to jest coś, co naprawdę mogłoby się podobać. Sprawnie napisane, nie za ciężkie, nie za długie – takie w sam raz do poczytania. Do tego byłoby to wyzwanie, zarówno terminologiczne, jak i językowe (bo na przykład duża część tytułów to gra słów).

Czemu tego nie przetłumaczę? Ponieważ po polsku wydano całe mnóstwo powieści Francisa, które łączy to, że są przetłumaczone od marnie do beznadziejnie. Tak naprawdę, gdy zetknęłam się z nim po raz pierwszy, właśnie w polskiej wersji, nie zrobił na mnie wrażenia – doceniłam go dopiero, gdy poczytałam oryginały i przekonałam się, o ile są one lepsze. Po prostu u nas dawano je często przypadkowym osobom (spora część jego książek została wydana przez jakieś efemeryczne wydawnictwa), które o wyścigach i koniach nie miały pojęcia, więc tłumaczyły to jak zwykłą pulpę zalegającą potem w tanich książkach, zarzynając przy okazji cały humor i lekkość oryginału. To z kolei sprawia, że po pierwsze, Dick Francis ma u nas opinię autora literatury marnej, a po drugie – nikt nie zapłaci drugi raz za przekład czegoś, co jest już na rynku, szczególnie jeśli mówimy o lekkiej literaturze rozrywkowej.

2. Diana Wynne Jones: cokolwiek (byle nie The Time of the Ghost)

Jakiś czas temu postanowiłam sobie odświeżyć Ruchomy zamek Hauru, dla odmiany w oryginale, i przypomnieć może przy okazji Chrestomanciego. Wtedy dopiero zorientowałam się, że Diana Wynne Jones napisała jeszcze mnóstwo innych książek i że wpadłam jak śliwka w kompot. Jej książki są naprawdę niezwykłe, chociaż troszeczkę inne od większości tego, co czytam. Nie umiem tego nazwać, ale początkowo miałam wrażenie, że ich fabuła jest, bo ja wiem – niedokończona. Aż zorientowałam się, że taka ma być – każda powieść pokazuje maleńki wycinek danego świata i to normalne, że zostają różne rzeczy niedopowiedziane lub niezakończone. Ba, tak właśnie powinno być – jeśli wszystko da się zamknąć i pozamiatać, to znaczy, że świat w książce jest okropnie ubogi i skonstruowany tylko na potrzeby scenariusza. Tu zachwyca mnie wszystko: niedoskonałe postaci, niesamowicie pokazywana magia, organicznie wrośnięta w ten świat, a nie narzucona jak warstewka zastępująca technologię i oferująca kolorowe fajerwerki. To, jak pokazuje śmierć postaci, jak nic nie jest jednoznaczne i jednowymiarowe. Niezwykła pomysłowość. No i klimat.

Kilka jej książek jest dość ponurych (ze szczególnym uwzględnieniem The Time of the Ghost, chociaż Homeward Bounders niewiele brakuje). Wszystkie co do sztuki oferują tłumaczce wyzwań pod dostatkiem. Piekliłam się na autorów używających słów niezgodnie z przeznaczeniem – pani Jones tego nie robi. O nie, ona wyciąga ze słów nowe znaczenia, idealnie do nich pasujące, ale zupełnie upiorne w przekładzie. Bawi się treścią, celowo kamuflując w narracji płeć postaci. Opiera cały ważny kawałek historii na tym, że bohaterowie uznają, że „you are...” odnosi się do nich obojga, podczas gdy chodzi tylko o jedno z nich. Nazywa poszczególne części książki: NEW HERO, NOW HERE, WHERE NOW?, NOWHERE – i ma to ścisły związek z fabułą. Ja nie mówię, że to byłoby proste, ale to są wyzwania, z którymi bym się z przyjemnością zmierzyła.

