tag:blogger.com,1999:blog-46970410550224878932024-03-13T04:37:57.699+01:00Blog tłumaczkiAvellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.comBlogger85125tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-16855931473087575192016-06-21T19:08:00.003+02:002016-06-21T19:08:32.144+02:00Tertulian i Händel, czyli znowu o cytatach<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Trochę zaległy wpis o <i>By
Its Cover</i> Donny Leon, czyli książce dla Noir sur Blanc, którą mam już
praktycznie gotową. Polski tytuł będzie zapewne brzmieć <i>Po okładce</i>. Przy okazji – <i>Złote
jajo</i> ma wyjść albo już wyszło, zamierzam się niebawem dopytać o moje
egzemplarze.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W <i>Po okładce</i> nie
natrafiłam na jakieś szczególne trudności, jeśli pominąć całą garść cytatów z
Tertuliana, po które będę się chyba musiała udać do biblioteki. Niestety o tyle
nie będzie łatwo, że wyszukiwanie ich po angielsku zwraca różne śliczne i
skretyniałe obrazki z tekstem, takie w sam raz do wklejenia na Facebooka czy
inne takie paskudztwo, żeby szpanować, jakim się jest intelektualistą. Nie
zawierają one żadnej informacji o tym, skąd dokładnie cytat pochodzi, a nic
lepszego nie znajduję. Chyba nawet wiem, dlaczego. Te obrazki (i Donna Leon)
używają cytatów w wygładzonej współczesnej angielszczyźnie, podczas gdy w
tekstach Tertuliana, które owszem, da się znaleźć w internecie, dominuje
angielszczyzna archaiczna. Jeśli zaś idzie o wyszukiwanie po słowach, to
odniosłam wrażenie, że facet strasznie się powtarzał z tematami, bo wychodzą
tego jakieś tony. Niestety nie mam wielkiej wiary w to, że uda mi się je
odnaleźć i zapewne skończy się na „przekładzie własnym”, ale przynajmniej będę mogła
szpanować tym, że czytałam dzieła jednego z ojców Kościoła.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Lepszą zabawę miałam z mottem książki, króciutkim cytatem z
jednego z oratoriów Händla, zatytułowanego <i>Saul</i>.
Poszukiwania polskiego przekładu spotkały się z popukaniem się w czoło.
Podobnie jak z operami: takich rzeczy się nie tłumaczy, a nawet jeśli, to bardzo
rzadko się ich używa. W takim razie sprawa jest jasna, przełożę sama i gotowe.
Ale… To nie było takie proste. Cytat brzmi: <i>Mean
as he was, he is my brother now</i>. Nawet bardzo pobieżna znajomość
angielskiego wystarczy, żeby stwierdzić, że bez kontekstu się nie obędzie – o
co tu w ogóle chodzi? Zaczęłam więc śledztwo. Pierwszym krokiem było
wygrzebanie czegoś więcej o tym oratorium, ze szczególnym uwzględnieniem
informacji, o czym to, do licha, jest. Jak łatwo zgadnąć, <i>Saul</i> opowiada o niejakim Dawidzie, który na dworze tytułowego króla
Saula zaprzyjaźnił się z jego synem, ochajtnął się z jego córką, a potem
wszystko skończyło się jak najgorzej, jak to w Biblii. Ze znalezionego
angielskiego tekstu libretta dowiedziałam się, że cytat pochodzi z jednego z
recytatywów (czyli, jak można zgadnąć, części mówionej, a nie śpiewanej) i jest
wygłaszany przez Merab, czyli drugą córkę Saula, wyrażającą niejakie
niezadowolenie z faktu, że nisko urodzony Dawid jest jej szwagrem. I tu został
pies pogrzebany: <i>mean</i> w tym
kontekście odnosi się do niskiego pochodzenia, a nie do jakichkolwiek cech
charakteru. Tymczasem ja wiem, dlaczego Donna Leon zdecydowała się na takie
motto i wiem też, że chodziło jej raczej o to drugie znaczenie <i>mean</i>, czyli tyle, co podły, niegodziwy.
Na razie wybrałam wersję: <i>Choć był
nędznikiem, jest teraz moim bratem.</i></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Dla kontrastu Wydawnictwo Jaguar przydzieliło mi powieść
Tammary Webber, zatytułowaną <i>Where You
Are</i>, która – jeśli dam radę – stanie się tematem odrębnej notki. Jak bumerang
wrócił bowiem temat wulgaryzmów w przekładzie...<b><o:p></o:p></b></div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-15946466568042811252016-05-25T21:11:00.000+02:002016-05-25T21:11:56.373+02:00Dlaczego warto chodzić na targi książki<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Jeden wpis na trzy miesiące to stosowny rytm dla bloga,
prawda? O tym, nad czym aktualnie pracuję, będzie później, teraz postanowiłam w miarę
na gorąco napisać o tym, dlaczego warto, żeby tłumacz chodził na targi książki.
Konkretnie na Warszawskie Targi Książki, odbywające się na Stadionie Narodowym
i będące spadkobiercami Międzynarodowych Targów Książki, odbywających się w
Pałacu Kultury, tradycyjnie w maju.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Wbrew pozorom nie ma większego sensu nawiązywać na targach
nowych kontaktów zawodowych; chyba że jest się o wiele lepszym w zagadywaniu
ludzi niż ja. Prawda jest taka, że od lat na stoiskach, w szczególności
większych wydawnictw, trudno zastać kogokolwiek z redaktorów. Są tam w
najlepszym razie pracownicy działu handlowego lub działu promocji, o ile nie w
ogóle pomoc wynajęta tymczasowo. Warto oczywiście się rozglądać i jeśli jest
coś interesującego, zapisywać to sobie albo zabierać ulotkę lub katalog, żeby
próbować skontaktować się później. O skuteczności takiego podejścia o tyle nie
mam zdania, że od kilku lat nie bardzo mam czas szukać nowych zleceniodawców,
więc jeśli tego próbowałam, to bez większego przekonania i bez większych
efektów.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Prawdziwym powodem do chodzenia na targi, nie czarujmy się,
jest dla mnie okazja do obkupienia się w nowe książki. Może się wydawać, że w
dobie internetowych księgarni to nie ma takiego znaczenia, ale tu pozwolę sobie
się nie zgodzić. Żeby cokolwiek znaleźć w internetowych księgarniach, trzeba
wiedzieć, że się tego szuka, to raz. Dwa, że nawet takie księgarnie nie
zawierają wszystkiego. Na targach mam zawsze dwa główne cele. Na stoiskach
większych wydawców patrzę na to, co ładnie wydane (w szczególności na klasykę i
książki dla dzieci) – tym bardziej, że często mają oni różne promocje i
sprzedają książki o 10-20% taniej od ceny okładkowej. Największą uwagę zwracam
jednak na drobnych wydawców, a już zwłaszcza na wszelkie wydawnictwa
uniwersyteckie i pokrewne. To prawda, większość z tego, co proponują, to pozycje
dla specjalistów z danej dziedziny, całkowicie niezrozumiałe dla reszty świata.
Zawsze jednak trafiają się rzeczy bardziej „popularne”, napisane w sposób na
tyle przystępny, że jest z tego jakiś pożytek. Ogromną przyjemność sprawia mi
nawet patrzenie na same tematy tych publikacji, aż żałuję, że nie zapisałam
sobie kilku przykładów (widziałam na przykład jakieś cudo o ciąży widzianej
przez pryzmat portali społecznościowych).</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Moim łupem w tym roku padły dwa tomy <i>Słownika stereotypów i symboli ludowych</i>, kompilujące różne
wierzenia, baśnie i przesądy w sposób dość suchy, ale mimo wszystko nadający
się do czytania, oraz cienka książeczka zatytułowana <i>Między naturą a kulturą ogrodu: Krótkie spotkania z historią sztuki
ogrodowej</i>. Jak powiedziałam koledze, który pytał o sens tego zakupu: tu nie
chodzi tylko o zaspokojenie mojej ciekawości. Ta książka jest cenna, ponieważ
zawiera prawdziwe słowa! Dla tłumacza to rzecz nie do pogardzenia, a przykład
jest bardzo dobry. Wystarczy się przejść do najbliższej księgarni, żeby znaleźć
stosik albumów o ogrodach, kolorowych wydawnictw, kupowanych na prezent i
szybko zapominanych. Problem polega na tym, że takie publikacje zwykle pisane
są bardzo powierzchownie, a jeszcze częściej tłumaczone przez osoby mające
równie powierzchowną wiedzę. Objawia się to tym, że wszelkie angielskie słowa i
terminy tłumaczą po prostu na polski, tak jak leci. Tymczasem, do licha, PRL trochę
namieszał, ale Polska miała ogrody, miała sztukę ogrodową i w związku z tym
miała całe mnóstwo związanego z tym słownictwa! Takie słownictwo można znaleźć
właśnie w publikacjach podobnych do złowionej przeze mnie, ponieważ temu z
kolorowych albumów (oraz, skoro o tym mowa, portali internetowych), nie będę
ufać. To samo dotyczy także wielu innych tematów, na przykład zabytków i
egzotycznych miejsc. Pisałam wiele razy, że dla tłumacza internet jest cennym
źródłem wiedzy, ale to właśnie ten przypadek, kiedy trzeba bardzo ostrożnie
podchodzić do tego, co się w nim znajduje.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Poza tym na targach ignoruję namioty z tanią książką przed
wejściem, bo nigdy niczego nie potrafię tam znaleźć (a pudła pełne różności są
frustrujące – zawsze mam poczucie, że może na dnie kryje się coś, co by mnie
zainteresowało). Szperam natomiast w alejce bukinistów, w szczególności wśród
książek dla dzieci i młodzieży, bo mam ogromny sentyment do starych wydań. W
tym roku znalazłam jednak coś, w czym zakochałam się jeszcze na studiach: reprint
<i>Dykcyonarza roślinnego</i>, napisanego
przez księdza Krzysztofa Kluka i wydanego na początku XIX wieku. Reprint jest z
1985 roku, w małym nakładzie, który w większości utonął w bibliotekach, a jego
nabycie wprawiło mnie w prawdziwą euforię, mimo że nie jest to książka, dla
której miałabym jakieś poważne zastosowanie.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Odwiedziłam oczywiście stoisko Wydawnictwa Jaguar. Dostałam
moje egzemplarze <i>Nevermore</i>; nie
dostałam moich egzemplarzy <i>Korony</i>, bo
– a było to w niedzielę – zostały im trzy sztuki. Sprzedała się jak ciepłe
bułeczki… Dostałam także nową książkę do tłumaczenia, ale to już odrębny temat.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-1461180718918104522016-03-02T22:34:00.000+01:002016-03-02T22:34:10.037+01:00Rybne szaszłyki i indyjski słoń<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Przerwa była na tyle długa, że nie wiem, czy w ogóle warto
wracać do pisania, ale uznałam, że wygodniej mi będzie pamiętać, co i kiedy
robiłam, jeśli będę sobie tutaj wszystko notować.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Styczeń spędziłam na pracy nad <i>Syreną</i>, czyli debiutancką powieścią Kiery Cass, oraz na śnieniu o
rybnych szaszłykach, rybkach z puszki oraz rybie po grecku (a ja nawet nie
lubię ryby po grecku...). Jako że – tak jak zwykle – o książkach Kiery Cass
wiele się od strony „warsztatowej” napisać nie da, zaznaczę tylko, że
zakończenie prac uczciłam stekiem z łososia, a kiedy książka się ukaże (czyli chyba
w marcu), planuję kupić i zeżreć tłustą makrelę.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Luty natomiast należał do inspektora Chopry. Chociaż do tej
pory narzekałam na „skracane powieści”, które dostawałam od Tarsago, ta okazała
się zdumiewająco lekkostrawna i przyjemna w obróbce. Kryminał, rozgrywający się
w Indiach, w dodatku zawierający słonia. No dobrze: słoniątko. Aż szkoda, że to
się jak zwykle ukaże razem z trzema innymi, ukradkiem, a ja pewnie nie zobaczę
nawet egzemplarza recenzenckiego. Wracając jednak do tego, co bardziej
interesujące, tym razem trafiłam na pewne decyzje do podjęcia.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Po pierwsze i najważniejsze akcja rozgrywa się… No właśnie:
w Mumbaju czy w Bombaju? Teoretycznie w języku polskim obie nazwy są
prawidłowe, a jako że jestem staroświecka, z sentymentu zdecydowałam się na
Bombaj. Nie wiem oczywiście, czy wydawnictwo tego nie postanowi zmienić, ale to
już sprawa redaktora. Po drugie, musiałam się zastanowić, co robić z
angielszczyzną. Trzeba pamiętać, że angielski jest nadal w Indiach językiem
urzędowym i funkcjonuje w nazwach instytucji, miejsc i tak dalej, dlatego
spolszczanie wszystkiego jak leci dałoby głupie efekty. W dodatku nawet u nas
używa się często angielskich nazw dla jakichś mniej lub bardziej nowoczesnych
obiektów – na przykład Blue City albo Babka Tower w Warszawie – więc gdybym np.
przetłumaczyła nazwę osiedla, w którym mieszka bohater, to nie wyglądałoby
naturalnie. Ostatecznie przyjęłam podejście mieszane – przełożyłam np. nazwę
małego sklepiku, ale zostawiłam nazwę dużej firmy; nazwy autentyczne oczywiście
zostawiłam w świętym spokoju. Zostawiłam też w oryginale nazwy ulic, ponieważ
były w większości prawdziwe – ale tu był dodatkowy problem polegający na tym,
że one wszystkie miały doczepione na końcu „Road”: Yari Road, Andheri Kurla
Road i tak dalej. Korciło mnie, żeby obciąć te „Road” i zrobić „ul.”, ale… Co w
takim razie ze Station Road albo Marol Pipeline Road? Jakoś nie widzi mi się
ani „ul. Stacyjna” ani „ul. Station”.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Przyjęłam także twardo zasadę, żeby nie wyróżniać kursywą
słów pochodzenia indyjskiego, co też niekoniecznie przejdzie w redakcji. Miałam
jednak dobre po temu powody. Tekst jest nadziewany takimi słówkami dość gęsto,
po części dla dodania lokalnego kolorytu, a po części dlatego, że różne
potrawy, części ubrania i inne takie nie mają odpowiedników w języku
angielskim. Tyle tylko, że kwestia zachowania konsekwencji przyprawiła mnie o
migrenę. Z jednej strony mamy słówka w najoczywistszy sposób egzotyczne, takie
jak panchnama czy lakh. Z drugiej – działające całkiem porządnie w języku
polskim, takie jak sari. I co teraz: zostawiać te „oswojone” zwyczajną
czcionką, a wyróżniać kursywą „obce”? Co w tym momencie jest obce, skoro na
przykład mogę bez trudu znaleźć po polsku przepisy na potrawy takie jak masala
dosa?</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Dla osoby systematycznej, za jaką się poniekąd uważam,
bolesna była także niekonsekwencja w zapisie. Część nazw i imion jest
spolszczana w starym stylu: dżagirdar, Ganesza. Inne też są spolszczone, ale
już według nowszych zasad: Śiwa. Kolejne, żeby było ciekawiej, w ogóle nie mają
spolszczeń i zostają z zapisem międzynarodowym (czyli w zasadzie angielskim): maharishi.
Na szczęście wszystkie te obce słowa są wplatane w tekst z sensem i nie
sprawiają mi poważniejszych problemów, a sam tekst ma jakiś charakter, dzięki
czemu tłumaczyło się go nawet nieźle.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Po rozstaniu z inspektorem Choprą czeka mnie natomiast
dłuższa randka z komisarzem Brunettim: <i>By
its Cover</i> Donny Leon. Ale to już temat na inną notkę, licho wie, czy nie znowu
za dwa miesiące.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-8286477514406335552016-01-02T17:27:00.001+01:002016-01-02T17:27:42.962+01:00Rok 2015 - podsumowanie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Tym razem podsumowanie roku będzie bardzo krótkie i
rzeczowe.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>Josephine Angelini: Próba ognia</b> została jednak wydana nie jesienią, a już w
lutym 2015 roku.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W roku 2015
pracowałam nad:<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>1. Donna Leon: The Golden Egg / Złote jajo</b>. Dalszy
ciąg pracy nad wyrafinowanym kryminałem, o którym pisałam w poprzednim
zestawieniu. <i>Wydawca: </i>Noir sur Blanc. <i>Objętość: </i>5,9 arkusza (w sumie 10,8 arkusza). <i>Status:</i> oddana
w lutym, ale zostanie wydana dopiero w 2016 roku – termin na razie nie jest
sprecyzowany.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>2. Soman Chainani: The School for Good and Evil / Akademia
Dobra i Zła</b>. Także dalszy ciąg zaczętej pracy. Ostatecznie tytuł został
zmieniony, ponieważ Wydawnictwo uznało, że „Szkoła” może się źle czytelnikom
kojarzyć.<i> Wydawca: </i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość: </i>9,3
arkusza (w sumie 17,1 arkusza). <i>Status:</i> wydana w marcu 2015 r.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>3. Kiera Cass: The
Heir / Następczyni</b>. Wyczekiwany przez fanki ciąg dalszy <i>Rywalek</i> – kolejne Eliminacje, tym razem
prowadzone przez Eadlyn, córkę Ameriki i Maxona. Tak jak poprzednie książki z
tego cyklu, nie stanowiła poważniejszego wyzwania: prosty, jasny język. <i>Wydawca: </i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość:</i> 11,4 arkusza. <i>Status:</i> wydana w maju 2015 r.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>4. Soman Chainani:
World Without Princes / Świat bez książąt</b>. Drugi tom <i>Akademii Dobra i Zła</i>, o dziwo prostszy do przełożenia niż pierwszy.
Fabuła miała ciut inny charakter i autor nie zasypywał tak czytelnika nowymi
imionami i konceptami. <i>Wydawca: </i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość: </i>15,4
arkusza. <i>Status:</i> wydana w lipcu 2015 r.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>5. Kiera Cass: The
Queen, The Favorite / Rywalki: Królowa i Faworytka.</b> Książka wyjątkowo
skomplikowana, bo składana z różnych kawałków i dodatków, które dotłumaczałam w
różnych momentach, zależnie od tego, kiedy się pojawiały. <i>Wydawca: </i>Wydawnictwo
Jaguar. <i>Objętość: </i>6 arkuszy. <i>Status:</i> wydana w
grudniu 2015 r.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>6. Soman Chainani:
Last Ever After / Długo i szczęśliwie</b>. Ostatni tom <i>Akademii Dobra i Zła</i> – niestety okazało się, że ten tytuł, który
podałam jako roboczy musi zostać, chociaż miałam nadzieję, że uda mi się tę
część przemianować na <i>Ostatnie
zakończenie</i>. Znowu tom – wyzwanie. Rekordowej objętości, napchany
odniesieniami do baśni i literatury dziecięcej. Co nie zmienia faktu, że
kończyłam pracę nad nim mocno już wypluta. <i>Wydawca: </i>Wydawnictwo
Jaguar. <i>Objętość: </i>23,9 arkusza. <i>Status:</i> planowana
na styczeń 2016 r.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>7. Kelly Creagh: Oblivion
/ Nevermore: Otchłań</b>. Nieoczekiwane zlecenie, czyli trzeci i ostatni tom
cyklu <i>Nevermore</i>, z którym wcześniej
nie miałam do czynienia. Niewątpliwie najlepsza literacko książką, nad którą
pracowałam w tym roku. Mam nadzieję, że udało mi się jakoś oddać jej żywość. <i>Wydawca: </i>Wydawnictwo
Jaguar. <i>Objętość: </i>14,5 arkusza. <i>Status:</i> jeszcze
jej nie ma w zapowiedziach Jaguara, co oznacza, że będzie w bliżej
niesprecyzowanym terminie w 2016 r.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Ponadto dostałam już do tłumaczenia kolejną pozycję: <i>The Siren</i>, czyli debiutancką powieść
Kiery Cass, będącą dla odmiany romansem paranormalnym. Nie zaczęłam jeszcze
pracy nad nią (na razie tylko przeczytałam i zaplanowałam robotę), ale nie
sądzę, żebym miała dużo do blogowania na jej temat. Pod względem dostarczania
materiału do wpisów Kiera Cass nie sprawdza się najlepiej – chyba że zaczęłabym
wytykać wszystkie nieścisłości i dziurki fabularne w jej książkach, ale to
zadanie dla internetowych analizatorni, a nie dla mnie.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W sumie przetłumaczyłam w tym roku <b>86,4 arkusza</b>, czyli dokładnie tyle samo, co w poprzednim. To chyba
znaczy, że tu mniej więcej jest moja granica wydajności. Z rachunków dla firmy Lionbridge
wynika, że zredagowałam 789 501 słów, co oczywiście nie jest dokładnym
rozliczeniem, bo słowa są różnie liczone zależnie od tego, gdzie się znajdują.
Ale zawsze to jakieś przybliżenie i porównanie. Wyszło mniej niż w roku 2014,
tyle że po wyższej stawce, więc finansowo jestem na plus.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Kolejny rok udało mi się żyć z tłumaczeń i redakcji – oby w
2016 roku było tak samo!</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-34574052378184116412015-11-17T22:27:00.000+01:002015-11-17T22:27:22.488+01:00Jak używać słów niezgodnie z ich przeznaczeniem<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Pierwsza strona,
pierwsze zdanie, tytuł pierwszego opowiadania: „Głos wyjący rdzą”. Czytam to
jeszcze raz. Myślę.</i> Tymi słowami mój znajomy rozpoczął recenzję wydania
kolejnego tomiku pewnej mangi, a ja pozwalam sobie je przytoczyć, ponieważ
wiążą się (acz jako przykład negatywny) z tym, o czym chciałam napisać.
Niedawno, przy okazji <i>Akademii Dobra i
Zła</i>, narzekałam na autora, który używa słów w niewłaściwych znaczeniach i
wtedy można było odnieść wrażenie, że widzę tylko jeden sposób: korygować to w
przekładzie, jeśli tylko się da. Jednak to nie zawsze jest słuszne rozwiązanie.
Tłumacz czasem powinien – ba, wręcz musi – używać słów w sposób nie do końca
zgodny z ich słownikowymi definicjami. Trzeba tylko pamiętać przy tym o paru
różnych rzeczach.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Pierwszą z nich jest poprawność językowa. Poprawność
językowa i gramatyczna powinna być absolutnym priorytetem niemal zawsze. Kiedy można
od tego odejść? Oczywiście wtedy, gdy oryginał – celowo! – od takiej
poprawności odchodzi. Czyli mamy do czynienia, bo ja wiem, z niegramatycznym
napisem namazanym na ścianie, niegramatyczną wypowiedzią albo jakimś
zanotowanym skrótem myślowym. Jeśli jednak oryginał zawiera zdanie, które jest
poprawne, to przekład także powinien być poprawnym zdaniem. Może się zdarzyć,
że nie da się oddać każdego niuansu oryginalnego znaczenia – trudno. Lepiej
stracić niuans, niż stworzyć zdanie niegramatyczne tylko dlatego, że „tak nam
wychodzi”.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Tego, co napisałam powyżej, nie należy mylić z drugą
kwestią: mianowicie logiką i związkami frazeologicznymi. Tutaj w uzasadnionych
przypadkach można podmieniać pewne słowa, jeśli się wie, co i po co się robi.
Czyli jeśli mamy na przykład frazę <i>stanąć
kością w gardle</i>, to jeśli oryginał zawiera podobny żart, możemy z tego
zrobić, bo ja wiem, <i>stanąć klawiaturą w
gardle</i> (teraz próbuję sobie wyobrazić kontekst, do którego by to pasowało).