Nie jestem zachwycona akurat Chrestomancim (cykl był pisany na przestrzeni długiego czasu i moim zdaniem trochę się rozłazi koncepcyjnie), ale już Ruchomy zamek Howla (zapomnijmy o tym potworku, spłodzonym przez dystrybutora filmu i powtórzonym przez wydawcę) zasługiwałby na lepsze wydanie – bo niestety Amber nie jest gwarancją jakości. Pierwszy tom został przetłumaczony nijako, drugi (Zamek w chmurach) marnie, a trzeci – wcale się nie ukazał. Wyszedł jeszcze Spisek w krainie czarów (co za tytuł... wymysł polskiego wydawcy) i to będzie chyba wszystko. Dlatego z przyjemnością powitałabym każdą jej książkę, ale gdybym naprawdę, ale to naprawdę mogła wybierać, zdecydowałabym się na tetralogię Dalemark: Cart and Cwidder, Drowned Ammet, The Spellcoats, The Crown of Dalemark. Pierwszy tom jest fascynujący. Drugi jest fascynujący i intrygujący. Trzeci jest fascynujący, intrygujący i magiczny. A czwarty wiąże wydarzenia z trzech poprzednich, rozgrywające się w różnym czasie i z udziałem różnych bohaterów, w całość. To był jeden z tych przypadków, kiedy czytałam jak najszybciej, żeby wchłonąć te książki, a jednocześnie czułam żal, że nie przeczytam ich już nigdy po raz pierwszy.

Czemu tego nie przetłumaczę? Bo nie zawierają a) zupełnie zwyczajnej i całkiem przypadkowo przepięknej i wszechstronnie uzdolnionej bohaterki; b) bohaterów pięknych jako te greckie posągi, doskonałych pod każdym względem i lecących na ww. bohaterkę jak pociski samonaprowadzające; c) nie zostało napisane przez amerykańską autorkę po kursie pisania kreatywnego. (Tak, jestem zdania, że kursy pisania kreatywnego odpowiadają także za efekt cieplarniany, światową recesję, plagę meszek, system USOS na Uniwersytecie Warszawskim oraz za trąbę powietrzną, która skosiła kilka lat temu spory kawałek Borów Tucholskich).

1. Richard Dawkins: The Ancestor’s Tale: A Pilgrimage to the Dawn of Life

Przeciętnemu zjadaczowi popkultury Richard Dawkins kojarzy się głównie z antyreligijnymi publikacjami i debatami, które przypięły mu łatkę ateistycznego bojownika-oszołoma. Szczerze mówiąc, to mnie nie interesuje, ponieważ do tej pory pamiętam, jak piorunujące wrażenie zrobił na mnie przeczytany jeszcze w liceum Ślepy zegarmistrz. Potem przyszły Samolubny gen, Fenotyp rozszerzony, Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa... Książki opowiadające o ewolucji i doborze naturalnym, w treści popularnonaukowe (z naciskiem na naukowość – wymagają pewnej wiedzy do zrozumienia), w formie pomysłowe i pełne polotu.

Jeśli to możliwe, The Ancestor’s Tale jeszcze je przewyższa. Opasła kniga, nabyta przeze mnie, szczerze mówiąc, trochę przypadkiem, okazała się niesamowitą lekturą. Koncept jest prosty: zamiast tak jak wszystkie książki opisywać ewolucję „od początku do końca”, autor proponuje swoistą pielgrzymkę w przeszłość, w której kolejne punkty wyznaczają ewolucyjne „spotkania”, czyli punkty, gdzie rozchodziły się ścieżki ewolucji – najpierw człowieka z innymi hominidami, potem z szympansem – i tak coraz większy pochód zmierza tam, gdzie w mrokach dziejów niewiele już wiadomo o kolejności wyodrębniania się poszczególnych grup, ale można snuć fascynujące spekulacje. Przy okazji kolejnych „spotkań” omawiane są też taksony, które poszły tą inną ścieżką w ewolucji, a na ich przykładzie autor przybliża najrozmaitsze zagadnienia ewolucyjne. Czyta się to naprawdę z zapartym tchem, nie jak książkę popularnonaukową, tylko jak powieść, w czym pomaga pełen dygresji i ciekawostek tok narracji.


Czemu tego nie przetłumaczę? Szczerze powiem, że byłoby to zupełnie nieprawdopodobne wyzwanie. Jestem z wykształcenia biologiem, nie specjalizowałam się w ewolucjonizmie, ale zawsze mnie on interesował, więc podstawy potrzebne do ruszenia takiego tekstu mam. Na pewno jednak jest to coś, co wymagałoby współpracy sztabu specjalistów i konsultantów, inaczej to po prostu niemożliwe. No i nie czarujmy się: kto dałby coś tak ważnego tłumaczce, która może i ma na koncie blisko trzydzieści książek, ale z dziedziny lekkiej babskiej literatury? Ale ta notka zawiera wyłącznie książki, których nigdy nie przetłumaczę, więc pomarzyć można. Ależ to byłoby wyzwanie!

niedziela, 14 grudnia 2014

Niech pchły oblezą każdego autora...

Ale może po kolei...

Okazało się, że komisarz Brunetti musi w trybie pilnym wybrać się na urlop, ponieważ dostałam znacznie pilniejszy przekład z Jaguara. Rzecz pod wieloma względami interesującą jako materiał do przekładu i pod równie wieloma frustrującą. Nazywa się toto The School for Good and Evil, zaś autorem jest Soman Chainani, dla którego był to debiut. Niemniej powieść okazała się na tyle popularna, że ponoć ma powstać film. Autor zresztą kończył kursy pisania scenariuszy i to całkiem serio widać. Ma to pewne wady, ale zdecydowana zaleta jest taka, że poszczególne sceny są bardzo precyzyjnie opisane, nie mam żadnych problemów z odgadnięciem, kto i co robi, w którą stronę idzie, czy też jaki plan ma pomieszczenie (mapa na początku książki też bardzo pomaga w orientacji).

Dwie bohaterki książki trafiają do tytułowej szkoły, w której kształcą się dzieci, mające w przyszłości zostać bohaterami pozytywnymi lub negatywnymi baśni. A potem dzieje się mnóstwo rzeczy, w które nie będę wnikać, bo nie chodzi mi tu o zdradzenie całej fabuły. Z mojego punktu widzenia książka jest nadziana jak pole minowe postaciami i odwołaniami do baśni mających oczywiście polskie odpowiedniki. Z dumą muszę powiedzieć, że to akurat jest wyzwaniem tyleż ciekawym, co niezbyt trudnym. Ściągnęłam z moich półek baśnie braci Grimm, Charlesa Perrault i Christiana Andersena (o większą pomysłowość autora nie podejrzewam) i notuję sobie, co trzeba sprawdzić (zgodnie z zasadą: „Ja pamiętam, że Pana Tadeusza napisał Słowacki, ale zawsze jeszcze sprawdzam”).

W praktyce oznacza to jednak, że książka będzie zawierać przedziwną mieszaninę polskich i niepolskich imion i przydomków. Bo przecież Kopciuszek, Królewna Śnieżka czy inny Tomcio Paluch muszą zostać w takich formach, w jakich są u nas rozpoznawalni, prawda? Ale z drugiej strony mamy bohaterki nazwane Sophie i Agatha – jeszcze z tej drugiej mogłabym zrobić Agatę (i może zrobię), ale Zosia? Zofia? Sofia? Do tego dochodzi pęk imion, które w ogóle nie dadzą się spolszczyć, takich jak Anadil i Tedros.

Tym, co jest tutaj absolutnie kluczowe, okazuje się kontekst: mianowicie nie jest on anglosaski. Innymi słowy, mogę od biedy zostawić Lady Lesso (jedną z nauczycielek w Szkole Zła), bo to brzmi dobrze i rytmicznie, ale już Bloodbrook czy Foxwood muszę jakoś przekładać, bo w baśniach tego rodzaju nazwy są zawsze polskie. Szczerze mówiąc, tutaj na szczęście nie mam większych problemów na razie, bo nazwy są dość przejrzyste, a w geografii różne dziwactwa ujdą bez większego problemu. Zresztą nikt nie powiedział, że trzeba się trzymać oryginału jak pijany płota, więc tu akurat odrobina swobody działa idealnie.