Tak się nie mówi, ale to może być jakoś uzasadnione, będzie (zakładam)
przejrzyste dla czytelnika i jest poprawne od strony czysto gramatycznej. Do
logiki można się odwołać na przykładzie przytoczonym na początku. Cytując tę
samą recenzję: <i>„Sabi no naku‑koe”. „Sabi
no” to „należący do rdzy”, wyrażenia „naku‑koe” nie kojarzę, pytam więc Wujka
Google. Wujek Google mówi mi, że to staroświecka wersja „nakigoe”, czyli
„odgłos zwierzęcy” (w sensie: śpiew ptaków, szczekanie, itp.).</i> Widać tu, że
chodzi o „dźwięk wydawany przez rdzę” – oryginalny tytuł opowiadania był „nielogiczny”,
ale poprawny, jeśli idzie o konstrukcję językową. W takim przypadku tłumacz
powinien iść tym samym tropem, nawet jeśli wyniknie z tego na przykład <i>lśniąca ciemność</i>. Aczkolwiek dobra rada:
jeśli natrafiam na coś takiego, to najpierw sprawdzam we wszystkich możliwych
miejscach, czy to faktycznie zamysł autora, czy też jakieś słowo ma więcej
znaczeń (albo w grę wchodzi idiom).</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Przy doborze słów, szczególnie jeśli używamy ich w nietypowym kontekście, trzeba także brać pod uwagę to, co ja
nazywam ich „siłą” z braku lepszego pomysłu na określenie tej cechy (pewnie
językoznawcy jakoś mądrze to nazywają...). Chodzi mi o to, że samo słowo może
być jakoś nacechowane: komicznie, pogardliwie. Bardzo ważne jest, żeby dobierać
słowa w sposób pasujący do nastroju sceny. Wracając na moje podwórko – jeśli mam
demony w rodzaju Noków, znane zapewne czytelnikom <i>Nevermore</i>, to nie użyję w stosunku do nich słowa „chichotać”, bo
chociaż mogłoby opisywać wydawany dźwięk, to nie brzmi dobrze i przywołuje
obraz lekko głupkowatej wesołości. <i>Wyć</i>
– to z kolei jest bardzo mocne, gwałtowne słowo (notabene niepasujące do
opowiadania, którego dotyczy). Ileś już razy powstrzymałam się od napisania, że
bohaterowi czy bohaterce <i>waliło serce</i>
– to poprawna fraza, ale źle użyta, w połączeniu z potocznym użyciem słowa <i>walić</i>, może dać niezamierzony efekt
komiczny. Z kolei <i>wytrzeszczyć oczy</i>
nie pasuje do sytuacji poważnych, czy wręcz tragicznych, podobnie jak <i>gapić</i> – to ostatnie dodatkowo wywołuje
wrażenie, że osoba <i>gapiąca się</i> nie
jest przynajmniej w tym momencie szczególnie inteligentna.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Na koniec mały kawałeczek niedopracowanego jeszcze
przekładu, trochę też jako smaczek dla fanów <i>Nevermore</i>:</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Wtedy, jakby przez
cały czas czekały, aż powróci jej determinacja, pochodzące z wyobraźni Isobel
promienie światła pojawiły się znowu. Wpadły przez okna, jaśniejsze i bardziej
intensywne niż wcześnie; smugi blasku przecinały jak ostrza mury obronne, rwąc
je na strzępy. Gotycka fasada zamku rozwiała się, strawiona ciepłem świtu,
który Isobel wezwała, by oświetlił nieprzeliczone drzewa w lesie. Varen
gwałtownie odwrócił od niej głowę i popatrzył prosto w oślepiające światło,
które zabarwiło fioletowy horyzont złotem.</i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
W temacie, o którym pisałam wcześniej, zwracam uwagę na <i>rwanie na strzępy</i> murów obronnych. Mur
jako taki można skruszyć, zburzyć, wtedy się sypie, wali, rozpada. To wszystko
tworzy bardzo jasny obraz sypiących się kamieni/cegieł/czego tam jeszcze. Tu
jednak mowa jest o świecie snu, który można kształtować myślą. Światło rozrywa
mury, tak jakby przenikało iluzję i sprawiało, że się rozwiewa – tu nic się nie
sypie, nie ma żadnego dźwięku, chodziło o inny efekt. O to, żeby czytelnik
zobaczył te promienie prześwitujące przez mury, które przestają być rzeczywiste
i znikają jak zły sen. Dlatego mury są tu <i>rozrywane</i>,
a nie <i>burzone</i>.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Chociaż to wszystko brzmi mądrze, to tak naprawdę nie jest
coś, nad czym tłumacz powinien deliberować godzinami. Większość takich decyzji
podejmuje się instynktownie, na podstawie doświadczenia, wyczucia i oceny, co w
danym miejscu będzie pasować do kontekstu. A to, oczywiście, idzie tym lepiej,
im więcej ma się doświadczenia – i im więcej książek się przeczytało.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Właściwie miałam jeszcze ponarzekać na przypadłość
wieloznaczności słówek i zakresy znaczeniowe, ale uznałam, że to już zupełnie
inny temat. Może na następny raz?</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-23451367373336210272015-11-10T22:44:00.003+01:002015-11-10T22:44:17.282+01:00Kruk tłumaczce oka nie wykole<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Bez żadnych wstępów i zagadek napiszę wprost: moją nową
książką jest trzeci tom <i>Nevermore</i>
Kelly Creagh, noszący podtytuł <i>Oblivion.</i>
To ciekawy przypadek: pierwszy tom (<i>Nevermore:
Kruk</i>) ukazał się u nas w 2011 roku, a niemal rok później, w 2012, tom drugi
(<i>Nevermore: Cienie</i>). Oba tomy bardzo
się spodobały, więc czytelnicy (pewnie głównie czytelniczki) wyczekiwali tomu
trzeciego, który autorka pisała. I pisała. I pisała… I tak zeszło aż do teraz.
Wydawnictwo Jaguar myślało nawet zdaje się, czy by nie machnąć ręką na ten
tytuł, bo takie kontynuacje po latach często się nie sprzedają: czytelnicy
zapominają, a nowym nie chce się zaczynać od pierwszego tomu. Jednak wierne
fanki nie dawały o <i>Nevermore</i>
zapomnieć, a efekty widać: książka „się tłumaczy” i dostarcza nowego pęczka
problemów z przekładem.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Przede wszystkim takich, że to nie ja tłumaczyłam dwa
poprzednie tomy – ba, do tej pory nawet ich nie czytałam, więc musiałam to
nadrobić. Chociaż technicznie rzecz biorąc, jest to chyba najbliższe gatunku
„romans paranormalny”, muszę powiedzieć, że wyróżnia się zdecydowanie na plus
tym, że autorka ma talent literacki. No dobrze, do tego czy tamtego w fabule
bym się przyczepiła, ale tekst jest gładki, ma charakter i – co niezwykle ważne
– klimat. Podziwiam też opisywanie wysnutej z koszmarów krainy snu w taki
sposób, że nie brzmi to jak opis domu strachów w wesołym miasteczku. Autorka
panuje nad słowami, a to zdecydowanie ułatwia tłumaczce życie: to ten
przypadek, kiedy mogę tekstowi zaufać i pozwolić po prostu, żeby mnie
prowadził.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Zdecydowanie utrudnia tłumaczce życie, że autorka odwołuje
się co chwila do scen z poprzednich dwóch tomów, co oznacza, że za każdym razem
należy się do nich dogrzebać w polskim wydaniu, żeby użyć tych samych – lub
zbliżonych – sformułowań. Nie zawsze też decyzje podejmowane przez moich
poprzedników zgadzają się z moją intuicją. Nie znaczy to, że są złe, po prostu
każdy tłumacz robi po swojemu, ale ja z konieczności muszę się dostosować do
tego, co już było przyklepane.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Przede wszystkim jednak <i>Nevermore</i>
jest wypchane odniesieniami do twórczości Edgara Allana Poego – zarówno cytatami
(co jest łatwe), jak i aluzjami w poszczególnych scenach czy obrazach, jakie
widzi bohaterka (co jest nieco trudniejsze). Co za tym idzie, pracę – poza przeczytaniem
dwóch pierwszych tomów – musiałam zacząć od zaopatrzenia się w jego dzieła
zebrane w języku angielskim oraz wygrzebanie tylu polskich przekładów, ile
tylko się dało. Tu należy wiedzieć, że stare utwory literackie (i nie tylko,
ale o nie mi chodzi) znajdują się w tak zwanej domenie publicznej – czyli jeśli
ich autor zmarł ponad 70 lat temu, można z nich dowolnie korzystać, kopiować je
i rozpowszechniać. Oczywiście to nie jest takie całkiem proste. Po pierwsze,
jedną rzeczą jest tekst, a drugą – opracowanie edycyjne, do którego prawa ma
wydawca, co oznacza, że nie można wziąć sobie nowiutkiego <i>Pana Tadeusza</i> i po prostu skopiować dokładnie jego wydania. Po
drugie, oczywiście tłumacz także jest autorem, czyli o ile dzieła Poego
znajdują się w domenie publicznej, to większość jego polskich przekładów – już nie.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Dzieła z domeny publicznej są gromadzone w rozlicznych
bibliotekach cyfrowych, ale ja oczywiście wolałam mieć coś bezpośrednio u
siebie, możliwie wygodne w użytku. Zależy mi przecież na tekście, a nie urodzie
tego tekstu, więc na przykład skany starego wydania umiarkowanie mi się
przydadzą. Jak już chyba wspominałam, zaopatrzyłam się kilka lat temu w czytnik
Kindle DX, do którego w zeszłym roku dołączył Kindle Paperwhite. Z obu jestem
bardzo zadowolona, ale poza licznymi korzyściami z gatunku „mogę wyjeżdżać z
dwudziestoma książkami!” ułatwiają one także dostęp do sklepu Amazona, a dokładnie
– do Kindle Shop, czyli wydań elektronicznych.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Nie wiem, na ile jest to wiedza powszechna, ale w tym
sklepie można znaleźć całe tony e-booków za darmo. Owszem, spora część z nich
to rzeczy, za które nikt by nie zapłacił, jakieś kompletne śmiecie nieznanych,
a zabiegających o popularność autorów. Ale jest tam też ogromna kolekcja
klasyki przygotowana przez Amazon. Po co? To proste, im więcej ktoś bierze
darmowych e-booków, tym większa szansa, że zainteresuje się także płatnymi. Poza
tym do ich czytania potrzebne jest Kindle (nawet nie wiem, czy i jak da się je
kupować bez niego). Ale mimo wszystko jeśli ktoś poszukuje ciekawych, a
starszych tytułów po angielsku, zdecydowanie powinien się zasobami Amazona
zainteresować. Tu jednak małe ostrzeżenie: wiele z tego bywa „popakowane” w
zestawy typu „opowiadania” czy inne „dzieła zebrane”. Wersje darmowe nie zawsze
mają zrobioną nawigację w treści (miewają ją, to nie jest reguła) – a bez niech
połapanie się np. w zestawie 20+ książek zmontowanych w jeden długi dokument może
być niewykonalne. Warto poczytać uważnie opisy i komentarze czytelników, z nich
zwykle wynika, z czym mamy do czynienia. Za dosłownie grosze – od dolara do paru
dolarów – można kupować całe zestawy przygotowane już bardziej profesjonalnie.
W moim przypadku dzieła zebrane pana Poe kosztowały 99 centów – za tę sumę
dostałam komplet jego prac z czytelnym (i oczywiście aktywnym) spisem treści, a
natura e-booka sprawia, że mogę z łatwością wyszukiwać w nim potrzebne frazy.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Natomiast o rzeczach ciekawszych, w tym kontynuacja tematu
używania słów zgodnie – i niezgodnie – z przeznaczeniem napiszę następnym
razem.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-751830513787518662015-11-03T22:32:00.002+01:002015-11-03T22:32:44.898+01:00O niespodziewanych dołkach w przekładzie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Przymierzałam się do tego tekstu dość długo, bo jest
odrobinę sprzeczny z założeniami tego bloga. Wyznaję zasadę, że o tłumaczonych
książkach tak jak o zmarłych: albo dobrze, albo wcale. Tymczasem zdarza się, że
natykam się na mniejsze i większe dołki w materiale oryginalnym i muszę
przyznać, że pod tym względem <i>Akademia
Dobra i Zła</i> okazała się wyjątkowo bogata w rozmaite kwiatki. Doszłam jednak
do ważnego wniosku, że 99% tego, o czym mówię, będzie całkowicie niezauważalne
dla przytłaczającej większości czytelników.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Pisałam już o tym, ale powtórzę: należy pamiętać, że każdą
książkę czytam – w optymistycznym scenariuszu – trzy razy, w dodatku jadąc po
niej nosem. Mniej się przy tym zastanawiam, jak się skończy, a bardziej – jak
jest zbudowany ten opis, co autor miał tutaj na myśli i jak oddać tę grę słów.
Przy okazji jednak zauważam najrozmaitsze drobne detale, po których dawniej,
jako czytelniczka, prześlizgiwałabym się bez głębszego zastanowienia. Teraz już
nie, bo niestety nawet książki, których nie tłumaczę, zaczęłam czytać w inny
sposób i w efekcie liczba dobrych książek, jakie znam, znacząco spadła.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Akademia Dobra i Zła</i>
była debiutem Somana Chainaniego, a do tego dało się zauważyć, że pracował on
wcześniej jako scenarzysta i płynne opisy nie były jego najmocniejszą stroną.
Poza tym jednak książki z tej trylogii mogą posłużyć za modelowe przykłady
tego, na co w mniejszym lub większym stopniu natrafiam w najróżniejszych
pozycjach.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<b>Kwak by te cyferki<o:p></o:p></b></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Znacie ten wierszyk Tuwima? Jak nie, to znajdźcie go sobie w
całości.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Szły raz drogą trzy
kaczuszki<o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Grzeczne, że aż miło:<o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Pierwsza biała, druga
czarna,<o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>a trzeciej nie było.<o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Na spotkanie tym
kaczuszkom<o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Dwie znajome wyszły:<o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Pierwsza z krzaków,
druga z sieni,<o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<i>Trzecia prosto z
Wisły...</i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
No to teraz wracamy do <i>Akademii
Dobra i Zła</i>, tom drugi: <i>Świat bez
książąt</i>, scena: Próba Baśni. Przypomnijmy, że to rodzaj podchodów, w
których udział biorą dwie dziesięcioosobowe drużyny, odbywających się na
magicznie zapieczętowanym obszarze, gdzie nie ma mowy o osobach postronnych.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
</div>
<ul>
<li style="text-align: justify;">Bohaterki natykają się na trzy osoby z przeciwnej drużyny. <i>Tłumaczka klepie w klawiaturę, trochę na
autopilocie.</i></li>
<li style="text-align: justify;">Nagle zbliżają się przeważające siły wroga: jeszcze sześciu
przeciwników. <i>Tłumaczka klepie i klapie.</i></li>
<li style="text-align: justify;">Wśród których nie ma dwóch osób z przeciwnej drużyny,
poszukiwanych przez bohaterki. <i>Tłumaczka
marszczy brwi, potrząsa głową z rozbawieniem i zamienia „sześciu” na „pięciu”.</i></li>
<li style="text-align: justify;"><i>Jakiś akapit dalej
tłumaczka wyrywa się z odrętwienia, cofa się o kilka stron i stwierdza ponad
wszelką wątpliwość, że co najmniej dwie osoby z tej drużyny zostały już
wyeliminowane, czyli wyteleportowane z obszaru rozgrywek. Tłumaczka klnie,
przywraca „sześciu” i jedzie dalej z tym koksem w słusznym przekonaniu, że i
tak nikt nie zauważy.</i></li>
</ul>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Pytanie: dlaczego nie przeprowadziłam dalszego odejmowania
przeciwników do rozsądnej liczby? Tu właśnie trzeba brać pod uwagę kontekst,
czyli to, co napisałam o „przeważających siłach wroga”. Sens tej sceny polega
na tym, że zbliża się zagrożenie dla bohaterek. Sześć osób może być zagrożeniem.
Pięć od biedy też. Trzy – już nie bardzo, biorąc pod uwagę, że na tym etapie z
poprzedniej trójki dwie sztuki były już chyba też wyeliminowane. W takim
przypadku lepiej zostawić niespójność tego rodzaju niż wprowadzić nową: po co
dramatyczne „idź dalej, my ich zatrzymamy”, jeśli zagrożenie miałoby bardzo
umiarkowany rozmiar?</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
W ogóle z cyferkami jest nieszczęście. Autorzy – nie
wiedzieć czemu – uwielbiają podawać wszystko w stopach, galonach, funtach,
uncjach i licho wie, czym jeszcze. Wydawnictwo woli, żeby to przeliczać na
bardziej oczywisty system metryczny. To nie problem: problemem jest, kiedy
przeliczam i w diabły mi wychodzi, że szanowny autor ma słabe pojęcie, ile to
jest, bo ja wiem „dziesięć stóp”. Na przykład w trzecim tomie <i>Akademii</i> bohaterowie stają przed
gigantycznym rumowiskiem zwalonych drzew, wznoszącym się na wysokość… pięciu
metrów. Serio. Większe wykroty widziałam w całkowicie niemagicznej Puszczy
Białowieskiej. O armiach zatrzymujących się w odległości dwudziestu metrów nie
wspominam… Co w takiej sytuacji robi tłumacz? To zależy. Czasem tłumaczy na
zasadzie „i tak się nie połapią, a skoro autor chciał, to niech ma”. Czasem
można taką niewygodną liczbę po prostu pominąć i zastąpić mniej precyzyjnym
omówieniem typu „niedaleko” czy właśnie „ogromny”. Acz pytanie pozostaje: czy
tak trudno się zorientować, jaka to odległość te pięćdziesiąt stóp, i
odpowiednio się zastanowić, czy ma sens?</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<b>Złudzenia optyczne i
sztuczki perspektywy<o:p></o:p></b></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Mam – być może niedobrą – skłonność, żeby łatać małe dziurki
logiczne w tekście. W rodzaju takich, że w jednym akapicie stoi na stole popielniczka
szklana, a w następnym ktoś strąca popiół do metalowej. Albo autor zapomniał,
kto koło kogo stoi czy coś w ten deseń.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Niestety pod tym względem <i>Akademia</i> wystawiła moją cierpliwość na poważną próbę. Szczególnie
irytowało mnie, gdy bohaterowie idą przez Puszczę (w oryginale <i>Woods</i>, żeby nie było, że źle
zrozumiałam) i widzą to czy tamto… na horyzoncie. Drugim przypadkiem
powtarzającym się we wszystkich trzech tomach była niezwykła dalekowzroczność:
ktoś z bohaterów, stojący na wieży zamku, patrzy na polanę po drugiej stronie
Błękitnego Lasu i dostrzega każdy detal, od wyrazu twarzy znajdujących się tam
osób po – niemalże – układ dziurek ich guzików. Wiem oczywiście, jak to widział
autor: jak zbliżenie na filmie. Problem polega na tym, że jeśli pokazuje się
wydarzenia z czyjegoś punktu widzenia (mimo narratora w trzeciej osobie), to
fajnie byłoby zadbać o to, żeby te wydarzenia faktycznie zgadzały się z
perspektywą danej postaci.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
No dobrze, a co to ma do wyzwań tłumaczeniowych? Ano to, że
w każdym przypadku podejmowałam błyskawiczną decyzję. „Dalekowzroczność”
zostawiałam, bo była istotna, ale zdarzało się, że przycinałam i prostowałam
jakieś rzeczy, które były na przykład topograficznie niemożliwe w danym
momencie. Na przykład dlatego, że autor uparcie pisał o słońcu, zniżającym się
po południu na… wschodzie, albo też równie uparcie nazywał świecącą na
wschodzie jasną gwiazdę – Gwiazdą Polarną. Jasne, to magiczny świat, może tam
Polarna świeci na horyzoncie, ale skoro mogę ją bezboleśnie przeistoczyć w gwiazdę
poranną, to wszyscy będą bardziej zadowoleni. Ze mną na czele.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<b>Czy róża pod inną
nazwą na pewno pachnie?<o:p></o:p></b></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Mój najpoważniejszy zarzut do <i>Akademii Dobra i Zła</i> jako książki – i jako materiału do przekładu –
dotyczy jednak czegoś innego i chociaż nie chciałam narzekać, uznałam to za
bardzo istotne z czysto translatorskiego punktu widzenia. Otóż, umówmy się,
zdarza się czasem, że autor użyje jakiegoś słowa, powiedzmy, niedbale, nie
sprawdzając jego znaczenia. To się zdarza w każdej książce i zwykle dotyczy
słów trudniejszych, często archaicznych i generalnie rzadko stosowanych.
Ponieważ tłumacz – w odróżnieniu od autora – na widok takiego słowa zatrzymuje
się, sięga po słownik i jak byk znajduje coś, co nie ma sensu, to można bardzo
łatwo poprawić. Trochę trudniej bywa, gdy takie słowo jest użyte w jakiejś
nazwie własnej i wtedy trzeba decydować, czy trzymamy się oryginału, czy od
niego odchodzimy.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Tu muszę się przyznać, że niestety w przypadku <i>Akademii...</i> zorientowałam się bardzo
późno, że coś jest nie tak. Przywykłam, żeby uważać na trudne słowa i terminy.
Wiem też, że warto mieć oko na określenia broni używane przez autorów, bo w
większości przypadków nie zawracają sobie głowy detalami i na przykład używają
zamiennie <i>sztyletu</i> i <i>noża</i>, a dobrze, jeśli jeszcze nie <i>miecza</i>. Rozumiem, że nie każdy jest
botanikiem, więc staram się, by nie skręcało mnie za bardzo, gdy widzę coś
takiego jak <i>pine bush</i>, czyli <i>krzew sosny</i> (mam wrażenie, że chodziło
tu generalnie o jakiegoś małego iglaka). Poza tym jednak, jak na tłumacza
przystało, pozwalam, żeby tekst mnie prowadził: staram się dotrzec, o czym pisze
autor i odpowiednio do tego układać swój przekład. Tymczasem Soman Chainani,
jak się okazało, używa słów w sposób… powiedzmy… swobodny.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Weźmy tu na warszatat przykład najbardziej widoczny dla
mnie. Dwie akademie (notabene, autor uparcie stosuje zamiennie słowa <i>tower</i> i <i>castle</i>, a w dodatku każdy z zamków ma własne wieże) leżą nad
jeziorem, którego wody są krystalicznie czyste od strony Dobra, zaś od strony
Zła mamy czarny szlam. Autor używa tu trzech określeń: <i>Bay</i>, <i>Lake</i> (to
krystaliczne) oraz <i>Moat</i> (czyli ten
szlam). Po polsku oznacza to dokładnie: <i>Zatoka,
Jezioro</i> oraz <i>Fosa</i>. W związku z
tym namalowałam sobie w myśli obraz jeziora, które ma zatokę i po dwóch
stronach tej zatoki stoją zamki. Zamek Zła otacza szlamiasta „fosa”, zamek
Dobra graniczy z krystalicznie czystą wodą. Jakoś to można sobie wyobrazić,
nawet jeśli między „fosą” a resztą jeziora nie ma wyraźnej granicy innej niż
to, co w niej pływa. OK, to magia. Ale… kiedy pierwszy tom był już wydany,
zaczęłam sobie uświadamiać, że to nie tak. Z powodów, których nie umiem
dociekać, autor wyobraził sobie jezioro, które nazwał Zatoka, podzielone na
dwie połowy: jedną nazwał Jezioro, a drugą nazwał Fosa. Można się kłócić, że ma
to sens na obrazku-mapie w pierwszym tomie, ale problem polega na tym, że im
dalej w las, tym częściej słowo Zatoka jest używane jako synonim całego
jeziora. Uprawiałam zaawansowaną gimnastykę, żeby jakoś tego uniknąć.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Inny przykład: w trzecim tomie bohaterowie trafiają do
kryjówki, która jest domem położonym wśród tego, co autor nazwał <i>moor</i>. To może znaczyć wrzosowisko, może
być też rodzajem bagna (torfowiska dla ciekawych), albo, jeśli jest się
laikiem, generalnie opisywać jakiś jałowy nieużytek. Poszłam tym tropem i
wpadłam nosem w opisy zielonych pagórków porośniętych soczystą trawą i
ciągnących się aż po horyzont. Tu mogłam już na szczęście przeprowadzić
likwidację szkód w zarodku i użyć słówka <i>łąki</i>,
ale niestety tego, co było w poprzednich tomach, musiałam się już konsekwentnie
trzymać. Z niewiadomych powodów natomiast do białej gorączki doprowadzały mnie
ćwierkające gołębie… Ale to też mogłam jakoś ubić.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Tak jak pisałam we wstępie: dużej części tego w przekładzie
nie ma, bo co znalazłam, to zabiłam ogniem. Nie wiem, naprawdę nie wiem, o co
tu chodziło autorowi. Przez jakiś czas nosiłam się z przekonaniem, że po prostu
te słowa mają szerszy zakres znaczeniowy niż sądziłam, a ja nie znam
angielskiego tak dobrze, jak mi się wydawało. Ale jeśli ja go nie znam, to nie
znają go również wszystkie słowniki, które ni diabła nie zawierają takich
definicji. Nie wydaje mi się, żeby to była rzecz przeszkadzająca czytelnikom,
których interesuje przede wszystkim, jak cała ta historia się skończy i czy
Tedrosowi uda się wyjść z tego wszystkiego z życiem. Natomiast z punktu
widzenia tłumacza to było coś nowego: od chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że
siedzę na polu minowym, musiałam pracowicie tropić w tekście poszlaki mówiące,
jak dane coś faktycznie wygląda i na podstawie tego – a nie użytego przez autora
słowa – dobierać polską wersję.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Na szczęście ostatni tom <i>Akademii</i> siedzi już w redakcji, a do jego premiery jeszcze trochę czasu. Ja oczywiście
się nie nudzę i jeśli tylko mi się uda, postaram się kolejny wpis poświęcić
temu, nad czym pracuję w tej chwili.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-74297942043667104422015-10-27T20:55:00.000+01:002015-10-27T20:55:21.249+01:00Lista lektur do Akademii Dobra i Zła<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Właściwie planowałam poświęcić <i>Ostatniemu zakończeniu</i>, czyli trzeciemu tomowi <i>Akademii Dobra i Zła</i> (jeśli Wydawnictwo zdąży zmienić tytuł, bo
wyciśnięta ze mnie wersja robocza brzmiała <i>Długo
i szczęśliwie</i>, ale zdecydowanie wolałabym <i>Ostatnie zakończenie</i>) tylko jeden wpis, ale uznałam, że byłby za
długi. Tutaj nie muszę się tak bardzo obawiać spoilerów – zakończenie <i>Świata bez książąt</i> jasno wskazuje, gdzie
będzie przebiegać linia podziału i konflikt. Nie będzie też chyba zaskoczeniem,
że trzeba uratować świat. Natomiast w odróżnieniu od tomu drugiego autor
poszalał tutaj z nawiązaniami na całego, przywołując postaci i miejsca z baśni
i klasyki literatury dziecięcej. Aby dotrzymać mu kroku, robiłam co w mojej
mocy, by znaleźć polskie odpowiedniki wszystkiego, co tylko się dało. Dlatego
pomyślałam, że może ciekawie będzie przedstawić listę książek, na których się
opierałam, oczywiście z wyszczególnieniem mniej więcej, co z nich wzięłam.
Kolejność w miarę przypadkowa.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
</div>
<ul style="text-align: left;">
<li style="text-align: justify;"><b>Lewis Carroll: <i>Przygody Alicji w Krainie Czarów</i> oraz <i>O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie
lustra</i>; tłumaczenie: Maciej Słomczyński; rok wydania: 1972.</b></li>
</ul>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<b>Biały Królik</b> oraz
kilkoro wymienionych tylko z imienia statystów. Autor <i>Akademii</i> niewiele zaczerpnął z <i>Alicji</i>
(może to i dobrze...), natomiast warto zauważyć, że ma ona po polsku sporo
przekładów, z których uznaję istnienie trzech: Macieja Słomczyńskiego, Roberta
Stillera oraz Elżbiety Tabakowskiej (to ostatnie z ilustracjami Tove Jansson).
Całej reszty nie przyjmuję do wiadomości.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
</div>
<ul style="text-align: left;">
<li style="text-align: justify;"><b>Frank L. Baum: różne
kawałki <i>Krainy Oz</i>; tłumaczenie:
Stefania Wortman; rok wydania: 1990.</b></li>
</ul>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Sama <b>Kraina Oz,
Szmaragdowy Gród</b> oraz <b>Kraj
Gillikinów</b>, który przemierzają bohaterowie. Swoją drogą, czy wiecie, że to
jedyna część Oz, której nazwa nie pada w najbardziej rozpoznawalnym, pierwszym
tomie cyklu, czyli w <i>Czarnoksiężniku ze
Szmaragdowego Grodu</i>? Co oznacza, że czytałam go całkiem na darmo, acz miło
sobie przypomnieć. Ciekawostka: jak wiadomo, Kraina Oz składa się z czterech
części, z których każda ma charakterystyczny dla siebie kolor (w zależności od
tomu oznacza to preferencje ubraniowe i architektoniczne mieszkańców lub też
dominujący kolor krajobrazu). Te kolory to – po angielsku – <i>red, blue, purple</i> oraz <i>yellow</i> i tak się składa, że Kraj
Gillikinów ma przypisany kolor <i>purple</i>.
Ja zawsze bardzo uważam, żeby tłumaczyć to jako <i>fioletowy</i>, ale w tym przypadku pani Wortman wybrała <i>purpurowy</i> (co zawsze wydawało mi się
trochę bez sensu – dlaczego oddzielnie część <i>czerwona</i>, a oddzielnie <i>purpurowa</i>?),
więc podążyłam w jej ślady. Bardziej bolały mnie „wróżki z kraju Gillikinów”,
które albo są pomysłem samego Chainaniego, albo też pochodzą z jakiejś
adaptacji lub przeróbki tych książek. W samym cyklu ich nie ma, co wiem, bo
przeczytałam 40 tomów.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
</div>
<ul>
<li><b>Hans Christian
Andersen: Baśnie; tłumaczenie: Stefania Beylin, Jarosław Iwaszkiewicz; rok
wydania: 1959.</b></li>
<li><b>Charles Perrault:
Bajki; tłumaczenie (a właściwie „opracowanie”): Hanna Januszewska; rok wydania:
1978.</b></li>
<li><b>Baśnie braci Grimm;
tłumaczenie: Emilia Bielicka, Marceli Tarnowski; rok wydania: 1982.</b></li>
</ul>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<b>Całe stado różnych
postaci mniej i bardziej ważnych. </b>Nawet nie chce mi się ich dokładnie
wymieniać… Z tą ferajną było trochę problemów, na przykład taki, że w starszych
wydaniach przezwiska takie jak Kopciuszek lub Czerwony Kapturek są traktowane w
rodzaju męskim (Kopciuszek poszedł, zobaczył itp.). Ja zastosowałam rodzaj
żeński, żeby nie wprowadzać dodatkowego zamieszania. Poza tym problemem były
pewne rozbieżności. Na przykład tak się utarło, że w angielskich baśniach Jaś i
Małgosia nazywani są Hansel i Gretchen, czyli niemiecką wersją imion, a nie
angielską. Stąd dla polskiego czytelnika może być niezrozumiałe, czemu na
początku (potem autorowi nudzi się ten zabieg) wciskają oni w swoje wypowiedzi
niemieckie słowa. To jednak jeszcze pół biedy: gorzej, że bohater bajki o
magicznej fasoli po polsku także nazywa się Jaś, a w dodatku pojawia się w tych
samych scenach, co poprzednia dwójka (po angielsku to Jack, więc nie ma
problemu). Uznałam, że nie będę już nic zmieniać i jechałam z tymi dwoma
Jasiami, starając się w miarę możliwości podkreślać, który jest który. Warto
też podkreślić, że o ile ja opierałam się na porządnych starych wydaniach,
autor traktował te baśnie – mówiąc łagodnie – umiarkowanie kanonicznie i mam
pewne podejrzenia, że czerpał raczej z bardzo ugrzecznionych współczesnych
przeróbek, takich jak disneyowska bajka o małej syrence, która jest szczęśliwym
dziewczątkiem i wcale nie umiera na końcu. Notabene przy okazji pracy nad <i>Akademią</i> zdążyłam do reszty znienawidzić
Disneya.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
</div>
<ul>
<li><b>Carlo Collodi:
Pinokio; tłumaczenie (także „opracowanie”): Jan Wittlin; rok wydania: 1950.</b></li>
</ul>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<b>Pinokio</b>, a także
wspominana tylko <b>Błękitna Wieszczka</b>.
Na szczęście z Pinokiem specjalnych problemów nie ma, jego imię jest dobrze
utrwalone i dobrze się odmienia. Natomiast ciekawostka: osoba nazywana w
angielskiej wersji <i>Blue Fairy</i> po
polsku tak naprawdę nie ma wyróżniającej ją nazwy. Jest „dziewczyną o
turkusowych włosach” albo też „Wieszczką”, więc wybrałam to drugie określenie i
dodałam już ten błękit, dla spokoju sumienia i dlatego, żeby nie myliła się z
wieszczami z książki, takimi jak August Sader. Nie miałam serca zmieniać jej w
„Błękitną Wróżkę”, bo to brzmiało jakoś strasznie plastikowo.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
</div>
<ul>
<li><b>J.M. Barrie: Piotruś
Pan; tłumaczenie: Maciej Słomczyński; rok wydania: 1958.</b></li>
</ul>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<b>Piotruś Pan, Blaszany
Dzwoneczek, Rycyna, kapitan Hak, bosman Plama. </b>No tak... Peter Pan jest
Piotrusiem Panem we wszelkich wersjach, więc tu nie było problemu. Natomiast
Tinkerbell doczekała się własnych disneyowskich produktów w rodzaju filmów i seriali,
w których – w polskich wersjach – jest nazywana elegancko Dzwoneczkiem. Nie
kryję tutaj mojej najżywszej niechęci do takiego rozmieniania klasyki na
tandetę, dlatego też nie chciałam używać tego imienia. W prześlicznym
tłumaczeniu, na którym się oparłam, Blaszany Dzwoneczek była też nazywana
Blaszanką i Blaszaneczką, a ja wplotłam wszystkie te formy w książkę z efektem,
który bardzo mi się spodobał. Natomiast Grzegorz Rycyna to wspomniany wreszcie
z imienia ojciec Horta, a znalezienie go okazało się pewnym wyzwaniem.
Tłumaczenie jest bowiem typu staroświeckiego, a to oznacza, że imiona piratów
(i nie tylko, także innych postaci) często dość daleko odbiegają od
oryginalnych. Poradziłam sobie z tym w ten sposób, że znalazłam angielską
wersję tej książki (jest już w tzw. wolnej domenie, czyli da się do niej dobrać
za darmo), wyszukałam w niej odpowiednie nazwisko, wyszukałam w polskiej wersji
odpowiedni fragment – i bingo! Przy okazji, dla ciekawych: Hort od pierwszego
tomu przechwala się, że jego ojciec zginął z ręki „samego Piotrusia Pana”.
Tymczasem w książce jest to jeden z piratów, którzy zginęli jeszcze przed bitwą
na „Wesołym Rogerze”, w walce z czerwonoskórymi. Co by, do licha, Chainaniemu
szkodziło wziąć jedno z nazwisk, które padają w odpowiedniej scenie, tego nie
wiem – ale znowu podejrzewam, że wybrał sobie losowego pirata-statystę z
jakiejś adaptacji filmowej, zamiast sięgnąć do źródła.<i><o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
</div>
<ul>
<li><b>Roger Lancelyn Green:
O Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu; tłumaczenie: Krystyna Turnowska,
Andrzej Konarek; rok wydania: 1979.</b></li>
</ul>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Można się domyślić... <b>Wszystko,
co związane z królem Arturem, Kamelotem i przyległościami</b>. To tłumaczenie
także jest stare, a to oznacza spory stopień jego spolszczenia, ale to właśnie
mi się w nim podoba. Pewne rzeczy oczywiście nie uległy zmianie – Ginewra to
zawsze Ginewra, Merlin to Merlin, a Pani Jeziora także ma jedną utrwaloną
wersję swojego przydomku. Jednak już „Eskalibur” zastąpił w późniejszych
przekładach „Ekskalibur” albo wręcz „Excalibur”, zaś Kamelot często pozostaje
Camelotem. Ja konsekwentnie trzymałam się już nazewnictwa z tej wersji, a z
pomysłów autora <i>Akademii</i> zmieniłam
tylko jedno – zdrobnienie imienia Ginewry, w oryginale Gwen, zastąpiłam
bardziej przejrzystą dla polskiego czytelnika Giną.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Może trochę dziwić, że wybierałam tak stare przekłady,
jednak miałam po temu kilka powodów (poza tym, że miałam je na półce i że
jestem z nimi od zawsze oswojona). Po pierwsze, jako pewne punkty stałe w
książce musiałam oczywiście przyjąć te imiona i nazwy, które mają jedną dobrze
utrwaloną polską wersję – czyli takie jak Kopciuszek, Jaś i Małgosia czy
Piotruś Pan. Dla czystej konsekwencji starałam się do nich dopasować całą
resztę tam, gdzie to było możliwe, chociaż nie przesadzałam w przypadku postaci
oryginalnych, czyli np. nauczycieli z Akademii. Po drugie, te wersje
„wierniejsze oryginałowi” często wynikają – przepraszam – z lenistwa tłumaczy
napisów do „bajek” puszczanych w kanałach dla dzieci, a niewykluczone, że także
(jak przypuszczam, ale mogę się założyć) z wymogów właścicieli praw majątkowych
do danej postaci, którzy chcą zachowania rozpoznawalnej „marki”. Po trzecie,
chociaż może się to wydać całkowicie niepotrzebne, zależało mi na tym, żeby ten
świat, w którym rozgrywa się akcja, pozostał umowny i uniwersalny, a nie
zamerykanizowany i zangielszczony. Dlatego właśnie nie poszłam na ułatwienia w
rodzaju „Eversów” i „Neversów” i dlatego starałam się możliwie zacierać czysto
angielskie odniesienia tam, gdzie to było możliwe. Baśnie dzieją się przecież
za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, dawno, dawno temu.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com6tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-92074275705638026712015-10-20T21:03:00.002+02:002015-10-20T21:03:40.627+02:00Świat bez książąt - króciutkie podsumowanie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Nie sądzę, by udało mi się nadrobić zaległości w pisaniu, ale w każdym razie miałam bardzo dobry powód, by nie relacjonować na blogu na bieżąco postępów prac nad przekładem <i>Świata bez książąt</i>, czyli drugiego tomu <i>Akademii Dobra i Zła</i>. Nie, nie taki, że mi się nie chciało, ani też nie taki, że równoległe zajmowanie się fafnastoma rzeczami zostawia za mało czasu na oglądanie kreskówek. Chodziło przede wszystkim o to, że staram się nie zdradzać tutaj kluczowych wydarzeń z fabuły książki, która dopiero się ukaże. Jednocześnie, kiedy piszę o rzeczach związanych z przekładem, zawsze ciut się „odsłania” i muszę na to uważać. W większości przypadków to nie jest bardzo poważny problem. Jeśli to kryminał, wystarczy unikać pisania, kto zabił, jeśli to <i>Rywalki</i>, to nikogo nie zdziwi, że bohaterka ma jakieś perypetie sercowe albo że ugrzęzłam w opisie kolejnej kiecki.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Natomiast pierwszy tom <i>Akademii Dobra i Zła</i> skończył się w sposób, który nie zostawiał czytelnikom żadnych tropów „co będzie dalej”: opowieść w pewnym sensie wróciła wraz z bohaterkami do punktu wyjścia. Jasne, skoro powstał następny tom (a potem jeszcze następny), to można wnioskować, że coś się musiało zacząć dziać na nowo, bo jednak dwóch książek nie dałoby się wypchać opisami spacerów nad jeziorem i sielskiego życia Sofii i Agaty. Jednak za diabła nie dało się domyślić – co takiego, a nawet tytuł był dostatecznie enigmatyczny, by nie zdradzić za wiele. W tej sytuacji wszystko, co bym napisała, z konieczności zaczęłoby wskazywać na to, w jaką stronę potoczą się wydarzenia, a tego chciałam uniknąć.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Teraz jednak w ramach ciekawostki mogę napisać, że drugi tom pod wieloma względami był łatwiejszy od pierwszego. Zawierał mniej odniesień do baśni, niemal nie wprowadzał nowych postaci, więc właściwie mogłam korzystać z przygotowanego i uporządkowanego wcześniej „słowniczka”, w którym pracowicie gromadziłam wszystkie terminy. Był też o wiele uboższy w wierszyki i inne rzeczy wymagające poważniejszego wysiłku. Wymagał tylko pogodzenia się z tym, że nawet jeśli <i>School for Good</i> i <i>School for Evil</i> zamieniły się w <i>School for Girls</i> i <i>School for Boys</i>, to nie mogłam analogicznie do „Akademii Dobra” zrobić „Akademii Dziewcząt”, bo tak się nie mówi – musiała to być „Akademia dla Dziewcząt” (i „Akademia dla Chłopców”). Trochę staroświeckie, ale w przypadku tych książek bardzo mi zależało na efekcie staroświeckości, który moim zdaniem lepiej pasuje do klimatu.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Jednak właśnie w tym tomie miałam jedną – słownie jedną! – scenę, która faktycznie wymagała ode mnie więcej i była przerabiana ładne kilka razy, zanim zaczęłam być z niej umiarkowanie zadowolona. Jako że książka jest już na rynku od pewnego czasu, będę pisać bez ogródek: chodzi o moment, gdy Agata natyka się na Tedrosa i Filipa (który jest Sofią przemienioną magicznie w chłopca) i robi Filipowi/Sofii wściekłą awanturę o podbieranie jej chłopaka. Taką w stylu „jak mogłaś… od początku zamierzałaś…” i tak dalej. Tedros słucha – i na razie nic, ale to nic nie rozumie, poza tym, że Agata skądeś zna Filipa. W języku angielskim to oczywiście nie jest żaden problem, bo wystarczyło tylko nie używać imion, a że Agata zwracała się do Sofii bezpośrednio, nie było kwestii zaimków osobowych czy dzierżawczych (<i>she/her</i>). Ale… język polski działa inaczej i zostawia tłumacza z trzema opcjami.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
1) Można oczywiście polecieć rodzajem męskim, dopasowując się do aktualnej płci Sofii/Filipa. Tyle że to będzie brzmiało odrobinę sztucznie, jeśli ktoś chociaż przez moment zastanowi się nad tą sceną. Biorą w niej udział tylko trzy osoby, nikogo więcej nie ma w zasięgu słuchu. Agata jest skrajnie wyprowadzona z równowagi i krzyczy na Sofię, o której wie, kim jest – byłoby dziwne, gdyby pamiętała o tym, żeby używać rodzaju męskiego. Albo inaczej: gdyby panowała nad sobą na tyle, żeby używać rodzaju męskiego, to panowałaby też na tyle, żeby nie robić chryi przy Tedrosie. Czyli stosując to podejście, zafałszowałabym „wydźwięk” emocjonalny oryginału.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
2) W takim razie można zgodnie z Agatową logiką i nastrojem użyć rodzaju żeńskiego. Tylko co z Tedrosem, który tego słucha i próbuje się wtrącić, ale nic nie rozumie? Przecież, do licha, zwróciłby uwagę na ten rodzaj żeński! Niby można by mu dopisać jakąś jedną kwestię wyrażającą to zdziwienie, ale to nie jest najlepsza praktyka, albowiem…</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
3) Zostaje jeszcze jedno rozwiązanie: tak napisać scenę, żeby Agata „całkiem przypadkiem” nie użyła żadnego sformułowania wskazującego na płeć jej rozmówcy/rozmówczyni. Czyli nie „jak mogłaś mi to zrobić!”, ale „jak możesz tak postępować!” – i tak dalej w ten deseń. To zdecydowanie było trudniejsze niż by się wydawało, właśnie dlatego, że był to potok pretensji o wszelkie krzywdy przeszłe i używanie do tego czasu teraźniejszego wymagało poważnej ekwilibrystyki. Ciekawych oczywiście odsyłam do samej książki.</div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Z kolei żeby nie pisać o tomie trzecim miałam zupełnie, ale to zupełnie inne powody i może też uda mi się poświęcić mu taką skrótową notkę. Miejmy nadzieję, że nie za półtora miesiąca.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-42680428535902891512015-08-27T22:43:00.000+02:002015-08-27T22:43:42.576+02:00Systematyczna miłość od pierwszego wejrzenia<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjPwcC9GgSDr1xIyMUrZj7PYOAGuwhUkNe3kdUgqO5eOyyd1qsyjtYlT5vFcsKOUrwmMQEBuM9kUn5IGEml558R2x1IZBrlo_cLQICwcQOpqTNE0aT1u-RXx99_Ew0IZSEEcZChDFUB7QU/s1600/polskie_nazewnictwo_okladkap.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="200" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjPwcC9GgSDr1xIyMUrZj7PYOAGuwhUkNe3kdUgqO5eOyyd1qsyjtYlT5vFcsKOUrwmMQEBuM9kUn5IGEml558R2x1IZBrlo_cLQICwcQOpqTNE0aT1u-RXx99_Ew0IZSEEcZChDFUB7QU/s200/polskie_nazewnictwo_okladkap.jpg" width="163" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Skoro już po n+1 miesiącach powracam do pisania bloga,
wypadałoby zacząć od wytłumaczenia, dlaczego nie pisałam nic o tłumaczeniu
drugiego tomu <i>Akademii Dobra i Zła</i>, a
potem nadgonić to, co mam do napisania o trzecim tomie, który mam na
warsztacie. Nic nie poradzę jednak na to, że zakochałam się gwałtowną miłością
w książce, której istnienie odkryłam zaledwie wczoraj i którą, wykorzystawszy
kompatybilność geograficzną z Muzeum i Instytutem Zoologii PAN, natychmiast
nabyłam. Książka jest ciężka, pełna umiarkowanie czytelnych tabelek (strona
edycyjna pozostawia sporo do życzenia) i nosi tytuł – jak widać obok – <i><a href="http://www.miiz.waw.pl/pl/wydawnictwa/wszystkie-wydawnictwa/35-wydawnictwa/serie-wydawnicze-ksiki-dvd/604-polskie-nazewnictwo-ssakow-swiata.html" target="_blank">Polskie nazewnictwo ssaków świata</a>.</i> W
środku zaś… W środku zawiera same cuda, takie jak zbójnik szarobrzuchy, zjawa
płowa, nibylis siwy czy myszor ochrowobrzuchy. Zawiera także kawię domową
(świnka morska), krokutę cętkowaną (hiena cętkowana) oraz amfitrytę lamparcią
(lampart morski). Niespecjalnie mnie dziwi, że <a href="https://pl.wikipedia.org/wiki/Dyskusja_wikiprojektu:Zoologia#Polskie_nazewnictwo_ssak.C3.B3w_.C5.9Bwiata" target="_blank">sądząc po dyskusji na Wikipedii</a>,
jej redaktorzy przeżyli zbiorowe zwieszenie.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Już raz pisałam o tym, jak zbudowane są nazwy gatunkowe,
pozostaje więc odesłać do <a href="http://translatrix.blogspot.com/2010/10/traktat-botaniczny.html" target="_blank">stosownego wpisu</a>, żeby się nie powtarzać. Teraz zajmę
się inną sprawą, a mianowicie: skąd się biorą takie cuda jak w powyższym
akapicie. Zazwyczaj każdy laik potraktowany nibylisem czy innym myszoryjkiem
zawyje odruchowo „nie można tego nazwać jakoś po ludzku”? A po namyśle doda „i
komu przeszkadza świnka morska?!”. W języku zakorzenione są tak zwane nazwy
zwyczajowe i tłumacz musi to brać pod uwagę. Trudno, by jego bohater wzdychał
do bohaterki „Ach, pójdź ze mną pod tę robinię akacjową!”. Pytanie jednak, co
zrobić, jeśli dana roślina / zwierzę / minerał nie ma polskiej nazwy? Dlaczego?
Ano dlatego, że po prostu w Polsce nie występuje, nie było w oczywisty sposób
znane (jak lew czy palma kokosowa) i nikt nie zawracał sobie głowy, żeby to „jakoś”
ponazywać. W takich przypadkach pozostaje albo użycie nazwy łacińskiej
(prawidłowe, ale mordercze dla przekładu literackiego), albo wymyślenie własnej
nazwy polskiej, zwykle w oparciu o angielską (ryzykowne i zdecydowanie zła
praktyka), albo też jakieś ominięcie problemu (skomplikowane i wymaga wiedzy
biologicznej). Dlatego słownik przypisujący jakieś – jakiekolwiek! – polskie nazwy
zwierzętom, które ich wcześniej nie miały, to dla mnie cudowna zabawka.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Powiedzmy sobie otwarcie, że nie zawsze jest to możliwe i
wykonalne. Gatunków ssaków jest około 5500, czyli w gruncie rzeczy
bardzo mało. Najliczniejsza grupa zwierząt, owady, ma opisany tak coś z milion
gatunków, a szacuje się, że w sumie jest ich jakoś tak między 5 a 30 milionów.