Zdecydowanie jednak życzę, żeby pchły oblazły i pogryzły każdego autora amerykańskiego, który używa słów niezgodnie z ich przeznaczeniem (crucible, patrzę tu na ciebie!). W tym przypadku w każdej szkole nad wejściem w holu widnieje wielki napis: odpowiednio EVER i NEVER. To pierwsze, w Szkole Dobra, jest oczywiście skrótem myślowym od Happily Ever After, czyli standardowej formułki kończącej baśnie po angielsku. Która, jak wiadomo, po polsku brzmi Żyli długo i szczęśliwie. Już samo to przyprawia o ból głowy – napis jest na kolumnach, więc jeśli zamiast kolumn N-E-V-E-R zaczynamy sobie wyobrażać kolumny N-I-E-S-Z-C-Z-Ę-Ś-L-I-W-I-E, to nam się robi taki las, że nie wiem, którędy tam by się jeszcze dawało przejść. Z kolei jeśli zostawić NIGDY i ZAWSZE, to czy to będzie zrozumiałe? Tak czy inaczej z dwojga złego to w tym momencie lepszy wybór.


Ale! Kolumny to pół biedy. Gorzej, że mianem Ever(s) i Never(s) określa się uczniów obu szkół (także w formach neverboy, evergirl i tak dalej). I za to te pchły, bo na razie jestem w kompletnej kropce. Idąc za pierwszym tematem (długo i szczęśliwie) mogłabym od biedy zrobić szczęśliwych/nieszczęśliwych. Wady: po pierwsze, za długie. Po drugie, nie podoba mi się sugerowanie, że uczniowie never są nieszczęśliwi – tu raczej chodzi o to, że szczęście jako stan jest generalnie poza ich zakresem zainteresowań. Po trzecie, nie widać związku z NIGDY i ZAWSZE powyżej (a nie chciałabym zostać z kolumnowym jeżykiem). Na razie więc obracam to nigdy i zawsze, ale akurat oba te słowa, z tymi zbitkami spółgłoskowymi, są koszmarnie niewygodne do manewrowania, a to drugie jeszcze zawiera podejrzane wszy. Trudno, żeby wytworni nauczyciele zwracali się do kandydatów na księżniczki i książąt z baśni per drodzy zawszeńcy! Chociaż w sumie... książka ma pewne zacięcie satyryczne, więc może to by uszło jako dodatkowy efekt komiczny? Ale i tak – nie lubię autora za takie pomysły.

czwartek, 4 grudnia 2014

Śmierć w Wenecji

Zgodnie z pogróżkami, materiału na porządny wpis na razie nie mam. Kończę opracowywać Trial by Fire, przy którym zrobiłam sobie paskudną krzywdę, czytając równolegle książkę, którą naprawdę chciałabym przetłumaczyć – ale to temat na kiedy indziej. Rozważałam przekład tytułu, bo wprawdzie jest on prosty – Próba ognia – ale nie będzie tak ładnie pasował do tytułów dalszych części (tych nienapisanych): Trail of Tears i Traitor’s Pyre. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że nie warto przekombinować, tym bardziej, że polscy czytelnicy zdecydowanie wolą jak najdokładniejsze tłumaczenie tytułu. Ostatecznie nawet na Rywalki sporo osób mówi Selekcja, chociaż nie tylko nie użyłam tego słowa w tytule, ale nawet nie pojawiło się ono w samym przekładzie.

Skoro o Rywalkach mowa, wydawnictwo Jaguar udostępniło zapowiedzi wydania kolejnych części, czyli Królowej i Faworytki razem oraz tego tajemniczego „czwartego tomu”, The Heir (jak sądzę: Następczyni, ale tu jeszcze nie jestem pewna). Ja muszę czekać, aż one wyjdą, żeby je zacząć tłumaczyć (to nie jest tak absurdalne, jak brzmi – przy Błękitnokrwistych zdarzało się, że dostawałam tekst do przekładu przed amerykańską premierą danego tomu), ale to nie znaczy, że się nudzę.