W porównaniu z tym roślin mamy „tylko” ponad 300 tysięcy, ale nadal wymyślenie
dla każdej z nich niepowtarzalnej nazwy wydaje się zadaniem niewykonalnym. Nie mówiąc
o tym, że jest to syzyfowa praca, bo co chwila trzeba by coś zmieniać.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Jak to zmieniać? To naukowcy nie wiedzą, czy jakiś gatunek
istnieje? A może zakrywają odkryte gatunki i odkrywają na nowo, jak im się
nudzi? Tu wkraczamy na teren systematyki, która odpowiada za to, że <i>Polskie nazewnictwo ssaków świata</i>
zawiera mysz, myszaka, myszarka, myszarkę, myszatkę, myszeczkę, myszkę,
myszkówkę, myszogonka, myszora, myszowika i myszówkę, a i tak pominęłam całe
mnóstwo myszocośtam, nie wspominając o cośtammyszach. Podstawowym problemem
systematyki jest to, że nie ma czegoś takiego jak „gatunek”. To coś, co się
wyróżnia na podstawie pewnych cech, żeby ludziom było wygodniej. W rezultacie
zdarza się, że gatunek zostaje podzielony na dwa, bo dokładniejsze badania
wykazują, że to, co uważaliśmy za podgatunki, wcale takie znowu pokrewne nie
jest. Bywa też odwrotnie, bo fajnie jest opisać nowy gatunek i zapisać się w
historii biologii, ale potem przychodzi rewizja i z dwóch gatunków robi się
jeden. Załóżmy jednak optymistycznie, że w przypadku ssaków podział na gatunki,
z małymi wyjątkami, jest w miarę jasny (to nie to, co rośliny...).</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Tyle tylko, że nazwa oficjalna powinna być dwuczłonowa,
czyli składać się z nazwy rodzaju i nazwy gatunku. Natomiast rodzaj powinien być niepowtarzalny i przypisany do wszystkich gatunków, czyli jeśli zmieniamy rodzaj (a one są bezustannie dzielone, mnożone, dodawane i odejmowane - nie dam zresztą głowy, czy jakichś bardziej zaawansowanych działań też się na nich nie wykonuje), to automatycznie musimy zmienić wszystkie należące do niego gatunki. Jeśli rozdzielimy na przykład rodzaje <i>Mus </i>i <i>Apodemus</i>, to przedstawiciele obu nie mogą się nazywać myszami. Stąd właśnie myszarki. Do tej pory w nazewnictwie
ssaków panował pod tym względem okropny bałagan, wynikający z istnienia całego mnóstwa
nazw zwyczajowych. W efekcie były gatunki o nazwach jednoczłonowych (wilk, lis),
były też nazwy dwuczłonowe, ale stosowane do wielu różnych rodzajów (np. mysz,
foka czy kangur), a zdarzały się też przypadki, gdy tę samą nazwę „rodzajową”
dostawały stworzenia niemające ze sobą nic wspólnego – np. lampart i lampart
morski. W teorii szło się w tym jakoś połapać, w praktyce było to paskudnie
mylące, szczególnie w tekstach popularnonaukowych (naukowe podpierają się
łacińskimi nazwami, więc im łatwiej). Rozumiem, że można się zżymać na „weddelkę”
(foka Weddela), ale skoro to zupełnie inny rodzaj niż foka jako taka, to czemu
tego jasno nie określić? Przemianowanie świnki morskiej czy lamparta morskiego
ma też dużo sensu, bo ani ze świniami, ani z lampartami związków tu nie ma, a w
dodatku rodzaj „świnka” też da się wykorzystać gdzie indziej i w lepszym celu. Nowe
nazewnictwo, chociaż czasem przerażające, czasem komiczne (pytanie, na ile
niezamierzenie – naukowcy też mają poczucie humoru), bardzo ładnie to wszystko
porządkuje.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Do czego może się przydać tłumaczowi? Będę szczera: część
tych nazw będzie pewnie funkcjonować tylko w literaturze przedmiotu, tak jak w
botanice knieć błotna czy mniszek lekarski. Nikt nie zabroni używania nazw
zwyczajowych, w szczególności tam, gdzie są one od lat ugruntowane. Jednak z
drugiej strony pozwoli rozdzielić nazwy tam, gdzie angielski ma odrębne słowa
na różne gatunki (na przykład amerykańskie), a polski używa tylko bardzo
ogólnego określenia. Wreszcie lepiej już użyć nazwy dziwacznej niż nie mieć
żadnej do wykorzystania…</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Słownik ma też indeks nazw angielskich, więc stanowi tym
bardziej przyzwoitą pomoc naukowo-translatorską. Jest też, jak wspominałam,
mało czytelny, ciężki i pewnie umiarkowanie atrakcyjny do czytania, co nie
zmienia faktu, że na razie otwieram go w losowych miejscach i praktycznie za
każdym razem znajduję jakąś perełkę.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Kuman wąskosmugi. Rybołapek samotny. Ślepuszonka kirgiska. O.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-29469586127149761232015-03-14T17:44:00.000+01:002015-03-14T17:44:02.508+01:00Grzeczność może szkodzić<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Niepostrzeżenie przekroczyłam połowę pierwszej wersji
tłumaczenia i jak się okazało, mam na ten temat kilka słów do napisania.
Bardziej ostrożnie niż zwykle, skoro mówimy o książce, która nie miała jeszcze
oficjalnej premiery w Ameryce, ale jednak.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W kwestii tytułu zaproponowałam <i>Następczynię</i>, a Wydawnictwo się zgodziło. To nie jest
najpiękniejsze słowo na świecie, ale ma tę ogromną zaletę, że… znaczy to, co
powinno. W odróżnieniu od „dziedziczki”, która jest może i ładniejsza, ale na
tej zasadzie to książkę można by równie dobrze nazwać „stenotypistka”, skoro i
tak to ma być słowo niemające związku z jej treścią. Szczerze mówiąc, miałam
jeszcze jeden pomysł, żeby tę część zatytułować po prostu <i>Księżniczka</i>. To by było znacznie zgrabniejszym wyjściem, ale… No
właśnie. Ile razy już pisałam o tym, w jakiej sytuacji jest tłumacz, który
próbuje przewidzieć, co też w przyszłości przyjdzie do głowy autorowi?
Dotychczasowe tytuły książek z tej serii to: <i>Selection, Elite, The One</i> oraz <i>The
Prince, The Guard, The Queen</i> i (ostatecznie niewydana) <i>The Favorite</i>. Nie mogę na sto procent wykluczyć, że w przyszłości
pojawi się jeszcze <i>The Princess</i> i co
wtedy zrobię? Będę wymyślać jakiś tytuł bez związku, bo ten już „zużyłam”?
Rozważałam nawet <i>Infantkę</i>, ale tu
wadą było to, że choćbym pękła, nie miałam tego jak wpleść w sam tekst książki.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Skoro już o tekście mowa… Pisałam kilka razy, że proza Kiery
Cass jest w zasadzie dość prosta do tłumaczenia: przejrzyste zdania bez
skomplikowanych konstrukcji, żadnych idiomów, żadnych nowoczesnych naleciałości
slangowych, żadnej maniery mówienia, nic. Jak się jednak okazuje, ta prostota
jest zwodnicza, a nawet zabójcza, z powodu różnic pomiędzy angielskim a
polskim. O co chodzi? Otóż w angielskim w zasadzie nie ma form pan/pani, co
wszyscy wiedzą. Jednak tam istnieją pewne stopnie grzeczności językowej, takie
jak różnica między<i> do you want...</i> („chcesz…”
– to może mieć jeszcze prostszą formę w dialogu, np. <i>Want some sugar?</i>) a <i>would you
like </i>(„czy chciałbyś może...”). Tymczasem Kiera Cass używa właściwie tylko
tego pierwszego zestawu konstrukcji, czyli bardzo bezpośredniego języka, który
należałoby tak samo bezpośrednio przekładać. Tyle że ona wtyka w to w losowych
miejscach <i>Your Highness</i>, a po polsku <i>wasza wysokość</i> wymaga trzeciej osoby (<i>czy wasza wysokość chciałaby</i>, a nie: <i>wasza wysokość, chcesz...</i>).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Miałam ten problem przy okazji Maxona w poprzednich tomach
(nie przy okazji jego rodziców, bo to naturalne, że do króla i królowej wszyscy
zwracali się z najwyższym stopniem formalności), ale nie był on aż tak
dotkliwy. Oglądaliśmy wydarzenia od strony Ami, która z Maxonem szybko przeszła
na ty, a jemu samemu nie towarzyszyliśmy w innych okolicznościach. Tymczasem tutaj
Eadlyn, czyli główna bohaterka i narratorka, jest księżniczką, więc całe
mnóstwo osób zwraca się do niej tym nieszczęsnym <i>Your Highness</i>, ale z towarzyszeniem form bezpośrednich. Co było
robić? Machnęłam ręką i tam, gdzie mogę, stosuję „ty”, tam, gdzie nie mogę,
stosuję koszmar z <i>waszą wysokością</i> i
drugą osobą (czyli to, czego robić nie należy), a tam gdzie nic nie mogę,
przepisuję całą kwestię na język formalny. Zobaczę w drugim czytaniu, jak to
wychodzi i w razie czego będę z tym jeszcze walczyć. Sprawa nie jest bez
znaczenia, bo bohaterkę otaczają starający się o jej względy młodzieńcy i nie
chciałabym tworzyć większego dystansu między nimi niż to konieczne – a jednocześnie
Eadlyn jest osobą dość wyniosłą, która nie spoufala się łatwo, więc zbytnia
bezpośredniość nie zgadzałaby się z jej komentarzami do danych wydarzeń.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Dziwną decyzją autorki jest to, że zdecydowała się nazywać
kilka pań z otoczenia królowej „miss”, to znaczy na przykład (żeby nie
spoilerować): <i>miss Hermenegilda</i>. Tyle
że mówimy o kobiecie po czterdziestce, mężatej i dzieciatej(!) – zrobienie z
tego <i>panna Hermenegilda</i> nie
przechodzi mi przez klawiaturę. Z drugiej strony nie mogę zostawić samej <i>Hermenegildy</i>, bo dla Eadlyn (narratorki)
to są osoby z kręgu i pokolenia jej matki – nawet jeśli jest z nimi blisko, to
nie na tyle, by mówić po imieniu (zwłaszcza biorąc pod uwagę jej charakter). Na
razie, żeby było zabawniej, używam formy <i>lady
Hermenegilda</i> i to się sprawdza całkiem dobrze, tylko czuję się trochę
nieswojo, używając innego angielskiego słowa. Inna rzecz, że bywają takie
przypadki, na przykład angielskie słówko <i>audition</i>
tłumaczę zwykle jako... <i>casting.</i></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Poszerzyłam natomiast moje kwalifikacje językowe o język
fiński, trafiłam bowiem na bardzo zabawną zagwozdkę. Otóż jeden z kandydatów
prawie nie mówi po angielsku, tylko właśnie po fińsku. W związku z tym autorka
w kilku miejsca wkłada w jego usta jakieś prościutkie fińskie zdania, typu „dobry
wieczór”. Oczywiście to się po prostu przepisuje do przekładu, ale… Mam scenę
(może więcej niż jedną?), w której Eadlyn próbuje powtórzyć takie zdanko i w
tym miejscu autorka zapisuje to tak jakby „fonetycznie” po angielsku. Czyli ja
powinnam fonetycznie po polsku (w stylu „gud iwning”, gdybyśmy mówili o języku
angielskim), ale jak wywnioskować z angielskiego zapisu faktyczną fińską
wymowę? Z pomocą przyszedł mi Tłumacz Google, który ma funkcję… głośnego
czytania wpisanego słowa. Przetestowałam sobie na nim, jak to powinno brzmieć i
odpowiednio do tego skomponowałam polski zapis.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Na koniec jedna uwaga, bo naprawdę nie wytrzymam:
niezależnie od tego, co pisze pani Cass, chłopak, który przy rozmowie z
księżniczką (ba, z kimkolwiek) trzyma ręce w kieszeniach, nie jest uroczo
wyluzowany. Jest po prostu źle wychowany i kropka.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com10tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-19542272398363992932015-03-02T21:16:00.002+01:002015-03-02T21:16:46.261+01:00Tajne/poufne<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhT-Z7kzPmLmgeyPgYPg_pMC0iZyNxnmeeETnyHk7pUjFXU7JMBiHgjjFcVjffcAG1gbHTPvbK5DUYWcXHgqZSUaN9KYRGN6B45lDTaGZhQVSudpiJQjDxQe7mjeEu1zC7D5U4YBh9-yM0/s1600/the+heir+final.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhT-Z7kzPmLmgeyPgYPg_pMC0iZyNxnmeeETnyHk7pUjFXU7JMBiHgjjFcVjffcAG1gbHTPvbK5DUYWcXHgqZSUaN9KYRGN6B45lDTaGZhQVSudpiJQjDxQe7mjeEu1zC7D5U4YBh9-yM0/s1600/the+heir+final.jpg" height="320" width="211" /></a></div>
<div class="MsoNormal">
Co mogę napisać o książce ostemplowanej na każdej stronie
wielkim napisem CONFIDENTIAL? Tak, mowa o <i>The
Heir</i> autorstwa Kiery Cass, czyli czwartym tomie cyklu (jak się okazuje –
nie trylogii) <i>Rywalki</i>, który właśnie skończyłam czytać. Chyba tyle, co
wiedzą wszyscy z informacji na stronie autorki, zapowiedzi oraz samej okładki.
Akcja przeskakuje na następne pokolenie, czyli główną bohaterką jest
osiemnastoletnia córka Ameriki i Maxona, Eadlyn, starsza od swojego brata
bliźniaka Ahrena, a co za tym idzie, będąca następczynią tronu Illéi. Resztę
chyba najlepiej streści hasło na górze okładki: <i>35 zalotników. 1 księżniczka. Zaczynają się nowe Eliminacje…</i></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Co jeszcze mogę bezpiecznie powiedzieć, żeby podgrzać
atmosferę? Książka zawiera 33 rozdziały i ma około 10 arkuszy, czyli nie jest
przesadnie tłusta (co oznacza, że szybciej ją skończę). Premiera amerykańska jest
planowana na 5 maja, co pewnie oznacza, że polska wersja ukaże się niedługo po
tej dacie. Jeśli teraz zacznę przekład, to jest to w miarę do zrobienia,
chociaż dosyć na styk (bo książkę trzeba jeszcze zredagować i przygotować do
druku, nie wystarczy, że ją oddam do wydawnictwa).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Tak, wiem, że nie o takie podgrzewanie atmosfery chodziło...
Pomyślmy: na pewno mogę napisać, że Eadlyn nie jest klonem swojej mamusi, a co
za tym idzie, zarówno jej spojrzenie na świat, jak i jej zachowanie są zupełnie
inne od tego, do czego przyzwyczaiła nas America. Spotkamy także sporo
znajomych bohaterów „dwadzieścia lat później”, chociaż trzeba pamiętać, że dla
bohaterki są oni osobami z pokolenia jej rodziców, więc nie na nich koncentruje
się jej uwaga.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Jak książka wygląda z punktu widzenia tłumaczki? Cóż...
inaczej niż z punktu widzenia czytelników. Wiem, że są osoby, które nie mogą
się doczekać dalszych losów przedstawicieli królewskiego rodu Illéi, ale ja
patrzę na <i>The Heir</i> jak na materiał, w
którym za chwilę zacznę pracę. Myślę, że chciałabym, by tytuł brzmiał <i>Następczyni</i> – to będzie trudno wepchnąć
na okładkę, ale z drugiej strony idealnie pasuje do Eadlyn, będącej zarówno
następczynią tronu, jak i następczynią Ameriki w roli głównej bohaterki. Chyba
nie należy się spodziewać zbyt częstych notek na blogu poświęconych przekładowi.
<i>Rywalki</i> jako cykl naprawdę nie są pod
tym względem interesujące – w tym sensie, że właściwie nie zawierają własnej
terminologii, którą trzeba jakoś zebrać i dopasować (jak <i>Próba ognia</i> i – w szczególności – <i>Akademia Dobra i Zła</i>); bohaterowie posługują się poprawnym językiem
bez żadnych cech szczególnych; nazwy i imiona w zasadzie są nie do tłumaczenia,
najwyżej do leciutkiej modyfikacji. Widzę najwyżej jedną rzecz, o której
mogłabym napisać, ale to jak już się nieco „wgryzę” w książkę.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
No to, a przy okazji, czy nie „przestrzeliłam” z tym tytułem
cyklu: <i>Rywalki</i>? W tej chwili to
raczej są <i>Rywale</i>...</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-63123545814126810972015-02-18T20:18:00.000+01:002015-02-18T20:18:22.515+01:00Wyrafinowane wyzwania weneckie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Jest takie powiedzenie, że biednego na raz na dwa wesela
proszą, chociaż jako tłumaczka nie określałabym się chwilowo mianem biednej (w
znaczeniu ilości roboty). Tym niemniej moja sytuacja wygląda tak, że gdy
podreptałam do Wydawnictwa Jaguar, żeby oddać oryginał <i>The School for Good and Evil</i> (bardzo tam potrzebny), to wyszłam od
razu z drugim tomem, czyli <i>World Without
Princes</i> oraz prośbą, żeby się nim zająć jak najszybciej. Czyli jak tylko
skończę Brunettiego. Przy okazji, trzecia część <i>Szkoły…</i> jest zapowiadana przez autora na lipiec. Bardzo jestem
ciekawa, czy i jak to się u nas przyjmie. Dosłownie kilka dni później dostałam
e-mail z Wydawnictwa, a w nim… <i>The Heir</i>
Kiery Cass. Tak, ten tom, który dopiero ma mieć swoją premierę w USA. W pliku
pdf ostemplowanym znakiem wodnym CONFIDENTIAL, bo oczywiście treść jest na
razie tajna/poufna. To oznacza, że książęta magiczni idą w odstawkę, zaś
książęta niemagiczni wchodzą na tapetę, kiedy tylko uda mi się uporać z tym, co
robię. Na razie tego jeszcze nie przeczytałam, jestem trochę ciekawa, ale nie
chcę się rozpraszać.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Brunetti natomiast, jak prawdziwy dżentelmen, stawia mi
pewien opór. Same wstawki erudycyjne nie są jeszcze takie straszne, chociaż
ostatnio przekopywałam ze trzy pieśni <i>Boskiej
komedii</i> w poszukiwaniu odpowiedniego opisu. Zabawne było także grzebanie w
internecie za jakimś spisem owoców tajemnic różańcowych, potrzebnych mi do
jednej sceny. Najprzejrzyściej opisane znalazłam na blogu, z poglądami którego
– mówiąc najłagodniej – nie bardzo bym się zgadzała. Autor pewnie by nie był
zachwycony, że jego wpis został do takich celów wykorzystany (tym bardziej że
autorka ustami komisarza Brunettiego także wyrażała swój sceptycyzm do tego).
Oczywiście zostaje jeszcze kilka rzeczy do sprawdzenia (w tym to nieszczęsne libretto
<i>Juliusza Cezara</i>; skąd się bierze
libretta oper?!), ale to wszystko pół biedy.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Po pierwsze, autorka wstawia w każdy dialog tysiąc i jeden
wtrąceń tego, co i jak bohaterowie mówią, dodają, gdzie robią pauzy i na co
patrzą. W dodatku nagminnie zaczyna kwestię dialogową od <i>[tu wstaw opis tego, co robi dana osoba] and said:</i>, podczas gdy po
polsku można oczywiście zrobić <i>…powiedział/a:</i>
i przejść do następnej linijki, żeby zacząć kwestię dialogową, ale nie należy z
tym przesadzać, bo się robi sieczka, którą trudno jest płynnie czytać. <span lang="EN-US">Przykład? Proszę bardzo:<o:p></o:p></span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="EN-US"><br /></span></div>
<div class="MsoNormal">
<i><span lang="EN-US">Pucetti looked at the floor, pressed his lips
together, and said, ‘I’m not sure I like being able to do it, Dottore.’ He
raised his eyes to watch a white-coated woman doctor approach and pass them by,
then looked at Rizzardi. ‘Most people want so much to believe in what others
say that it makes it too easy.’ Then, earnestly, ‘I’m not just saying this, you
know. I really don’t like it that it’s so easy.’ He paused, then added, ‘And
it’s not easy to do it with her. </span>He was her only child.’</i><o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
To jest wypowiedź tylko jednej osoby; proszę sobie
wyimaginować, jak wygląda pisany w ten sposób dłuższy dialog. W dodatku sam
sens tej wypowiedzi jest dość prosty; to forma i te wszystkie wtrącenia
sprawiają problem – jako tłumaczka powinnam je jakoś oddać, acz nie za cenę
całkowitej nieczytelności tekstu. Trzeba szukać złotego środka.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Podobnie jak w drugiej sprawie przysparzającej mi problemów.
Po polsku istnieją dość surowe zasady dotyczące tego, jak można stosować on/ona
i jej/jego: w skrócie chodzi o to, że musi być jasne, o co/kogo chodzi w danym
momencie. Mniej więcej na zasadzie: <i>Kobieta
podeszła do pięknej klaczy. Jej ciemne oczy spojrzały pytająco na mężczyznę</i>
– tu na przykład nie wiemy, czy to <i>jej</i>
odnosi się do kobiety, czy do klaczy – z zasad gramatyki wychodzi, że musi to
być klacz. Oczywiście czasem można te zasady nagiąć, bo jeśli zamiast klaczy
jest szafa, to można założyć, że czytelnik się domyśli, iż nie szafa miała oczy
(uwaga: nie każdy redaktor zgodzi się z tym, są tacy, którzy takie rzeczy
bezlitośnie tępią). Jeśli angielski jest pod tym względem bardziej liberalny,
to niewiele. Tymczasem Donna Leon bezustannie to miesza: wraca per <i>her/she</i> do osoby sprzed trzech akapitów,
a w obrębie jednego kompletnie się nie przejmuje podaną wyżej zależnością, nie
tylko tam, gdzie chodzi o ludzi i przedmioty, ale nawet tam, gdzie mowa o dwóch
kobietach lub dwóch mężczyznach. To czytelnik ma się z kontekstu domyślić, o
kim w danym momencie jest mowa. Pytanie tylko, co ma z tym zrobić tłumacz:
oddawać ducha oryginału czy też dążyć do poprawności językowej za cenę
poważnego odkształcania tekstu. To zresztą też nie zawsze jest proste, bo
zwykle mam do dyspozycji dość ograniczoną ilość synonimów, które w danej
sytuacji by się sprawdziły.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Mój plan na najbliższe dni jest taki, że muszę jednak raz
jeszcze przeczytać te dwa starsze kryminały, które dostałam od Wydawnictwa Noir
sur Blanc po polsku i tym razem bardzo baczną uwagę zwracać, jak tam jest to
rozwiązane. To dość zabawne uczucie: czytać książkę, ignorując jej treść i
skupiając się na samej strukturze. <o:p></o:p></div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-7062699713784504012015-02-07T18:08:00.000+01:002015-02-07T18:08:04.070+01:00Kończąc z pieśnią na ustach<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiXXGRLsvSXWPoeBx_05ge_LOw6958iOlNhRg-rlnpHq20KyeZpAjRDQDSA1md_Oys-lmImjD92as3VGRltoUuu_KXVTf6vA69CRI8btM_Qp1gx1Vn59BXdS-BANyeqR9oUH6PLGwLUceQ/s1600/1375962_1039083226108103_3359824056892925139_n.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiXXGRLsvSXWPoeBx_05ge_LOw6958iOlNhRg-rlnpHq20KyeZpAjRDQDSA1md_Oys-lmImjD92as3VGRltoUuu_KXVTf6vA69CRI8btM_Qp1gx1Vn59BXdS-BANyeqR9oUH6PLGwLUceQ/s1600/1375962_1039083226108103_3359824056892925139_n.jpg" height="320" width="199" /></a></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Jak widać na załączonym obrazku, Wydawnictwo zaczęło się
chwalić <a href="http://wydawnictwo-jaguar.blogspot.dk/2015/02/podroz-teoretycznie-sentymentalna.html" target="_blank">wszem i wobec</a> istnieniem tej książki, przy okazji nieco zmieniając
proponowany przeze mnie tytuł. Przyznam, że mam pewne wątpliwości, jak to
wyjdzie w samym tekście, ale pewnie będę miała okazję o tym w najbliższym
czasie porozmawiać.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Właśnie zakończyłam prace nad drugą częścią przekładu, co
oznacza, że w poniedziałek wszystko to ładnie scalę w jeden plik i wyekspediuję
do Wydawnictwa. Mam też jak najszybciej oddać oryginał, co nie dziwi – poza redakcją
ta książka wymaga składu, czyli z jednej strony poukładania tekstu, a drugiej –
zrobienia tych wszystkich karteczek, tabliczek i innych napisów w tysiącu
czcionek, których jest pełna. Całkiem uczciwie tego nie zazdroszczę. Przy okazji
dowiem się pewnie, co dalej i kiedy to się ma właściwie ukazać. Przy okazji, <a href="http://wydawnictwo-jaguar.pl/book.php?sr=worldwalker&bt=01-proba-ognia&fr=k" target="_blank">na stronie zapowiedzi Jaguara </a>znalazłam <i>Próbę
ognia</i> wpisaną na luty, choć przysięgłabym, że jak ją oddawałam, była mowa o
jesieni.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Muszę powiedzieć, że ze <i>Szkoły</i>...
czy też <i>Akademii Dobra i Zła</i> jestem
całkiem zadowolona, acz przydałoby się, żeby to zadowolenie wyraził ktoś poza
mną. Pewność siebie to dobra rzecz, samozachwyt – nieco gorsza. Niemniej jednak
mam wrażenie, że ten tekst jest teraz fajny i z charakterem, że udało mi się
zaingerować w niego na tyle, żeby się to dobrze czytało, ale nie na tyle, żeby
uszkodzić jakoś zamysł autora.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Przy okazji odkryłam, że jednak potrafię sobie radzić z
rymowankami. O ile stanowiący motto wiersz jakoś mi wyszedł od początku, o tyle
w drugiej połowie książki miałam coś, co zalazło mi za skórę. Otóż jest tam
scena, w której słodka dziunia (nie, nie jest to akurat żadna z dwóch
bohaterek) śpiewa słodziutką pioseneczkę. Oczywiście nikt nie każe mi tego
tłumaczyć słowo w słowo, ale pioseneczka ma konkretne przesłanie, które jest
ważne, więc trzeba je jakoś tam zawrzeć. Niby ułatwia życie to, że rymy mogą (a
nawet powinny być) częstochowskie, ale i tak odbijałam się od tej piosenki jak
piłka i byłam już skłonna wypuścić ją w wersji nierymowanej i krzywej, byle
tylko coś tam było.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Znajomy mojej matki od dłuższego czasu pisze sobie całkiem
zgrabne piosenki, dorabiając nowe słowa do istniejących (często popularnych)
melodii. Kiedy rozważałam, czy nie poprosić go o pomoc, zaczęłam się
zastanawiać, czy ta pioseneczka nie dałaby się do czegoś dopasować. Uwaga: nie
wykluczam, że w oryginale autor wzorował ją właśnie na czymś, ale dojście, co
by to mogło być, przekraczało moje możliwości. Kiedy tak się temu przyglądałam
(i myślałam o wszystkich słodkich piosenkach, jakie znam), wyszło mi, że układ
wersów jest w sumie podobny do <i>Gdybym ja
była słoneczkiem na niebie</i>. I eureka! Podśpiewując (fałszywie, bo ja
książki tłumaczę, a nie piosenki śpiewam) sobie wiadomy rytm, bez większego
trudu ułożyłam słowa tak, żeby do niego pasowały – tu szukając synonimu, tam
coś wyrzucając albo dodając. Efekt pewnie nie jest idealny, ale na moje oko
śpiewalny, a biorąc pod uwagę mój brak talentów poetyckich, jestem z siebie
naprawdę dumna.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: justify;">
Teraz tylko czekać, co powie Wydawnictwo, a w międzyczasie
wracać do komisarza Brunettiego, który pewnie, biedak, czuje się już całkiem
porzucony i zaniedbany.<u><o:p></o:p></u></div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-22857793874644711862015-01-25T18:27:00.000+01:002015-01-25T18:27:07.933+01:00Chyba nie lubię imiesłowów<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Nie wiem, czy należy to uznać za wydarzenie humorystyczne,
czy może za dzwonek ostrzegawczy, ale ostatnio śniły mi się imiesłowy. To znaczy,
śniło mi się, że próbowałam znajdować im jakieś synonimy i im bardziej
próbowałam, tym bardziej się nie dawało. Angielski niestety uwielbia
konstrukcje, które dosłownie przełożone na polski zawierają imiesłowy, takie <i>robił coś, robi<b>ąc</b> coś innego</i>. To oczywiście konstrukcja idealnie poprawna,
szczególnie że ja nie jestem aż taką purystką i nie wgłębiam się w filozofię ich
stosowania, tak długo, jak długo mają sens. Problem robi się wtedy, gdy takich
imiesłowów piętrzy się cały stosik i patrząc (ąc!) na stronę, widzi się: ąc! ąc!
ąc!, podskakujące jak małe piłeczki. Można to obejść, ale bywa, że zamiast
spokojnie tłumaczyć, jak autor przykazał, zmierzam do celu wężykiem, obchodząc,
obchodząc i obchodząc.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W takich momentach każdego, kto zaczyna mi klarować coś o
wierności przekładu i wyższości rzeczonej wierności, oddającej wrażenia
oryginalnego czytelnika, nad wszystkim innym, mam ochotę zbić mocno po głowie. Na
przykład tłumaczoną przeze mnie aktualnie pozycją (co by bolało, bo jest
tłuściutka i w twardej oprawie). Soman Chainani jest pisarzem ceniącym sobie pojedyncze
lakoniczne słówka, w pełni oddające uczucia lub zachowanie postaci. Takie jak
na przykład <i>glower</i> i <i>glare</i>, znaczące <i>spojrzeć na kogoś groźnie/gniewnie/ze złością/z
wściekłością/nieprzychylnie</i> (zależy od kontekstu), <i>rzucić komuś złe spojrzenie</i> lub <i>spiorunować
kogoś wzrokiem</i>. Metod na przełożenie cała masa, wystarczy tylko z
rzeczonego kontekstu wywnioskować, co jest najodpowiedniejsze, no i całkiem się
nie przejmować, gdy zamiast jednego słowa (<i>Sophia
glared</i>) wychodzi nam całe zdanie (<i>Sofia
spojrzała na nią ze złością</i>). Albo jak ten przypadek, gdy wpadłam do mojej
dobrej matki z pytaniem: „Może masz pomysł, jak nazwać dźwięk, nie wymiotów,
ale taki, który się wydaje, jeśli się chce zwymiotować?” (spojrzenie:
bezcenne). W oryginale oczywiście siedziało sobie grzecznie słówko <i>retch</i>, które zwykle przekładam jako <i>torsje</i>, ale tu właśnie się nie dawało. Zaczynam
rozumieć tłumaczy z japońskiego, bawiących się z onomatopejami w mangach...</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Powyższe przykłady i tak zaliczam do łatwych. Jeszcze lepsze
są te słówka, które nie tylko nie mają pojedynczego odpowiednika, ale jeszcze w
tłumaczeniu dodaję im kontekst, którego nie mają. Na przykład moje ukochane <i>gasp</i>. To dość łatwe: to taki dźwięk,
jaki się wydaje, kiedy się szybko i gwałtownie wciągnie powietrze/wstrzyma oddech,
na przykład ze zdumienia lub z zachwytu. Generalnie służy podkreśleniu, że
wydająca ten dźwięk osoba była zaskoczona. Ja muszę wybrać: <i>wydać okrzyk zdumienia</i> (jakieś typu Och!
Ach! Ojej!) – z oryginału nie wynika, czy to jest w ogóle artykułowane. Westchnąć?
Ale westchnienia mają różne znaczenie, nie zawsze jest oczywiste, że właśnie
chodzi o zdziwienie. Sapnąć ze zdziwienia? No tak troszkę komicznie to
wychodzi. Jeszcze gorzej, jeśli te <i>gasp</i>
rozlega się w zebranym tłumie, bo czym innym są jednak okrzyki zdziwienia, a
czym innym westchnienia. Z tej samej beczki: <i>breathe </i>i <i>exhale</i>. W obu
przypadkach chodzi o coś wypowiedzianego gardłowym, dyszącym głosem – coś trochę
typu szept, ale szept jest neutralny, a <i>breathe</i>
to słówko, jakiego się używa, kiedy panienka patrzy w oczy ukochanemu i mówi,
jakie on ma piękne te bicepsy.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Pastwmy się jednak dalej nad ącami. Co robić, kiedy autor
wpycha sobie w ten sposób w tekst dodatkowe informacje, które całkowicie
zaburzają mi logikę narracji?</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
„I’m afraid
I’m not a much of a painter, Agatha,” he said, clutching a suitcase that
matched his shamrock suit. „Reactions to my new addition have been rather poor”.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Nie wygląda to najgorzej? W przekładzie zaczyna się sypać
całkowicie. <i>Powiedział, ściskając </i>[tu
by trzeba dodać, że w ręku, bo inaczej będzie dziwnie] <i>walizkę pasującą </i>[tu trzeba dodać, że kolorem...] <i>do jego ciemnozielonego garnituru</i> [i
nawet nie zaczynajcie, że <i>shamrock</i> to
nie jest <i>ciemnozielony</i>]. Logiczne
jest, że taki ąc powinien jakoś pasować do całej reszty, to znaczy ta walizka
powinna albo mieć ciąg dalszy, albo jakieś wprowadzenie, albo jakiekolwiek coś,
co uzasadniałoby, czemu istotne jest to, że jak mówił, to ją trzymał. Tymczasem
to tylko taki kawałek charakterystyki, żeby czytelnik sobie wyobraził,
potrzebny dużo dalej i bardzo pośrednio. Wersja, z której jestem na razie
średnio zadowolona:</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
- Obawiam
się, że jestem kiepskim malarzem, Agato – powiedział profesor Sader, który
niósł walizkę w tym samym kolorze, co jego ciemnozielony garnitur.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
A jeszcze lepsze są te dwa przykłady:</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
The doors
flew open and a busty woman flounced in wearing a bejeweled red turban and
scarf that matched her dress, caked caramel makeup, swarthy kohl around her
eyes, Gypsy hoop earings, and jangling tambourine bracelets.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Nestled in
prim grass, backlit by lake shimmer, she sat very still, hands folded in her
pink dress, with black hair to her waist, olive skin, almond-shaped eyes, and
crimson lips pursed in a tight O.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W obu przypadkach (i tysiącu innych w całej książce) autor
nie tyle opisuje coś za pomocą literackiego opisu, ile wymienia cechy mające
zbudować obraz w wyobraźni czytelnika. Nie wiem, na ile takie podejście się
sprawdza po angielsku, po polsku tak zwyczajnie nie wchodzi w grę. Na dzieńdobry
dlatego, że takie wymieszanie cech ubrania z cechami makijażu/wyglądu jak w
pierwszym przykładzie powoduje jakąś koszmarną zbitkę, z której nie da się
wyłowić żadnego sensu. Drugi przykład przechodzi od opisu otoczenia do wyglądu
i gdyby nie był w jednym ciągu, nie sprawiałby problemu, ale <i>siedziała na tle jeziora</i> [dla dobra nas
wszystkich upraszczam, ale dodajcie sobie resztę zawijasów] <i>w różowej sukience, z czarnymi włosami</i>
[i trzeba inaczej, bo to nie sukienka miała włosy]<i>, oliwkową skórą, lekko skośnymi oczami i karminowymi wargami
ściągniętymi w małe O.</i> I co, ma być dosłownie, czy może jednak rozbiję to
na dwa zdania i zrobię z tego jakiś sensowny opis literacki?</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
To chyba najbardziej niewierne tłumaczenie ze wszystkich
moich dotychczasowych przekładów. To chyba znaczy, że się zaczynam wyrabiać?</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-8558817775085941532015-01-17T11:53:00.001+01:002015-01-17T12:25:44.917+01:00Ładne słowo na F<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Zacznę od uzupełnienia poprzedniego wpisu, zresztą bardziej
tematycznie pasującego tutaj. Otóż po pierwsze, zdecydowałam się na wersje <i>zawszanie </i>(<i>zawszanin, zawszanka</i>) i <i>nigdziarze</i>
(<i>nigdziarz, nigdziarka</i>). Po drugie,
miałam wyjaśnić, co stało za taką decyzją – a stało za nią to, że trochę na
własne życzenie postanowiłam sobie utrudnić życie.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Otóż <i>Szkoła Dobra i
Zła</i> ma dostać adaptację filmową. Nie mam pojęcia, czy ten film naprawdę
powstanie, a jeśli tak – to czy osoba tłumacząca do niego napisy będzie się
opierać na moim przekładzie. Można jednak założyć, że jest to prawdopodobne. Dlatego
jako dodatkowe zadanie postanowiłam zadbać o zachowanie „wewnętrznej spójności”
w obu wersjach językowych. O co mi chodzi? Otóż gdyby chodziło tylko o książkę,
jednym z możliwych wyjść (dość logicznym) byłoby zostawienie tych nieszczęsnych
<i>Nigdy</i> i <i>Zawsze</i>, ale wymyślenie własnych określeń na uczniów Szkoły Dobra i
Szkoły Zła, niepowiązanych bezpośrednio z tymi dwoma słowami. Gdybym – dla przykładu,
bo nie rozważałam tego – przekładała <i>Ever</i>
na <i>Bohaterowie</i>, zaś <i>Never</i> na <i>Złoczyńcy</i>, to miałabym bardzo ułatwioną pracę, a czytelnik nie
miałby żadnych problemów, żeby logicznie ich powiązać z odpowiednimi stronami baśniowego
konfliktu. Jednak widz, przysłuchujący się (nawet mimowolnie) angielskim
dialogom i wpatrujący w to, co widzi na ekranie (na przykład napisy) mógłby się
w takim momencie pogubić – z czego wynika, że jest raz tak, a raz tak? Dlatego
postanowiłam trzymać się „pochodnych” od słów <i>zawsze</i> i <i>nigdy</i>. Zresztą
naprawdę można się do nich przyzwyczaić i liczę, że czytelnicy szybko je „połkną”
i zaczną traktować jak naturalną część tekstu.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Z tego samego wynika problem w tytule dzisiejszego wpisu, a
mianowicie poszukiwania słowa na literę F. Otóż jedna z bohaterek zostaje za
potężną wpadkę ukarana w taki sposób, że na jej mundurku (w tym przypadku czymś
w rodzaju czarnej tuniki) pojawia się czerwona litera F. Dla amerykańskich
dzieciaków jest to jasne nawiązanie – F to u nich najniższa, niezaliczająca
ocena, odpowiednik naszej pałki. W Szkole Dobra i Zła nie ma jednak ocen w
systemie amerykańskim,więc zostaje wytłumaczone, że F oznacza <i>fail</i>, czyli porażkę (albo niezaliczenie).
Co z tym zrobić w przekładzie? Zastąpić tego jedynką na pewno nie mogę,
ponieważ w tejże magicznej szkole uczniowie zamiast stopni dostają za każde
ćwiczenie/zaliczenie miejsca, od pierwszego do ostatniego, więc „1” kojarzyłoby
się raczej z pierwszym miejscem. Zastąpić inną literą? Można by kombinować, ale
tu wracamy do tego, o czym pisałam przed chwilą, czyli do spójności wersji:
ostatecznie widzowie zobaczą na ekranie F. Czemu by więc nie spróbować z F?</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Pierwsze wyjaśnienie okazało się łatwe. „F” w moim
przekładzie znaczy <i>fatalnie</i>. Dalej zaczęły
się schody polegające na tym, że bohaterka nie jest osobą, która by kładła uszy
po sobie i zamiast rozpaczać, podkreśla to „F”, dopisując do niego różne
rzeczy, np. <i>F... is for Fabulous</i>. Na
szczęście okazało się, że mam do wyboru całe mnóstwo odpowiednich słów,
pozwalających uzupełniać <i>F jak...</i>
czymś pasującym do kontekstu, choć w tym przypadku niebędącym dosłownym
tłumaczeniem. Cytując przykłady: <i>Fascynująca,
Fantastyczna, Fenomenalna, Frapująca</i>… Dzięki temu mogłam sobie poradzić z
takim dialogiem:</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
„Name
something else that starts with <i>F</i>”,
Sophie whispered.</div>
<div class="MsoNormal">
„I’m trying
to listen, and so should you, since we’ll be here <i>forever.</i>”</div>
<div class="MsoNormal">
„F is for ‘Forever’.
Mmm, a bit heady. How about ‘Flirty’? Or ‘Fetchning’?”</div>
<div class="MsoNormal">
„Or ‘Futile’!
He hasn’t even talk to you yet!”</div>
<div class="MsoNormal">
„F is for ‘<i>Faith</i>,’” Sophie said. „Which I thought
you have in me”.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Jak się
podchodzi do czegoś takiego? Ano w tym przypadku kluczowe jest, żeby oddać
sens, bo ja wiem – emocjonalny? Żeby ta wymiana zdań zostawiła postaci w tym
samym miejscu, co w książce. Na przykład istotne dla ostatniej kwestii jest to,
że temat wiary w kogoś nie jest już dalej ciągnięty – Agata się obraża i
milknie. Dlatego mogę tam swobodnie wstawić cokolwiek, co wywoła taki właśnie
efekt. Wersja polska:</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
– Wymyśl
jeszcze coś zaczynającego się na <i>F</i> –
szepnęła Sofia.</div>
<div class="MsoNormal">
– Próbuję
słuchać, a ty też powinnaś, bo każda myśl o ucieczce staje się <span style="letter-spacing: 1.0pt;">fantasmagorią</span>.</div>
<div class="MsoNormal">
– <i>F jak Fantasmagoria</i>. Hmm, trochę zbyt
wyszukane. A może <i>Flirciara</i>? Albo <i>Frapująca</i>?</div>
<div class="MsoNormal">
– A może <i>Fajtłapa</i>?! Nawet się do ciebie jeszcze
nie odezwał.</div>
<div class="MsoNormal">
– <i>F jak Fochy</i> – oznajmiła Sofia. – Czyli
to, co właśnie stroisz.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Na
szczęście dla mnie (i zapewne dla Sofii), F zniknęło już z jej ubrania i mogę
zająć się innymi problemami.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-22936024768334465832015-01-11T19:49:00.002+01:002015-01-11T19:49:44.975+01:00Książęce szlify<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Zgodnie z umową z wydawnictwem szlifuję pierwsze piętnaście
rozdziałów <i>Szkoły Dobra i Zła</i> w celu
wcześniejszego oddania zanim wezmę się za tłumaczenie reszty. Wydawnictwo
Jaguar wyraziło zgodę na to, żebym ze spolszczaniem poszła tak daleko, jak się
da i prawdę mówiąc, jestem dosyć zadowolona z efektów.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Bohaterki nazywają się teraz Agata i Sofia, co było
najlepszym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że „Zosia” najzwyczajniej nie
pasowałoby ani do postaci, ani do mojej koncepcji. Poza tym bardzo mi się
podoba, że mogę mieć Beatrycze zamiast Beatrix, bo to idealnie odpowiada tej
bohaterce, a także to, że mogę wykręcać wszystkie imiona, które próbują się źle
odmieniać w taki sposób, żeby odmieniały się dobrze, na przykład obcinając albo
przenosząc „e” z końca.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Ciekawa jestem, czy ktoś zauważy takie detale jak to, że
imprezę nazywaną w oryginale <i>Snow Ball</i>
(„bal śnieżny”, ale też zabawa słowem <i>snowball</i>
– śnieżka) przełożyłam jako „Ośnieżony Bal”, w nadziei wywołania skojarzenia z
leżącą w zimowym lesie kłodą. Nie do końca odpowiada mi natomiast „Most
Połowiczny” i „Zatoka Połowiczna” jako odpowiedniki <i>Halfway Bridge </i>i <i>Halfway Bay</i>,
bo nie do końca oddaje to sens oryginalnej nazwy. Chociaż z drugiej strony, da
się robić coś połowicznie, a to w sumie nawet pasuje. Jeszcze bardziej nie
odpowiada mi to, że wymyślony przeze mnie neologizm „Baśniarz” (jako
odpowiednik <i>Storian</i>) okazał się
neologizmem już raz wymyślonym, w tak właśnie zatytułowanej książce Antonii
Michaelis. Długo się biłam z myślami, co z tym zrobić. <i>Storian</i> to nie byle co, a magiczne pióro spisujące baśnie,
najważniejszy chyba magiczny artefakt w tej książce. Angielskie słowo pochodzi
od <i>story</i> i jest zabawą ze słowem <i>historian</i>, nieprzekładalną na polski o
tyle, że nie mamy takiej ładnej zależności między <i>story</i> (opowieść) a <i>history </i>(historia).
„Baśniarz” jako analogia do „pisarz” oddawała w miarę ładnie sens tego
przedmiotu (szczególnie że jest on obdarzony czymś w rodzaju własnej woli),
ostatecznie więc postanowiłam się nie przejmować. Lepiej zaryzykować, że ktoś
uzna, że to ściągnęłam (jako żywo nie...) niż ładować w tekst jakąś koślawą
pokrakę, do której nie mam przekonania. </div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Za to wychodzą zabawne rzeczy na gruncie terminologii, że
tak powiem, baśniowej. Teoretycznie <i>Szkoła
Dobra i Zła</i> polega na przerabianiu wielu pomysłów i motywów z klasycznych
baśni. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, „materiałem” wyjściowym wcale nie są
klasyczne baśnie, tylko ich uwspółcześnione i przefiltrowane przez amerykańską
popkulturę wersje. Skąd na przykład mam nieustanny problem z powtarzaniem na
okrągło, że czarny charakter musi być brzydki, podczas gdy baśnie (choćby
Grimmów) pełne są zupełnie innych przykładów. Albo z przytaczaniem jako
przykładu szczęśliwej „księżniczki” – małej syrenki, której przeciwniczką była
zła morska wiedźma. W baśni Andersena wiedźma daje syrence tylko to, czego ona
sama chce, bez żadnych haczyków i tekstu drobnym druczkiem, jasno i z góry
informując ją o wszystkich konsekwencjach. Zaś syrenka nie dostaje księcia –
przeciwnie, umiera w dzień jego ślubu z inną, zaś „happy end” polega na tym, że
dzięki swojej miłości dostaje szanse na otrzymanie duszy i osiągnięcie
zbawienia. Tak trochę nijak się to ma do wersji Disneyowskiej, no nie? Tego
rodzaju przykłady można mnożyć, nic więc dziwnego, że krzywię się za każdym
razem, gdy coś takiego znajduję.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Ale to jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadza. Gorzej, że
współczesne amerykańskie „baśnie”, przypływające do nas, przyniosły ze sobą
odrobinę zmienione słownictwo. W starszych baśniach, które mam u siebie na
półce, nie ma „czarodziejów”, są tylko „czarownicy”. Są także „dziewice”,
których owszem, używam w przekładzie, z pełną świadomością, że obecnie to brzmi
komicznie i ginekologicznie (znaczy – dla kogo brzmi, dla tego brzmi. Dla mnie
nie). Niezawinionym problemem jest to, że u nas bohater pochodzący z chłopskiej
rodziny (lub też sierota) nazywa się standardowo „Jaś”, podczas gdy angielski
rozróżnia Hansela (tego z bajki <i>Jaś i
Małgosia</i>) i Jacka (tego od magicznej fasoli i olbrzyma). Ale naprawdę
denerwuje mnie zanik słów „królewicz” i „królewna”. We wszystkich starszych
baśniach mamy królewiczów i królewny: królewnę Śnieżkę, śpiącą królewnę i tak
dalej. Tymczasem z Ameryki, w dużej mierze razem z Disneyem, wlały się „książęta”
i „księżniczki”. Nie zachwyca mnie to, ale w tym przypadku się poddałam. Tam,
gdzie mowa o konkretnej baśniowej postaci (typu królewna Śnieżka) zostawiam
królewnę, ale tam, gdzie jest to coś w rodzaju ogólnego terminu, wrzucam już
książąt i księżniczki.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Oczywiście zobaczymy jeszcze, co na to wszystko powie
wydawnictwo.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-22132210559991189672015-01-05T18:19:00.001+01:002015-01-05T18:19:56.013+01:00Rok 2014 - podsumowanie<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Podsumowanie bardzo pracowitego roku postanowiłam zacząć od
tych książek, których los w momencie pisania <a href="http://translatrix.blogspot.com/2014/01/rok-2012-i-2013-podsumowanie.html" target="_blank">poprzedniego podsumowania</a>
pozostawał niejasny:</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>Jenny Han: It’s Not
Summer Without You</b> ukazało się ostatecznie w roku 2014, jako <b><i>Bez
ciebie nie ma lata</i> </b>nakładem wydawnictwa OLE, przynależnego do Grupy
Wydawniczej Foksal. Nie mam egzemplarza tej książki i nie zamierzam się
specjalnie o niego starać.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>Seré Prince
Halverson: The Underside of Joy</b> wyszło w 2014 roku, w pakiecie z trzema
innymi skracanymi powieściami, jako <i>Druga
strona szczęścia</i>, oczywiście w wydawnictwie Tarsago.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>Kiera Cass: Rywalki</b>
– Jaguar zgodnie z zapowiedziami wydał to w lutym 2014.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Natomiast moje tłumaczenia z roku 2014 to:</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>1. Morgan Matson:
Second Chance Summer / Lato drugiej szansy</b>. Mimo dość ponurego pomysłu
wyjściowego (śmiertelna choroba ojca bohaterki) książka nieprzesadnie ponura,
za to taka dość przyjemnie życiowa i mało egzaltowana. Tłumaczeniowo raczej
prosta, bez żadnych niezwykłych sportów czy innych dziwactw. <i>Wydawca: </i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość: </i>15,4 arkusza. <i>Status:</i> wydana w maju 2014.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>2. Kiera Cass: The
Elite / Elita</b>. Drugi tom, czyli ten moment, kiedy zaczynam mieć dość cyklu.