Tym razem mam na warsztacie propozycję z zupełnie innego wydawnictwa: dla Noir sur Blanc tłumaczę kolejny kryminał Donny Leon z cyklu o komisarzu Brunettim, zatytułowany The Golden Egg, czyli Złote jajo. W zasadzie nie muszę się z nim spieszyć, bo data wydania jest przewidywana na początek 2016 roku, ale skoro mam chwilę czasu, to idę z tym do przodu. Dziwnie się tłumaczy coś takiego i to z kilku powodów.

Powód pierwszy jest taki, że jest to książka odbiegająca daleko od literatury młodzieżowej. Teoretycznie ten cykl to kryminały, praktycznie w dużej części koncentrują się na piętnowaniu rozmaitych przejawów spodlenia tego świata: od korupcji po konsumpcjonizm i od rasizmu po upadek kultury, ze wszystkim innym po drodze. Wszystkie te wywody pisane są długimi zdaniami, wprawdzie dość przejrzystymi, ale nie zawsze łatwymi do oddania. Do tego, jako że książka jest dla czytelnika dorosłego i wyrobionego, wymaga znacznie „wyższego” stylu i trudniejszych słów. O ile tłumaczenie literatury Young Adult przypomina (jeśli mam szczęście i trafi się coś niezłego stylistycznie) plotkowanie ze znajomymi, o tyle Złote jajo jest jak herbatka u szacownej ciotki lub spotkanie z ważną osobą. Trzeba się miło uśmiechać, ale uważać na każde słowo i pilnować, żeby wyrażać swoje myśli w sposób przejrzysty, a inteligentny.

Powód drugi jest taki, że Złote jajo rozgrywa się – tak jak wszystkie książki z tego cyklu – w Wenecji, a bohaterem jest komisarz z tamtejszej policji. Sama autorka, Amerykanka, także mieszka w Wenecji od trzydziestu lat (pracuje na uczelni), więc realia zna bardzo dobrze. Ma także skłonności do nadziewania tekstu „włoszczyzną”, czyli włoskimi słowami nawet tam, gdzie można by użyć angielskich – na przykład do bohatera zwracają się commissario i tak dalej. Ma to pewne zalety – na przykład używanie signor/signora bardzo ułatwia zorientowanie się, gdzie należy zastosować formę pan/pani, a gdzie „ty” (to stały problem przekładów z angielskiego). Ma też wady, polegające na wplataniu nieodmiennych słów w nielubiący tego język polski. Na razie idzie mi to jednak sprawniej niż przypuszczałam na początku.


Trzeci zaś powód jest taki, iż wstępuję tutaj w cudze buty. I to jest mój główny powód do niepokoju. Tych „Brunettich” wydano już u nas dużo; cykl nie ma stałego tłumacza, tylko kilku, jednak należy zakładać, że tak staranne wydawnictwo pilnuje jednolitości tekstu. Oczywiście wiadomo, że każdy przekład jest inny i że w zasadzie to też trochę zmartwienie redaktora, ale ponieważ to w zasadzie moja pierwsza książka dla nich, nic dziwnego, że zależy mi, żeby wypadła jak najlepiej. Dostałam dwa inne kryminały z tego cyklu po polsku i przeczytałam je uważnie i dość zabawnie – nie obchodziło mnie, kto zabił i dlaczego, za to maniakalnie notowałam, która z postaci drugoplanowych mówi bohaterowi „ty”, a która „panie komisarzu”, jak są traktowane te wtręty i jak się zapisuje i nazywa różne powtarzające się rzeczy. Jak łatwo zgadnąć, nie przewidziałam wszystkiego i już wiem, że po skończeniu przekładu przeczytam je jeszcze raz, z równą drobiazgowością. Staram się też dostosowywać styl, aczkolwiek to bywa trudne: tamten tłumacz ma skłonności do zaczynania zdań od „lecz”, mnie to nie chce przejść przez klawiaturę. Ale udało mi się raz i drugi użyć „rzekł”, więc i tak jest dobrze.