Fabularnie łażenie w kółko, no bo konkluzja w trzecim, utrzymywanie status quo,
oraz dramatyczne wydarzenia dla ozdoby. Na plus można zaliczyć to, że podobnie
jak poprzednia część, ta nie zawierała niczego, co mogłoby sprawiać problemy. <i>Wydawca: </i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość: </i>10,9 arkusza. <i>Status:</i> wydana w maju 2014.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>3. Patricia
MacDonald: The Missing Child</b>. Skracana powieść dla wydawnictwa Tarsago, tej
samej autorki, u której miałam nieprzyjemność przedzierać się przez nazbyt
szczegółowe opisy. Do tego fabularnie takie sobie, ze sporymi dziurami.<i> Wydawca: </i>Tarsago. <i>Objętość: </i>7,2 arkusza. <i>Status:</i>
nie wiem i nieszczególnie się tym interesuję.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>4. Kiera Cass: The
One / Jedyna</b>. Ostatni (a przynajmniej tak mi się wydawało) tom trylogii.
Problemy techniczne: przy dramatycznych wydarzeniach w końcówce musiałam kilka
razy przerabiać niektóre fragmenty, żeby usunąć w miarę możliwości
niezamierzony komizm. Mimo to cała trylogia jest największym „moim” sukcesem
sprzedażowym od czasu <i>Błękitnokrwistych</i>.
<i>Wydawca: </i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość: </i>10,8 arkusza. <i>Status:</i> wydana we wrześniu 2014.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>5. Kiera Cass: The
Prince & The Guard / Rywalki: Książę i Gwardzista</b>. Dwa krótsze dodatki
do trylogii <i>Rywalki</i>, zebrane w jednym
tomie razem z uzupełniającymi informacjami np. o rodzinach ważniejszych
postaci. Nic skomplikowanego, bo obrazki nie wymagały przekładania.
Zastanawiałam się tylko, czy w części „playlista” nie tłumaczyć cytowanych
fragmentów piosenek, ale wyszło mi, że to bez sensu – bez kontekstu nie wiadomo
o co chodzi, a w dodatku zwykle i tak brzmi głupio po polsku.<i> Wydawca: </i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość: </i>6,5 arkusza. <i>Status:</i> wydana w listopadzie 2014.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>6. Josephine
Angelini: Trial by Fire / Próba ognia</b>. To ta książka o czarownicach,
muflach i mechanikach – całkiem interesująca jako wyzwanie do tłumaczenie. Jest
to pierwszy tom trylogii, drugi ma się w USA ukazać jesienią 2015, dlatego
przekład został zamówiony ze sporym wyprzedzeniem.<i> Wydawca: </i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość:
</i>16,4 arkusza. <i>Status:</i> planowana
na jesień 2015.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>7. Donna Leon: The
Golden Egg / Złote jajo</b>. Wyrafinowany kryminał, wymagający używania
wysokiego, literackiego języka. Dodatkowym utrudnieniem są liczne włoskie
wtręty oraz nawiązania i cytaty, które muszę dopiero posprawdzać. <i>Wydawca: </i>Noir sur Blanc. <i>Objętość: </i>na razie 4,9 arkusza (niecała
połowa). <i>Status:</i> w trakcie
tłumaczenia, planowana chyba na początek 2016.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>8. Soman Chainani:
The School for Good and Evil / Szkoła Dobra i Zła</b>. Moje bieżące zlecenie do
zrobienia na przedwczoraj, a także jedno z najpoważniejszych wyzwań. To znaczy:
sama książka lekka i raczej dla nastolatków, ale napchana odwołaniami do baśni,
które trzeba posprawdzać, a także powymyślanym słownictwem, z którym toczę
zaciekłe boje. Za to perspektywy olśniewające, bo podobno pomału kroi się do
tego film. Pierwsza część planowanej trylogii, której tom drugi (<i>A World Without Princes</i>) ukazał się w
2014, natomiast tom trzeci (<i>The Last Ever
After</i>) ma się ukazać w 2015.<i> Wydawca:
</i>Wydawnictwo Jaguar. <i>Objętość: </i>na
razie 7,8 arkusza (niecała połowa). <i>Status:</i>
planowana na marzec 2015.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Do tego należy jeszcze doliczyć 6,5 arkusza prywatnego
zlecenia i w sumie wychodzi... <b>86,4 </b>arkusza.
Rany chomąta, kiedy ja to zdążyłam zrobić?! Dla Lionbridge’a zredagowałam
natomiast 823 264 słowa. Cóż, tylko tak trzymać, bo ktoś musi zarabiać na
te puszki dla kotów.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-80085298328521688632014-12-23T10:43:00.000+01:002014-12-23T10:43:44.986+01:00Co tłumaczka chciałaby pod choinkę?<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Gdy ktoś zadaje mi takie pytanie, w odpowiedzi z reguły
słyszy listę rzeczy, które naprawdę by mi się przydały, a których sobie tak po
prostu nie kupię. Lista jest zmienna, ale regularnie trafiają na nią żywy
informatyk (najlepiej dwóch), zdolny grafik (ze specjalnością w layoutach stron
internetowych), sensowny reklamodawca i jakaś fajna książka do przetłumaczenia.
Jako że tylko ten ostatni punkt pasuje do tematyki bloga, postaram się odrobinę
rozwinąć tę kwestię. Co tłumaczka chciałaby przetłumaczyć, gdyby ktoś dał jej
wolną rękę i dużo czasu?</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>Dlaczego tłumaczka
nie chciałaby tłumaczyć Pratchetta?</b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Kiedy mówię o książkach, jakie chciałabym przełożyć, to
nazwisko pada domyślnie jako pierwsze z ust (klawiatur) moich znajomych. Nic
dziwnego. Książki Pratchetta są z jednej strony dziko popularne, z drugiej
wyjątkowo dobre (co nie zawsze idzie w parze), a z trzeciej – oferują
tłumaczowi komplet wyzwań. Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałam o tym, że
chciałabym je tłumaczyć i to nawet nie dlatego, że nie zrobiłabym tego tak
dobrze, jak Piotr Cholewa. Po prostu jestem tłumaczką, ale też czytelniczką –
więc jeśli mam do czynienia z przekładem bardzo dobrym, przekładem, który mnie
całkowicie satysfakcjonuje, nie czuję potrzeby robienia tego inaczej tylko po to,
żeby koniecznie zrobić to samodzielnie.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Nie umiem powiedzieć, jaki byłby mój przekład Pratchetta,
poza tym, że na pewno inny. Dlatego, żeby takie tłumaczenie miało sens, Piotr
Cholewa (z góry przepraszam) musiałby nie istnieć albo przynajmniej nie dotknąć
się do tego cyklu. Tak jak pisałam wcześniej, większość czytelników „przyjmuje”
jako właściwy pierwszy poznany przekład i każdą nową wersję ogląda wyłącznie
pod kątem podobieństwa. Dlatego mój przekład nie byłby „dobry”, bo byłby
zupełnie inny, względnie – byłby starannie spreparowaną podróbką stylu Cholewy,
co pewnie też by się w tym przypadku nie udało. Dlatego zostawmy mistrza
Pratchetta w spokoju, podobnie jak całe stosy klasyki, którą uwielbiam i której
nie chciałabym zmieniać ani o słowo.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Poza tym część tego, co mnie zachwyca, nie jest w oryginale
po angielsku – dlatego przekłady Michaela Endego czy Astrid Lindgren mogłabym
najwyżej redagować, a to, umówmy się, nie to samo. Chociaż przyznam, że
korciłaby mnie redakcja japońskiej powieści z nurtu <i>light novel</i> (dla niewtajemniczonych – taka książka dla młodzieży z
obrazkami, ale nie komiks, tylko książka). Przede wszystkim dlatego, że mam
bardzo, bardzo niską opinię o ich wartości literackiej i jestem ciekawa, czy
udałoby mi się z tego coś dobrego zrobić.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Nie jestem dobra w robieniu list, więc kiedy zaczęłam się
zastanawiać na tym, co naprawdę miałabym ochotę przetłumaczyć, wymyśliłam tylko
pięć punktów... Ale nie pięć książek, jak zaraz zobaczycie. Cechą wspólną
pozycji na liście, poza tym, że je po prostu lubię, jest też to, że to są
prawdziwe książki, oferujące prawdziwe wyzwanie. To nie są produkty zaliczonego
z wyróżnieniem kursu pisania kreatywnego, składające się z szeregu scen
układających się w zadaną fabułę. Każda jest całością kompozycyjną i wymaga od
tłumaczki odpowiedniego szacunku.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>5. Sarah Rees
Brennan: <i>The Demon Lexicon</i></b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Tę brytyjską autorkę poznałam, kiedy miałam mocno dość
wszystkiego, więc pracowałam cichutko, oglądałam anime, a przyjaciółka karmiła
mnie fanfikami do Harry’ego Pottera. Jej teksty – w objętości od opowiadania do
praktycznie pełnowymiarowej książki – przykuły moją uwagę. Nie tylko były
dobrze napisane literacko, ale też (te najlepsze) wyjątkowo składne i
pozbierane fabularnie, co w świecie fanfików stanowi rzadkość. Poza tym jej
sposób prezentowania postaci i wydarzeń, z lekko złośliwym poczuciem humoru,
nie taplający się w dramatyczności (nawet w przypadku rzeczy, którym bardzo
daleko było do komedii) wyjątkowo mi pasował. Miałam poczucie, że to styl,
który dobrze by mi leżał w przekładzie i który potrafiłabym „wyszlifować” tak,
że naprawdę by błyszczał.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<i>The Demon Lexicon</i>,
jej debiutancka trylogia, ma wszystkie te zalety. To pozycja najbardziej
zbliżona do tego, co tłumaczę zazwyczaj dla Jaguara, tylko brakuje w niej
wszystkich tych elementów, które sprawiają, że mam ochotę pogryźć klawiaturę
przy opisie jego ach-ależ-cudownej klaty czy jej ależ-wcale-niezasłużonej
popularności i geniuszu. Co zapewne sprawia, że nikt się tym nie zainteresuje,
a szkoda, bo chociaż literaturą ambitną bym tego nie nazwała, jest to wyjątkowo
udane czytadło. I zawiera demony, magię i diabli wiedzą, co jeszcze.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<i>Czemu tego nie
przetłumaczę?</i> Cóż, zapewne dlatego, że karma mnie nie lubi. Obiektywne
powody w tym przypadku nie istnieją, poza tym, że nikt nie uważa, że to by się
dobrze sprzedało. A patrząc na to, co się dobrze sprzedaje, obawiam się, że coś
może być w takim rozumowaniu.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>4. L. Frank Baum
i/lub Ruth Plumly Thompson: <i>Oz</i></b><i><o:p></o:p></i></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Jak pewnie część osób wie, po polsku ukazało się pięć tomów
z cyklu poświęconego krainie Oz. Jak może nie wszyscy wiedzą, L. Frank Baum
książek w tym cyklu napisał czternaście (nie licząc opowiadań, sztuk i innych
drobiazgów), z czego ostatnią opublikowano już po jego śmierci. Dalej cykl
został przejęty przez innych autorów, z których najbardziej płodna była Ruth
Plumly Thompson, mająca na koncie... Dziewiętnaście tomów.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Kraina Oz zachwyca przede wszystkim dzięki zupełnie
obłąkańczej wyobraźni jej autora. To coś niesamowitego, do czego obecne
powieści, zwykle zamknięte w kręgu „tolkienowskiego” bestiariusza wzbogaconego
pomysłami z różnych systemów RPG, nawet nie są w stanie podskoczyć. Bardzo,
bardzo bladym echem może być wydany w Polsce cykl <i>Xanth</i> Piersa Anthony’ego. Ale to naprawdę nic – gdybym miała do
czegoś te książki porównać, to (przy całej niestosowności) byłyby to chyba
obrazy Boscha, pełne przedziwnych detali. Położyć na tym ręce, spróbować
znaleźć polskie odpowiedniki dla tych wszystkich przedziwnych stworzeń i
koncepcji – to byłoby niesamowite doświadczenie.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<i>Czemu tego nie
przetłumaczę?</i> Powód, dla którego nie wydano w Polsce dalszych tomów (zaś
adaptacje filmowe rzadko wychodzą poza <i>Czarnoksiężnika
ze Szmaragdowego Grodu</i>) jest dość prosty: te książki się nie nadają do
czytania. Nie chodzi o to, że są stare, bo czytywałam jeszcze starsze. Chodzi o
to, że Baum w większości przypadków zupełnie nie radził sobie z prowadzeniem
fabuły, składającej się z ciągu wydarzeń i pozbawionej zarówno logiki, jak i
jakiejś wynikającej z akcji kulminacji. O rozwoju postaci w ogóle nie ma co
mówić, zresztą zwykle w danej książce było ich zbyt dużo, a część służyła tylko
temu, by zostać efektownie wprowadzona, bo potem do końca podążała w milczeniu
za innymi. Do tego kraina Oz była kompletnie sprzeczna wewnętrznie, a spora
część późniejszych pomysłów zakrawała o horror, nie o powieść dla dzieci.
Przykład? W krainie Oz nikt się nie starzeje i nie może umrzeć. To znaczy, że
niemowlaki na zawsze zostają niemowlakami (którymi były w momencie, gdy na
krainę rzucono magiczne zaklęcie), zaś osoba pokrojona na kawałki odczuwa
pewien dyskomfort, ale jest jak najbardziej żywa. Brrr! Książki Thompson są już
zdecydowanie bardziej przyjazne, pozbawione takiej makabry, ale też – nie
czarujmy się – ani w połowie tak pomysłowe. Zaś ich fabuła jest wprawdzie
spójna, ale często dość błaha i nieciekawa, tłukąca w nieskończoność temat
księcia ratującego swoje państewko (leżące gdzieś w granicach krainy Oz). Nikt
tego nie wyda i w tym przypadku nawet się specjalnie nie dziwię.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>3. Dick Francis:
cokolwiek</b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Dick Francis to autor brytyjski, który pisał głównie
powieści na pograniczu kryminału i sensacji, zazwyczaj dotykające mniej lub
bardziej tematyki wyścigów konnych. Nie wszystkie (machnął ich
kilkadziesiąt...) podobały mi się tak samo, ale tych, które lubiłam, jest za
dużo, żeby je wymieniać. Zalet mają całe mnóstwo. Po pierwsze, Francis sam był
dżokejem i po prostu widać, że wie, o czym pisze. To nie są romantyczne
opowiastki dla panienek zakochanych w ślicznych konikach, to uczciwe książki
pokazujące kawałek czegoś, co mogło istnieć naprawdę (i pewnie istniało). Nawet
gdy odchodził od tematyki hippicznej, zwykle pisał o tym, na czym się znał (był
też m.in. pilotem samolotów), albo przynajmniej zgłębiał temat tak, że nie
odczuwało się absolutnie żadnych zgrzytów.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Wadą (dla tłumaczki) tych książek byłoby to, że są pisane w
pierwszej osobie, a narratorem jest zawsze facet, ale do tego umiem się szybko
przyzwyczaić. Nie z każdą z nich umiałabym sobie dać radę, bo na przykład ta o
bukmacherze i zakładach jest w większości nieprzekładalna (polskie zakłady na
wyścigach działają inaczej niż brytyjskie i większość rzeczy w ogóle nie ma
nazw po polsku), a na myśl o tej o prawniku zimno mi się robi. Ale w znakomitej
większości przypadków mam poczucie, że zrobiłabym przy tych książkach dobrą
robotę i że to jest coś, co naprawdę mogłoby się podobać. Sprawnie napisane,
nie za ciężkie, nie za długie – takie w sam raz do poczytania. Do tego byłoby
to wyzwanie, zarówno terminologiczne, jak i językowe (bo na przykład duża część
tytułów to gra słów).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<i>Czemu tego nie
przetłumaczę?</i> Ponieważ po polsku wydano całe mnóstwo powieści Francisa,
które łączy to, że są przetłumaczone od marnie do beznadziejnie. Tak naprawdę,
gdy zetknęłam się z nim po raz pierwszy, właśnie w polskiej wersji, nie zrobił
na mnie wrażenia – doceniłam go dopiero, gdy poczytałam oryginały i przekonałam
się, o ile są one lepsze. Po prostu u nas dawano je często przypadkowym osobom
(spora część jego książek została wydana przez jakieś efemeryczne wydawnictwa),
które o wyścigach i koniach nie miały pojęcia, więc tłumaczyły to jak zwykłą
pulpę zalegającą potem w tanich książkach, zarzynając przy okazji cały humor i
lekkość oryginału. To z kolei sprawia, że po pierwsze, Dick Francis ma u nas
opinię autora literatury marnej, a po drugie – nikt nie zapłaci drugi raz za
przekład czegoś, co jest już na rynku, szczególnie jeśli mówimy o lekkiej
literaturze rozrywkowej.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>2. Diana Wynne Jones:
cokolwiek (byle nie <i>The Time of the Ghost</i>)<o:p></o:p></b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Jakiś czas temu postanowiłam sobie odświeżyć <i>Ruchomy zamek Hauru</i>, dla odmiany w
oryginale, i przypomnieć może przy okazji <i>Chrestomanciego</i>.
Wtedy dopiero zorientowałam się, że Diana Wynne Jones napisała jeszcze mnóstwo
innych książek i że wpadłam jak śliwka w kompot. Jej książki są naprawdę
niezwykłe, chociaż troszeczkę inne od większości tego, co czytam. Nie umiem
tego nazwać, ale początkowo miałam wrażenie, że ich fabuła jest, bo ja wiem –
niedokończona. Aż zorientowałam się, że taka ma być – każda powieść pokazuje
maleńki wycinek danego świata i to normalne, że zostają różne rzeczy
niedopowiedziane lub niezakończone. Ba, tak właśnie powinno być – jeśli
wszystko da się zamknąć i pozamiatać, to znaczy, że świat w książce jest
okropnie ubogi i skonstruowany tylko na potrzeby scenariusza. Tu zachwyca mnie
wszystko: niedoskonałe postaci, niesamowicie pokazywana magia, organicznie
wrośnięta w ten świat, a nie narzucona jak warstewka zastępująca technologię i
oferująca kolorowe fajerwerki. To, jak pokazuje śmierć postaci, jak nic nie
jest jednoznaczne i jednowymiarowe. Niezwykła pomysłowość. No i klimat.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Kilka jej książek jest dość ponurych (ze szczególnym
uwzględnieniem <i>The Time of the Ghost</i>,
chociaż <i>Homeward Bounders</i> niewiele
brakuje). Wszystkie co do sztuki oferują tłumaczce wyzwań pod dostatkiem.
Piekliłam się na autorów używających słów niezgodnie z przeznaczeniem – pani
Jones tego nie robi. O nie, ona wyciąga ze słów nowe znaczenia, idealnie do
nich pasujące, ale zupełnie upiorne w przekładzie. Bawi się treścią, celowo
kamuflując w narracji płeć postaci. Opiera cały ważny kawałek historii na tym,
że bohaterowie uznają, że „you are...” odnosi się do nich obojga, podczas gdy
chodzi tylko o jedno z nich. Nazywa poszczególne części książki: <i>NEW HERO, NOW HERE, WHERE NOW?, NOWHERE</i>
– i ma to ścisły związek z fabułą. Ja nie mówię, że to byłoby proste, ale to są
wyzwania, z którymi bym się z przyjemnością zmierzyła.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Nie jestem zachwycona akurat <i>Chrestomancim</i> (cykl był pisany na przestrzeni długiego czasu i moim
zdaniem trochę się rozłazi koncepcyjnie), ale już <i>Ruchomy zamek Howla </i>(zapomnijmy o tym potworku, spłodzonym przez
dystrybutora filmu i powtórzonym przez wydawcę) zasługiwałby na lepsze wydanie
– bo niestety Amber nie jest gwarancją jakości. Pierwszy tom został przetłumaczony
nijako, drugi (<i>Zamek w chmurach</i>)
marnie, a trzeci – wcale się nie ukazał. Wyszedł jeszcze <i>Spisek w krainie czarów</i> (co za tytuł... wymysł polskiego wydawcy) i
to będzie chyba wszystko. Dlatego z przyjemnością powitałabym każdą jej
książkę, ale gdybym naprawdę, ale to naprawdę mogła wybierać, zdecydowałabym
się na tetralogię <i>Dalemark</i>: <i>Cart and Cwidder</i>, <i>Drowned Ammet</i>, <i>The Spellcoats</i>,
<i>The Crown of Dalemark</i>. Pierwszy tom
jest fascynujący. Drugi jest fascynujący i intrygujący. Trzeci jest fascynujący,
intrygujący i magiczny. A czwarty wiąże wydarzenia z trzech poprzednich,
rozgrywające się w różnym czasie i z udziałem różnych bohaterów, w całość. To
był jeden z tych przypadków, kiedy czytałam jak najszybciej, żeby wchłonąć te
książki, a jednocześnie czułam żal, że nie przeczytam ich już nigdy po raz
pierwszy.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<i>Czemu tego nie
przetłumaczę?</i> Bo nie zawierają a) zupełnie zwyczajnej i całkiem przypadkowo
przepięknej i wszechstronnie uzdolnionej bohaterki; b) bohaterów pięknych jako
te greckie posągi, doskonałych pod każdym względem i lecących na ww. bohaterkę jak
pociski samonaprowadzające; c) nie zostało napisane przez amerykańską autorkę
po kursie pisania kreatywnego. (Tak, jestem zdania, że kursy pisania
kreatywnego odpowiadają także za efekt cieplarniany, światową recesję, plagę meszek, system USOS na Uniwersytecie Warszawskim oraz za trąbę powietrzną, która
skosiła kilka lat temu spory kawałek Borów Tucholskich).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>1. Richard Dawkins: <i>The Ancestor’s Tale: A Pilgrimage to the
Dawn of Life</i><o:p></o:p></b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Przeciętnemu zjadaczowi popkultury Richard Dawkins kojarzy
się głównie z antyreligijnymi publikacjami i debatami, które przypięły mu łatkę
ateistycznego bojownika-oszołoma. Szczerze mówiąc, to mnie nie interesuje,
ponieważ do tej pory pamiętam, jak piorunujące wrażenie zrobił na mnie
przeczytany jeszcze w liceum <i>Ślepy
zegarmistrz</i>. Potem przyszły <i>Samolubny
gen, Fenotyp rozszerzony, Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa</i>...
Książki opowiadające o ewolucji i doborze naturalnym, w treści popularnonaukowe
(z naciskiem na naukowość – wymagają pewnej wiedzy do zrozumienia), w formie
pomysłowe i pełne polotu.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Jeśli to możliwe, <i>The
Ancestor’s Tale</i> jeszcze je przewyższa. Opasła kniga, nabyta przeze mnie,
szczerze mówiąc, trochę przypadkiem, okazała się niesamowitą lekturą. Koncept
jest prosty: zamiast tak jak wszystkie książki opisywać ewolucję „od początku
do końca”, autor proponuje swoistą pielgrzymkę w przeszłość, w której kolejne
punkty wyznaczają ewolucyjne „spotkania”, czyli punkty, gdzie rozchodziły się
ścieżki ewolucji – najpierw człowieka z innymi hominidami, potem z szympansem –
i tak coraz większy pochód zmierza tam, gdzie w mrokach dziejów niewiele już
wiadomo o kolejności wyodrębniania się poszczególnych grup, ale można snuć
fascynujące spekulacje. Przy okazji kolejnych „spotkań” omawiane są też
taksony, które poszły tą inną ścieżką w ewolucji, a na ich przykładzie autor
przybliża najrozmaitsze zagadnienia ewolucyjne. Czyta się to naprawdę z
zapartym tchem, nie jak książkę popularnonaukową, tylko jak powieść, w czym
pomaga pełen dygresji i ciekawostek tok narracji.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
<i>Czemu tego nie
przetłumaczę?</i> Szczerze powiem, że byłoby to zupełnie nieprawdopodobne
wyzwanie. Jestem z wykształcenia biologiem, nie specjalizowałam się w
ewolucjonizmie, ale zawsze mnie on interesował, więc podstawy potrzebne do
ruszenia takiego tekstu mam. Na pewno jednak jest to coś, co wymagałoby
współpracy sztabu specjalistów i konsultantów, inaczej to po prostu niemożliwe.
No i nie czarujmy się: kto dałby coś tak ważnego tłumaczce, która może i ma na
koncie blisko trzydzieści książek, ale z dziedziny lekkiej babskiej literatury?
Ale ta notka zawiera wyłącznie książki, których nigdy nie przetłumaczę, więc
pomarzyć można. Ależ to byłoby wyzwanie!</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-87460226229418680282014-12-14T21:00:00.000+01:002014-12-14T21:00:04.512+01:00Niech pchły oblezą każdego autora...<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Ale może po kolei...</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Okazało się, że komisarz Brunetti musi w trybie pilnym
wybrać się na urlop, ponieważ dostałam znacznie pilniejszy przekład z Jaguara. Rzecz
pod wieloma względami interesującą jako materiał do przekładu i pod równie
wieloma frustrującą. Nazywa się toto <b><i>The School for Good and Evil</i></b>, zaś
autorem jest Soman Chainani, dla którego był to debiut. Niemniej powieść
okazała się na tyle popularna, że ponoć ma powstać film. Autor zresztą kończył
kursy pisania scenariuszy i to całkiem serio widać. Ma to pewne wady, ale
zdecydowana zaleta jest taka, że poszczególne sceny są bardzo precyzyjnie
opisane, nie mam żadnych problemów z odgadnięciem, kto i co robi, w którą
stronę idzie, czy też jaki plan ma pomieszczenie (mapa na początku książki też bardzo
pomaga w orientacji).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Dwie bohaterki książki trafiają do tytułowej szkoły, w
której kształcą się dzieci, mające w przyszłości zostać bohaterami pozytywnymi
lub negatywnymi baśni. A potem dzieje się mnóstwo rzeczy, w które nie będę
wnikać, bo nie chodzi mi tu o zdradzenie całej fabuły. Z mojego punktu widzenia
książka jest nadziana jak pole minowe postaciami i odwołaniami do baśni
mających oczywiście polskie odpowiedniki. Z dumą muszę powiedzieć, że to akurat
jest wyzwaniem tyleż ciekawym, co niezbyt trudnym. Ściągnęłam z moich półek baśnie
braci Grimm, Charlesa Perrault i Christiana Andersena (o większą pomysłowość
autora nie podejrzewam) i notuję sobie, co trzeba sprawdzić (zgodnie z zasadą: „Ja
pamiętam, że <i>Pana Tadeusza</i> napisał
Słowacki, ale zawsze jeszcze sprawdzam”).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W praktyce oznacza to jednak, że książka będzie zawierać
przedziwną mieszaninę polskich i niepolskich imion i przydomków. Bo przecież
Kopciuszek, Królewna Śnieżka czy inny Tomcio Paluch muszą zostać w takich
formach, w jakich są u nas rozpoznawalni, prawda? Ale z drugiej strony mamy
bohaterki nazwane Sophie i Agatha – jeszcze z tej drugiej mogłabym zrobić Agatę
(i może zrobię), ale Zosia? Zofia? Sofia? Do tego dochodzi pęk imion, które w
ogóle nie dadzą się spolszczyć, takich jak Anadil i Tedros.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Tym, co jest tutaj absolutnie kluczowe, okazuje się
kontekst: mianowicie nie jest on anglosaski. Innymi słowy, mogę od biedy
zostawić Lady Lesso (jedną z nauczycielek w Szkole Zła), bo to brzmi dobrze i
rytmicznie, ale już Bloodbrook czy Foxwood muszę jakoś przekładać, bo w baśniach
tego rodzaju nazwy są zawsze polskie. Szczerze mówiąc, tutaj na szczęście nie
mam większych problemów na razie, bo nazwy są dość przejrzyste, a w geografii
różne dziwactwa ujdą bez większego problemu. Zresztą nikt nie powiedział, że
trzeba się trzymać oryginału jak pijany płota, więc tu akurat odrobina swobody
działa idealnie.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Zdecydowanie jednak życzę, żeby pchły oblazły i pogryzły
każdego autora amerykańskiego, który używa słów niezgodnie z ich przeznaczeniem
(<i>crucible</i>, patrzę tu na ciebie!). W
tym przypadku w każdej szkole nad wejściem w holu widnieje wielki napis:
odpowiednio EVER i NEVER. To pierwsze, w Szkole Dobra, jest oczywiście skrótem
myślowym od <i>Happily Ever After</i>, czyli
standardowej formułki kończącej baśnie po angielsku. Która, jak wiadomo, po
polsku brzmi <i>Żyli długo i szczęśliwie</i>.
Już samo to przyprawia o ból głowy – napis jest na kolumnach, więc jeśli
zamiast kolumn N-E-V-E-R zaczynamy sobie wyobrażać kolumny
N-I-E-S-Z-C-Z-Ę-Ś-L-I-W-I-E, to nam się robi taki las, że nie wiem, którędy tam
by się jeszcze dawało przejść. Z kolei jeśli zostawić NIGDY i ZAWSZE, to czy to
będzie zrozumiałe? Tak czy inaczej z dwojga złego to w tym momencie lepszy
wybór.</div>
<br />
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Ale! Kolumny to pół biedy. Gorzej, że mianem <i>Ever(s)</i> i <i>Never(s)</i> określa się uczniów obu szkół (także w formach <i>neverboy, evergirl</i> i tak dalej). I za to
te pchły, bo na razie jestem w kompletnej kropce. Idąc za pierwszym tematem (<i>długo i szczęśliwie</i>) mogłabym od biedy
zrobić <i>szczęśliwych/nieszczęśliwych</i>.
Wady: po pierwsze, za długie. Po drugie, nie podoba mi się sugerowanie, że
uczniowie <i>never</i> są nieszczęśliwi – tu
raczej chodzi o to, że szczęście jako stan jest generalnie poza ich zakresem
zainteresowań. Po trzecie, nie widać związku z NIGDY i ZAWSZE powyżej (a nie
chciałabym zostać z kolumnowym jeżykiem). Na razie więc obracam to <i>nigdy</i> i <i>zawsze</i>, ale akurat oba te słowa, z tymi zbitkami spółgłoskowymi, są
koszmarnie niewygodne do manewrowania, a to drugie jeszcze zawiera podejrzane
wszy. Trudno, żeby wytworni nauczyciele zwracali się do kandydatów na
księżniczki i książąt z baśni per <i>drodzy
zawszeńcy!</i> Chociaż w sumie... książka ma pewne zacięcie satyryczne, więc
może to by uszło jako dodatkowy efekt komiczny? Ale i tak – nie lubię autora za
takie pomysły.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-39750615710216368732014-12-04T22:38:00.003+01:002014-12-04T22:38:50.046+01:00Śmierć w Wenecji<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Zgodnie z pogróżkami, materiału na porządny wpis na razie
nie mam. Kończę opracowywać <i>Trial by Fire</i>,
przy którym zrobiłam sobie paskudną krzywdę, czytając równolegle książkę, którą
naprawdę chciałabym przetłumaczyć – ale to temat na kiedy indziej. Rozważałam przekład
tytułu, bo wprawdzie jest on prosty – <i>Próba
ognia</i> – ale nie będzie tak ładnie pasował do tytułów dalszych części (tych
nienapisanych): <i>Trail of Tears </i>i <i>Traitor’s Pyre</i>. Ostatecznie doszłam
jednak do wniosku, że nie warto przekombinować, tym bardziej, że polscy
czytelnicy zdecydowanie wolą jak najdokładniejsze tłumaczenie tytułu.
Ostatecznie nawet na <i>Rywalki</i> sporo
osób mówi <i>Selekcja</i>, chociaż nie tylko
nie użyłam tego słowa w tytule, ale nawet nie pojawiło się ono w samym
przekładzie.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Skoro o <i>Rywalkach </i>mowa,
wydawnictwo Jaguar <a href="https://www.facebook.com/278659382285956/photos/a.279007182251176.1073741828.278659382285956/417222091763017/?type=1&theater" target="_blank">udostępniło zapowiedzi wydania kolejnych części</a>, czyli <i>Królowej</i> i <i>Faworytki</i> razem oraz tego tajemniczego „czwartego tomu”, <i>The Heir</i> (jak sądzę: <i>Następczyni</i>, ale tu jeszcze nie jestem
pewna). Ja muszę czekać, aż one wyjdą, żeby je zacząć tłumaczyć (to nie jest
tak absurdalne, jak brzmi – przy <i>Błękitnokrwistych</i>
zdarzało się, że dostawałam tekst do przekładu przed amerykańską premierą
danego tomu), ale to nie znaczy, że się nudzę.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Tym razem mam na warsztacie propozycję z zupełnie innego
wydawnictwa: dla Noir sur Blanc tłumaczę kolejny kryminał Donny Leon z cyklu o
komisarzu Brunettim, zatytułowany <i>The
Golden Egg</i>, czyli <i>Złote jajo</i>. W
zasadzie nie muszę się z nim spieszyć, bo data wydania jest przewidywana na
początek 2016 roku, ale skoro mam chwilę czasu, to idę z tym do przodu. Dziwnie
się tłumaczy coś takiego i to z kilku powodów.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Powód pierwszy jest taki, że jest to książka odbiegająca
daleko od literatury młodzieżowej. Teoretycznie ten cykl to kryminały,
praktycznie w dużej części koncentrują się na piętnowaniu rozmaitych przejawów
spodlenia tego świata: od korupcji po konsumpcjonizm i od rasizmu po upadek
kultury, ze wszystkim innym po drodze. Wszystkie te wywody pisane są długimi
zdaniami, wprawdzie dość przejrzystymi, ale nie zawsze łatwymi do oddania. Do tego,
jako że książka jest dla czytelnika dorosłego i wyrobionego, wymaga znacznie „wyższego”
stylu i trudniejszych słów. O ile tłumaczenie literatury Young Adult przypomina
(jeśli mam szczęście i trafi się coś niezłego stylistycznie) plotkowanie ze
znajomymi, o tyle <i>Złote jajo</i> jest jak
herbatka u szacownej ciotki lub spotkanie z ważną osobą. Trzeba się miło uśmiechać,
ale uważać na każde słowo i pilnować, żeby wyrażać swoje myśli w sposób
przejrzysty, a inteligentny.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Powód drugi jest taki, że <i>Złote jajo</i> rozgrywa się – tak jak wszystkie książki z tego cyklu –
w Wenecji, a bohaterem jest komisarz z tamtejszej policji. Sama autorka,
Amerykanka, także mieszka w Wenecji od trzydziestu lat (pracuje na uczelni),
więc realia zna bardzo dobrze. Ma także skłonności do nadziewania tekstu „włoszczyzną”,
czyli włoskimi słowami nawet tam, gdzie można by użyć angielskich – na przykład
do bohatera zwracają się <i>commissario</i>
i tak dalej. Ma to pewne zalety – na przykład używanie <i>signor/signora</i> bardzo ułatwia zorientowanie się, gdzie należy
zastosować formę pan/pani, a gdzie „ty” (to stały problem przekładów z angielskiego).
Ma też wady, polegające na wplataniu nieodmiennych słów w nielubiący tego język
polski. Na razie idzie mi to jednak sprawniej niż przypuszczałam na początku.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Trzeci zaś powód jest taki, iż wstępuję tutaj w cudze buty. I
to jest mój główny powód do niepokoju. Tych „Brunettich” wydano już u nas dużo;
cykl nie ma stałego tłumacza, tylko kilku, jednak należy zakładać, że tak
staranne wydawnictwo pilnuje jednolitości tekstu. Oczywiście wiadomo, że każdy
przekład jest inny i że w zasadzie to też trochę zmartwienie redaktora, ale
ponieważ to w zasadzie moja pierwsza książka dla nich, nic dziwnego, że zależy
mi, żeby wypadła jak najlepiej. Dostałam dwa inne kryminały z tego cyklu po
polsku i przeczytałam je uważnie i dość zabawnie – nie obchodziło mnie, kto
zabił i dlaczego, za to maniakalnie notowałam, która z postaci drugoplanowych
mówi bohaterowi „ty”, a która „panie komisarzu”, jak są traktowane te wtręty i
jak się zapisuje i nazywa różne powtarzające się rzeczy. Jak łatwo zgadnąć, nie
przewidziałam wszystkiego i już wiem, że po skończeniu przekładu przeczytam je
jeszcze raz, z równą drobiazgowością. Staram się też dostosowywać styl,
aczkolwiek to bywa trudne: tamten tłumacz ma skłonności do zaczynania zdań od „lecz”,
mnie to nie chce przejść przez klawiaturę. Ale udało mi się raz i drugi użyć „rzekł”,
więc i tak jest dobrze.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-70123043745130127002014-11-18T22:38:00.001+01:002014-11-18T22:38:33.985+01:00O kiju, co miał trzy końce<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
W zasadzie nie mieszam się w politykę, internetową ani żadną
inną, ale kiedy kombinowałam komentarz do <a href="http://wydawnictwo-jaguar.blogspot.com/2014/11/robic-kulture-i-w-kulturze.html" target="_blank">tego wpisu na blogu Jaguara</a>, wyszło
mi go tyle, że uznałam, że wygodniej będzie zmieścić go tutaj. Zacznijmy
oczywiście od tego, że blogów książkowych nie czytam, pomijając te momenty,
kiedy tropię recenzje moich książek, ale nawet wtedy nie interesuje mnie
specjalnie opinia o nich (mam zwykle mocno wyrobioną własną), tylko czy będzie
coś o tłumaczeniu (nie ma – nigdy – najlepsze na co można liczyć, to „autorka
ma świetny styl”). Za to prowadzę portal z recenzjami anime i mang, działający
od dziesięciu lat i zawierający ponad cztery i pół tysiąca krótszych i
dłuższych tekstów, z których dobrze ponad 90% sama redagowałam (a ponad 450
sama napisałam). Co za tym idzie, napatrzyłam się na temat recenzji z różnych
stron i jestem zdania, że w tym przypadku kij bardzo zdecydowanie ma trzy
końce.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>Pierwszy koniec kija:
szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie</b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Pewnie lepszym powiedzeniem byłoby „Wolnoć Tomku w swoim
domku” albo wręcz „Hulaj dusza, piekła nie ma”. Nie ma się co czarować ani
oszukiwać, trzeba to jasno powiedzieć: blog jako taki nie jest (mówiąc
łagodnie) medium ułatwiającym samodoskonalenie. W idealnym świecie mądry bloger
czytałby komentarze pochwalne i krytyczne, na ich podstawie decydując, co jest
dobre, a co należy poprawiać. Jako że świat jest daleki od idealnego,
najrozsądniejszą rzeczą, jaką zwykle może zrobić bloger (patrz niżej), jest
ignorowanie krytyki i pławienie się w pochwałach.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Tymczasem prawda jest taka, że każdy, ale to każdy tekst da
się ulepszyć, a wiele z nich bardzo wyraźnie takiego ulepszenia potrzebuje –
ale nie ma skąd go dostać. Nie chciałabym tu siać przesadnego defetyzmu. Gdyby jacyć
bogowie chaosu w sposób całkowicie wolny od ludzkich uprzedzeń ustawili blogi
literackie według jakości, nie przypuszczam, by powstała figura przypominała
piramidę, z nielicznymi gwiazdami i nieskończoną mnogością przypadków
beznadziejnych. Obstawiam raczej dobrze znaną biologom krzywą Gaussa – trochę świetnych,
bardzo dużo przeciętnych i jakaś tam liczba niedobrych. Ze sporej części tych
przeciętnych dałoby się pewnie zrobić blogi dobre albo bardzo dobre, gdyby ich
autorami ktoś pokierował.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Z mojego doświadczenia praktycznego i dziesięcioletniego
wynika, że nadsyłane teksty mają dość stały zestaw problemów (znowu – pomijam tu
te dobre i bardzo dobre). Trzeba przy tym pamiętać, że ich autorzy niewątpliwie
są zdania, że ich recenzja spełnia wszystkie kryteria publikacji w moim portalu.
Tymczasem widuję teksty:</div>
<div class="MsoNormal">
– Po prostu niedobre, słabe i prymitywne językowo,
pozbawione sensu. Przypuszczam, że w przypadku recenzji książek takich tekstów
może być mniej, bo w powszechnym mniemaniu przeczytanie książki to większy
wysiłek intelektualny niż obejrzenie kreskówki, więc osoba siadająca do
recenzji książkowej to osoba przynajmniej zdolna do przeczytania dłuższego
tekstu, a nie tylko patrzenia na kolorowe obrazki. Ale nie wykluczałabym
całkiem ich istnienia.</div>
<div class="MsoNormal">
– „Za lekkie pióro”: autor pisze i pisze, okrągłymi zdaniami
i akapitami, tylko okazuje się, że gdyby tak wyrzucić połowę słów z takiego
zdania, jego sens nie uległby zmianie. Efektem są teksty mętne, wodniste, za to
często przepełnione samozachwytem.</div>
<div class="MsoNormal">
– Ofiara dla bogów chaosu: czyli teksty, które nie byłyby
złe, poza tym, że autor pisze, co mu się akurat przypomniało, chaotycznie
skacząc od jednego elementu do drugiego. Zaczyna od opisu fabuły, nagle
przechodzi do grafiki, ale właśnie przypomniała mu się ciekawostka o aktorze
podkładającym głos jednej postaci, a w ogóle skoro o tym mowa, to świat
przedstawiony... Zaraz, a o tym to już było, czy nie?</div>
<div class="MsoNormal">
– Tajne bractwo: kocham ten tytuł nad życie i wiem o nim
wszystko! Dlatego od razu zacznę szczegółową analizę systemu magii i religii,
tylko oczywiście nie powiem, gdzie, bo przecież wszyscy to wiedzą, i wspomnę o
ważnych postaciach, ale nie powiem kim są ani dlaczego są ważne, bo ostatecznie
trzeba by chyba siedzieć pod kamieniem, żeby o nich nie słyszeć...</div>
<div class="MsoNormal">
– Chodź, opowiem ci bajeczkę... Zaraz: to w recenzji nie
chodzi o dokładne streszczenie fabuły? Tam ma być coś poza tym?</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Takich grzechów i grzeszków mogłabym wyliczyć kilka razy
tyle, ale nie o to chodzi. Wiem, że blogi książkowe muszą mieć inny zestaw
problemów (na przykład związany z podpieraniem się opisem ze strony wydawnictwa).
Zmierzam do czego innego. Przez te wszystkie lata udało mi się (z małą pomocą
przyjaciół) „pokierować” we właściwą stronę całe mnóstwo recenzenentów. Znakomitej
większości starczyło raz i drugi pokazać, co jest dobre, a co nie i jakie
elementy ma mieć recenzja. Zasadzało się to jednak na tym, że tym autorom
zależało na publikacji u nas i (przynajmniej w większości) ufali mi na tyle,
żeby stwierdzić, że zależy mi na tym, żeby tekst był lepszy.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Tymczasem bloger z natury jest tego pozbawiony. Musiałyby
istnieć jakieś metablogi, zajmujące się krytykowaniem krytyków, ale to pewnie
nierealne. Łatwo w miarę można uwierzyć, że jeśli publikuję czyjś tekst w swoim
portalu, to zależy mi na tym, żeby to był tekst dobry. Trudniej – że zależy mi
na tym, żeby na jakimś losowym blogu, z którego nic mi nie przychodzi, były
dobre teksty. Dlatego blogosfera jest skazana na całe mnóstwo blogów, które
byłyby dobre, ale nie są, albo mogłyby być lepsze, ale pewnie nie będą, chyba
że ich właściciele na własną rękę postanowią się doskonalić. Na razie jednak z
całą pewnością można wyliczać długo wszelkie możliwe wady recenzji blogowych, a
zatem...</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Pierwszy koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale
nie należy przejmować się tym, co ktoś pisze na blogu.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>Drugi koniec kija:
prawdziwa cnota krytyki się nie boi<o:p></o:p></b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Każdy, kto zyskał w internecie jaką taką popularność, ma
swoich hejterów. Nie ma ich na Blogu Tłumaczki, co da się wyjaśnić tym, że jest
to blog malutki, mało znany, a ja zdecydowanie nie pcham się z nim w światła
reflektorów.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Chociaż mój portal dostaje egzemplarze recenzenckie mang od
prawie wszystkich wydawnictw działających w Polsce, nie mieliśmy nigdy
specjalnych awantur związanych z ich recenzjami. Z jednym wyjątkiem: recenzje
polskich komiksów „mangopodobnych” parę razy wywoływały malownicze awantury,
kiedy w komentarzach stronnicy autorki ścierali się z jej krytykami. Przypadek,
kiedy wydawnictwo strzeliło na nas focha, był jeden i dotyczył recenzji, w
której przekazaliśmy dobitnie, że tworzenie słowniczka w komiksie metodą
kopiowania fragmentów Wikipedii bez podania źródła nie jest zalecaną praktyką
wydawniczą. Jak łatwo zgadnąć, nie przejęliśmy się tym jakoś szczególnie.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Natomiast jako recenzentka portalu Tanuki byłam
niejednokrotnie odsądzana od czci i wiary. Przez te wszystkie lata niezliczoną
ilość razy podważano moje kompetencje w praktycznie każdej dziedzinie, stawiano
pod znakiem zapytania inteligencję klasyczną i emocjonalną, a także snuto
interesujące supozycje dotyczące mojego życia erotycznego i związanych z nim
obyczajów oraz podawano w wątpliwość higienę osobistą. Wszystko dlatego, że napisałam,
iż jakaś pochodząca z Japonii kreskówka mi się nie podoba (lub – rzadziej –
podoba). Jak łatwo zgadnąć, mam do tego spory dystans, po prostu dlatego, że im
hejt gorętszy, tym bardziej w opary absurdu odlatuje.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Część hejterów atakuje wyraźnie ze znudzenia, dla samej
przyjemności przyczepienia się do kogoś, kto coś robi (bo jak się nic nie robi,
to nie ma nic do krytykowania). Część próbuje budować w ten sposób swój
autorytet. Część natomiast awanturuje się w odruchu obronnym, bo jest zdania,
że istnieje tylko jedna możliwa opinia, więc jeśli to ja mam rację, oni jej nie
mają, a to boli. Jak błyskawicznie uczy się każdy z moich recenzentów, hejterzy
to coś, co istnieje. Niestety w dużej mierze działa całkowicie destrukcyjnie,
stąd (patrz wyżej) nikła szansa, by z ostrej krytyki czegoś się dowiedzieć. Im
nie idzie o to, żeby coś poprawić, ale o to, żebyśmy zniknęli z powierzchni
internetu lub (co byłoby jeszcze lepsze), żebyśmy cierpieli z powodu ich słów.
Dlatego każdy rozsądny bloger (czy właściciel strony internetowej) będzie od
razu puszczać mimo uszu każdy przypadek, gdy wyraźnie widać, że nie idzie o
krytykę czy dyskusję, tylko o wdeptanie w ziemię. Szczególnie jeśli strona
wdeptująca jest jednocześnie stroną żywo zainteresowaną...</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Drugi koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale nie
należy przejmować się tym, co ktoś pisze w komentarzu na blogu.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
<b>Trzeci koniec kija:
bogowie chaosu nierychliwi, ale sprawiedliwi...</b></div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Rozumiem, że dwa powyższe wywody w zasadzie elegancko się
znoszą nawzajem. Nie warto się przejmować wpisami na blogach i nie warto się
przejmować ich krytyką. Można najwyżej zakładać, że w internetowych awanturach
przegrywa ten, komu pierwszemu nerwy puszczą (acz są osoby, które lubią czasem
się dla sportu pokłócić z hejterami – pojąć tego nie mogę, ale przyjmuję do
wiadomości).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Jednak opowiem jeszcze jedną historię z mojego ogródka. Kiedy portal był młody, udało
się wprowadzić możliwość oceniania poszczególnych tytułów przez użytkowników. Ponieważ
nie było wtedy kont (poza redakcyjnymi), niemal wszystkie oceny były wystawiane
przez osoby niezalogowane. Były oczywiście jakieś zabezpieczenia przed
wystawieniem setki ocen z jednego IP, ale wiadomo, że to się daje łatwo
obchodzić. Później konta powstały i oceny zaczęli stawiać użytkownicy
zalogowani, ale tych ocen było mało, więc nie chcieliśmy od razu wyrzucać ocen
anonimowych. Z czasem oceny anonimowe stały się dość jednolite: w skali od 1 do
10 były to jedynki lub dziesiątki. Uporządkowana według „ocen użytkowników”
(uwzględniających oceny osób zalogowanych i anonimowych) lista anime lub mang
dawała przedziwne wyniki, z przypadkowymi tytułami wynoszonymi na szczyt
działaniem jakichś (niewątpliwie tym ubawionych) sił oraz pogrążaniem rzeczy
dobrych, dlatego że miały „starą kreskę” albo podejmowały niepopularną
tematykę. Do tego dochodził <i>vox populi</i>
(patrz drugi koniec kija), wrzeszczący głośno, że redakcja i recenzenci to
członkowie Złej Kliki, niewątpliwie na złość wystawiający oceny nie takie, jak
trzeba, żeby zmylić uczciwych fanów.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Aż pewnego dnia, jakiś rok temu, stwierdziliśmy, że mamy już
dość ocen użytkowników zalogowanych i oceny anonimowe poszły sobie ze
statystyk. Nagle się okazało, że listy najwyżej ocenianych zmieniły się jak za
dotknięciem różdżki (i zaskakująco zaczęły być zbieżne z listami najwyżej
ocenianych przez redakcję). Zamiast sztucznie pompowanych losowych tytułów oraz
jednosezonowych hitów na topie znalazły się rzeczy, które cichutko i spokojnie
gromadziły wysokie oceny przez kolejne lata, mimo że nigdy nie uchodziły za „kultowe”
i właściwie często nawet nie zauważało się, jak bardzo są popularne. Czy to
działa? Jedno z wydawnictw ostatnio zaliczyło hit sprzedażowy, wybierając tytuł
mangi ze szczytu listy popularności w danym gatunku.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Trzeci koniec kija jest taki, że to, co dobre, jakoś tak
naturalnie potrafi wypłynąć na wierzch w dłuższej perspektywie. Dotyczy to
zarówno książek, jak i blogów. Nie ma co się szamotać w krótkoterminowych
wojenkach o to, co jest wybitne, a co nie i kto z blogerów ma rację – zobaczymy
za dziesięć albo dwadzieścia lat. Ja tam chętnie zaczekam.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-35822411571392943552014-11-17T21:54:00.001+01:002014-11-17T21:54:53.629+01:00Tłumaczki zmagania z poprawnością i kobiecością<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
W zasadzie udało mi się zamknąć pierwszą wersję przekładu <i>Trial by Fire</i>, co oznacza, że mogę od
niej chwilkę odetchnąć (acz nie od całego mnóstwa innych obowiązków). Obłypałam
już kolejną pozycję na moim warsztacie, zakochałam się w książkach, których
pewnie nikt u nas nie wyda, ale to wszystko tematy na inne wpisy. Dzisiaj
chciałam ponarzekać… pomówić o żeńskich formach.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Mają swoich zaciekłych wrogów i fanatycznych wyznawców – to pewne.
Jedni natrząsają się z „psycholożek”, inni żądają „ministry”. Można się kłócić,
czy „dyrektorka” brzmi lekceważąco i powinno dotyczyć tylko dyrektorki szkoły
(ale dlaczego ją lekceważymy?!), ale już nie dyrektorki w wielkiej firmie. Zastanawiać
się, co zrobić, kiedy męska i żeńska forma mają inne znaczenia, jak cukiernik i
cukiernica/cukierniczka. Notabene, przytaczany zwykle przykład
maszynista/maszynistka wyszedł z użycia wraz z zawodem maszynistki – nie zdziwię
się, jeśli niedługo forma „maszynistka” wróci właśnie jako rodzaj żeński od „maszynista”.
Ale odkładając kłótnie równościowo-poprawnościowe, jak to wygląda w oczach
tłumaczki? (Ha! Ja mam akurat bardzo ładną i używaną formę).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Podstawowe problemy są dwa. Pierwszy to przekazanie w
tekście płci danej postaci, a drugi – niepozabijanie się o męskie i żeńskie
formy w jednym zdaniu. Sposobów na to jest kilka. W przypadku naszego języka
bardzo często mamy to szczęście, że samo nazwisko będzie wskazywać na płeć: „Doktor
Kowalska wygłosi referat...”. Do pewnego
stopnia dopuszcza się też krzyżowanie się form męskich i żeńskich, więc jeśli
napiszemy „Inżynier Nowak przedstawiła prognozę rozwoju...”, to mimo że w
zasadzie polski takich numerów nie dopuszcza, mamy do czynienia z konstrukcją w
pełni zrozumiałą. Dodatkowo można zawsze wepchnąć zwrot grzecznościowy: „pani
profesor Iksińska” i wiadomo, o co chodzi. Tyle tylko, że w powyższym
przykładzie używałam przypadków z dość wąskiej puli zawodów i tytułów, które
można postawić przed nazwiskiem. Możemy napisać „Doktor Kowalska powiedziała to
i to”, ale ni diabła nie wyjdzie dobrze „Szewc Kowalska powiedziała to i to”, a
już na pewno nie „pani szewc podeszła do kopyta”.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Tu właśnie dochodzimy do pewnej bardzo paskudnej różnicy
między językiem polskim a angielskim. W angielskim używanie nazw „zawodu” (to
dość szeroki termin, dlatego stosuję cudzysłów) jako swoistego wyróżnika danej
postaci, szczególnie epizodycznej, jest całkowicie naturalne. Możemy mieć całą
scenę, kiedy ktoś jest identyfikowany tylko jako „piekarz” albo „stolarz”. Już
samo to sprawia problemy przy przekładzie, bo o ile raz na jakiś czas można
wstawić „piekarz powiedział” albo „stolarz zmarszczył brwi”, to często trzeba
się jednak uciekać do innych słów typu „mężczyzna” (niezależnie od oryginału).
Po polsku taki opis będzie brzmiał sztucznie szczególnie w sytuacji, gdy daną
osobę poznajemy poza jej środowiskiem naturalnym. Jeśli rozmowa dzieje się w
piekarni, to okej – ale jeśli spotykamy tego piekarza w łaźni, to nazywanie go
w każdym zdaniu piekarzem staje się nienaturalne. Nie mówiąc o sytuacjach, gdy ktoś się zwraca do kogoś np. „Mister
baker...” – po polsku „Panie piekarz” byłoby, mówiąc najłagodniej, bardzo
nieuprzejmą formą.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Wszystko to komplikuje się do kwadratu, kiedy mamy do czynienia
z kobietami. Tu nie chodzi o to, czy wypada powiedzieć „psycholożka” czy „psycholog”
– często tekst wymusza jakieś zaznaczenie płci postaci, szczególnie
epizodycznej, a wtedy należy się trzymać jak najprostszych w użyciu form. Stąd
przewaga „psycholożki”, która bez dalszego kombinowania pokazuje, z jaką osobą
mamy do czynienia, w momencie, kiedy trzeba to wkomponować w opis, didaskalia
lub kwestię dialogową. Przykładem z końcówki <i>Trial by Fire</i> jest scena, w której bohaterowie wykonują włam do
więzienia i bohaterka rozmawia tam z kobietą, która zaczyna od stwierdzenia, że
jest garbarzem (a nie niebezpieczną rebeliantką). Potem rzeczona postać jest
identyfikowana w dialogach i opisach jako „tanner”. Czyli „powiedziała garbarz”?
Ratunku... „Powiedziała kobieta” – też nie, bo akurat w okolicy jest stado
innych kobiet, nie wiadomo, że o tę ma chodzić. Ostatecznie uznałam, że
chrzanię wszystko i mniej lub bardziej bezprawnie utworzyłam logiczną
gramatycznie formę „garbarka”. Cieszyłam się, że nie była to pani stolarz, aż
do momentu, kiedy przyszło mi przekładać, jak to bohater spitala z tego
więzienia, niosąc pod pachą... Naukowca-samiczkę. Identyfikowaną jako „scientist”.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-52511566080361844382014-11-04T22:15:00.001+01:002014-11-04T22:15:19.220+01:00Tłumaczenie od kuchni, czyli warsztat tłumaczki<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
<div class="MsoNormal">
Nie jestem pewna, czy komuś coś z tego przyjdzie, ale jako
przerywnik między rozważaniami o <i>Trial by
Fire</i> postanowiłam zebrać w jednym miejscu to, o czym pisałam w rozmaitych
notkach, czyli opisać mój warsztat pracy. Jak na załączonym obrazku widać, od
strony „hardware’u” jest on dość skromny. Jeśli mam książkę w wersji
elektronicznej (tak jak tym razem), ustawiam sobie oryginał na czytniku, przy
czym większy i starszy Kindle DX sprawdza się lepiej niż mały Kindle Paperwhite.
Jak ktoś mi zabierze czytnik, używam zamiast niego netbooka, ale on zabiera
więcej miejsca i wymaga podłączenia do prądu. W sumie kluczowe jest to, że nie
da się moim zdaniem tłumaczyć taką metodą, żeby mieć na ekranie komputera
jednocześnie oryginał i przekład lub przełączać się między jednym a drugim.
Może jakimś wyjściem byłyby dwa monitory komputerowe, ale szczerze mówiąc,
czytnik sprawę załatwia, a zajmuje mniej miejsca. Jeśli mam książkę papierową,
albo kładę ją sobie obok klawiatury i przyciskam płaskimi kamieniami (znad
morza), albo też ustawiam na tej samej podstawce, która służy mi do Kindle’a i
spinam możliwie dużymi i ciężkimi klamrami do papierów strony, żeby się nie
zamykała. Ważne jest też, żeby książka lub czytnik nie znajdowały się w strefie
parowania lub na trasie przelotowej kubka z herbatą...</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg4PnqfAqgtU0V3MwQtTWXLoZd2RcTmDmHFz76Wy8znPBQdESC5HReGJd_nF2IIrHD32dF8XMlgmG0s9jZEr96ZvngbuA9cAOSya4CvxsKl1QDiBdW_UzWFX0dUZRPzIHVVCEleb5AZBYI/s1600/DSCN0733.JPG" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg4PnqfAqgtU0V3MwQtTWXLoZd2RcTmDmHFz76Wy8znPBQdESC5HReGJd_nF2IIrHD32dF8XMlgmG0s9jZEr96ZvngbuA9cAOSya4CvxsKl1QDiBdW_UzWFX0dUZRPzIHVVCEleb5AZBYI/s1600/DSCN0733.JPG" height="207" width="320" /></a></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Jako że biurko mam małe, potrzebne mi materiały papierowe –
głównie inne książki – piętrzę na dwóch barkach po obu moich bokach. Nie
korzystam jednak z papierowych słowników, bo szczerze mówiąc, to zdecydowanie
za wolna metoda. Moja główna pomoc to strona <a href="http://ling.pl/">Ling.pl</a> – szybka i prosta
wyszukiwarka obejmująca wiele języków i słowników. Jeśli nie mogę tam czegoś
znaleźć, mam kilka metod. Mogę szukać w <a href="http://onelook.com/">OneLook Dictionary Search</a> – to potężne
narzędzie, ale angielsko-angielskie, więc nie znajdę tam przekładu na polski.
Wystarczy jednak, żeby się z grubsza zorientować, o co w ogóle chodzi, a
przydaje się zwłaszcza przy idiomach i nietypowych złożeniach czasownika z
czymś. W niektórych przypadkach sięgam do <a href="http://www.urbandictionary.com/">Urban Dictionary</a>, ale to narzędzie,
którego trzeba używać z ogromną ostrożnością, ponieważ dodawane przez
użytkowników definicje nie zawsze, mówiąc najłagodniej, są wiarygodne. Jest
jednak niezastąpiony, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju slang, w szczególności
wulgarny, erotyczny i/lub obraźliwy.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
W dalszej kolejności jako podpórki służą mi oczywiście
Google i Wikipedia, w różnej kolejności. Wikipedia oczywiście pozwala szybko
ustalać fakty „encyklopedyczne”, ale służy też do sprawdzania, czy dany termin
lub imię są jakoś spolszczone. Czasem wymaga to poskakania między hasłami i
wersjami angielską i polską, ale mimo wszystko to jedna z najszybszych i najpewniejszych
metod weryfikowania informacji. Google jest fajne w momencie, kiedy mam nie
pojedyncze słówko, tylko całą dziwną frazę, którą podejrzewam o bycie
idiomem/cytatem – jest spora szansa, że nawet jeśli jest nieco zniekształcona,
uda mi się znaleźć coś podobnego w jakimś sensownym kontekście i zorientować
się, o co może chodzić. Poza tym niezastąpiona jest Grafika Google, która po
prostu pokazuje, jak coś wygląda – szczególnie meble, fryzury, kroje kiecek
albo dekoltów i innego tego typu rzeczy. Że potem się okazuje, że to nie ma
polskich odpowiedników, to rzecz inna.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Pozostaje mi jeszcze omówić samą organizację pracy, dla
osoby pracującej w domu rzecz podstawową. Zdaję sobie sprawę, że to jest
kwestia stuprocentowo indywidualna, ale uznałam, że może kogoś zainteresować.
Ja zawsze zaczynam oczywiście od przeczytania całej książki, a także – jeśli to
możliwe – wcześniejszych/dalszych części. Wtedy też zaczynam się zastanawiać
nad podstawową terminologią i staram się „wyczuć”, jaki to będzie przekład.
Potem, niezależnie od formy, zakładam sobie malutki plik txt, w którym robię
spis treści – numery rozdziałów, strony, na których się zaczynają, i liczbę
stron. Wygląda toto przykładowo tak:</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 1 1 (20)</div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 2 21 (19)</div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 3 40
(30)(69)</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 4 70 (27)2</div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 5 97 (31)3</div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 6 128
(22)(80)2</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 7 150
(31)3</div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 8 181
(28)3</div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 9 209
(20)(79)2</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 10 229 (30)3</div>
<div class="MsoNormal">
+Rozdział 11 259 (20)2</div>
<div class="MsoNormal">
Rozdział 12 279
(30)(80)3</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Rozdział 13 309
(26)3</div>
<div class="MsoNormal">
Rozdział 14 335
(21)2</div>
<div class="MsoNormal">
Rozdział 15 356 -
374 (19)(66)2</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Plusami odhaczam rozdziały, które są już przełożone. Liczba
stron w rozdziale mówi mi, jak mam sobie rozkładać pracę. Z reguły przyjmuję
jako podstawę 10 stron oryginału na dzień i potem to weryfikuję. W przypadku <i>Trial by Fire</i> to mniej więcej tyle, ile
daję radę zrobić danego dnia. Bywają książki (jak te skracane z Tarsago), gdzie
6 stron nadwyręża moje nerwy, a w przypadku <i>Rywalek</i>
potrafiłam dochodzić do 20 stron, jeśli się naprawdę spieszyłam. Z reguły co 2 strony robię sobie przerwę na kilka minut, którą przeznaczam na tzw. <i>questy</i> na Subecie albo na surfowanie po stronach. To nie może być nic bardzo absorbującego (np. sprawdzanie recenzji), ale tego rodzaju przerwy są dla mnie konieczne. Bywa, że przerwy są dłuższe, na umycie głowy albo drugie śniadanie. Bywa też, że muszę zrobić jakieś zlecenia z Lionbridge, mające krótki termin, jednak zawsze staram się dzielić dzienną porcję przekładu na takie kawałki po dwie strony, żeby nie wypaść z rytmu. Ważna uwaga:
nie mówię tutaj, ile czasu mi zajmuje praca. To nie tak, że te 10 stron to „dzień
pracy” – to jest dzienna dawka, przy której jeszcze mam poczucie, że robię
dobrą i staranną robotę. Jej przekraczanie jest możliwe, ale grozi tym, że
wyłączę mózg i zacznę tłumaczyć „na autopilocie”. Przerwy sygnalizują miejsca,
gdzie zaczynam nowy dokument Worda. Średniej wielkości książkę dzielę zwykle na
4-5 części (więcej, jeśli jest duża, mniej, jeśli jest cienka), które scalam
dopiero w momencie wysyłania przekładu do wydawnictwa. Sporo w tym mojej
paranoi, ale mam też wrażenie, że w ten sposób łatwiej mi obrabiać pojedyncze
pliki.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Tłumacząc, nie poprawiam nigdy łączników (-) na myślniki (–).
Czasem zostawiam coś nieprzetłumaczonego lub do późniejszego sprawdzenia, i
oznaczam to kolorem, żeby nie zapomnieć. Jeśli jest to potrzebne – na przykład
w przypadku <i>Trial by Fire</i> – zakładam sobie
plik „słowniczka”, w który wrzucam absolutnie wszystkie nazwy własne i
generalnie wszystko, co powinno być tłumaczone konsekwentnie (np. jak w tym
przypadku tłumaczę <i>Coven</i> albo <i>guard</i>). To bardzo ułatwia życia,
szczególnie jeśli mówimy o cyklu, którego następną część dostaje się po roku.
Ten słowniczek z reguły wysyłam razem z przekładem do wydawnictwa, żeby ułatwić
życie redaktorowi. Także w razie potrzeby zakładam dokument z uwagami do
przekładu – na przykład komentarzami, że coś musi zostać w jakiejś dziwnej
formie, bo potem to będzie miało znaczenie, albo że to i to sprawdziłam w
takich źródłach, więc redaktor nie musi tego robić od początku. To nie jest
obowiązkowe, ale się przydaje, no i pozwala uniknąć nieporozumień. O ile słowniczek
piszę razem z tłumaczeniem, o tyle uwagi uzupełniam przy drugim czytaniu, kiedy
poprawiam tekst. Wtedy zwykle przyjmuję dzienną porcję „pół pliku” (to nie
znaczy, że nic więcej danego dnia nie robię – nadmiary czasu dopycham
zleceniami z Lionbridge). Rzadziej zaglądam do oryginału, staram się skoncentrować
na polskiej wersji i sprawić, żeby czytała się możliwie gładko. Podejmuję
ostatnie decyzje, poprawiam wątpliwe miejsca, no i zamieniam (nie ręcznie
oczywiście) łączniki na początku dialogów na spacje. Z reguły robię to z
podglądem ukrytych znaków (takich jak spacje czy akapity), żeby w razie czego
wyrzucić coś dziwnego, co czasem się może zaplątać do tekstu.</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<br />
<div class="MsoNormal">
Potem wysyłam, czekam grzecznie na odpowiedź, że tekst
przyjęty, i pozostaje mi już tylko czekać na wypłatę... To znaczy, oczywiście,
na sklepową premierę.</div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-4697041055022487893.post-14919901291960269662014-10-27T22:18:00.000+01:002014-10-27T22:18:02.159+01:00Mufla na mufli muflą pogania<div dir="ltr" style="text-align: left;" trbidi="on">
Miałam mocne postanowienie pisać notkę po każdych trzech rozdziałach. Jako osoba systematyczna dzielę sobie zawsze książkę na odpowiednie porcje (trzy do pięciu, zależnie od grubości) w osobnych plikach. Tym bardziej, że jako osoba paranoiczna wolę, żeby w razie czego szlag mi trafił kawałek roboty, a nie całość. Ale w sumie to może być pomysł na przyszły wpis... Na razie wróćmy do rozważań słownikowych.<br />
<br />
Mufla! Nie napisałam wcześniej, ale <i>crucible </i>zostało muflą na zasadzie "a niech sobie czytelnik wygugla". Znaczeniowo się zgadza, rodzajowo się zgadza. Owszem, <i>tygiel </i>byłby bardziej zrozumiały, ale operowanie nim w kontekście praktycznie czysto babskiej profesji byłoby skrajnie upiorne. Natomiast <i>willstones </i>zostały wolitami i jak już się do tego przyzwyczaiłam, to nawet zaczęło mi to leżeć. Przynajmniej nie stawiają oporu i odmieniają się w zdaniach tak, jak powinny. Na fali sukcesu przerobiłam jeszcze <i>wearhyde </i>na skórzankę - to rodzaj materiału ze (sztucznie hodowanej) pseudoskóry, więc "skórzankowe spodnie" czy "skórzankowa kurtka" brzmią w miarę dobrze. Z rzeczy potencjalnie kontrowersyjnych miałam jeszcze <i>drub </i>- pogardliwe określenie na <i>Outlanders</i>, czyli moich koczowników. Rozważałam dzikusa, ale ostatecznie zatrzymałam się na łajzie - słowo na tyle archaiczne, że nie jest używane w potocznym języku, ale pozostaje jeszcze zrozumiałe. Dlatego łatwo je przypisać do tego konkretnego kontekstu i nie używać w żadnym innym.<br />
<br />
Tak naprawdę większość tych rzeczy użytkowych nie sprawia mi większych problemów. Schody się zaczynają, kiedy przechodzimy do terminologii okołomagicznej. Na przykład jednym z wyższych stopni wtajemniczenia jest <i>warrior magic</i>, polegająca w dużym uproszczeniu na tym, że czarownica przelewa swoją moc w wybranego wojownika, który nabiera od tego nadludzkich umiejętności (ale sama nie walczy!). Magia bojowa jest zwykle przypisana do zaklęć ofensywnych typu jakichś kul ognia i innych takich. Tyle tylko, że akurat <i>warrior </i>nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim - żołnierz to trochę co innego, a wojownik brzmi trochę zbyt plemiennie (szczególnie w sytuacji, kiedy mam faktyczne plemiona koczowników w tle). Co gorsza, <i>wojowniczy </i>ma kompletnie inne znaczenie niż <i>należący do wojownika/przypisany wojownikowi</i>. Zostałam bardzo niezadowolona z magią bojową.<br />
<br />
W poprzedniej notatce narzekałam na różnych <i>-walkerów</i> i teraz wpadłam na <i>firewalker </i>- czarownicę zdolną wejść w ogień i czerpać z niego moc. Znowu nie jestem do końca zadowolona z ogniowej czarownicy, ale musi mi wystarczyć. Szczerze mówiąc, nasuwałaby mi się ogniowa wiedźma, ale istnieje kilka powodów, dla których bardzo unikam słowa wiedźma w tej książce. Między innymi dlatego, żeby nie komplikować terminologii, dlatego, że nie jestem pewna, czy nie będzie mi jeszcze w przyszłości potrzebne, a także dlatego, że po prostu je lubię i staram się go nie używać bez potrzeby.<br />
<br />
Jednak najgorsze bagno, w którym ugrzęzłam, zafundowało mi małe słówko <i>claim</i>. Znowu w skrócie: czarownica <i>claims </i>kogoś, co oznacza, że za zgodą tej osoby nabywa do niej pewne magiczne prawa i może ją obdarzać mocą, ale i ma wgląd w jej myśli i tak dalej. Co gorsza, jest to obracane we wszystkie strony. Na przykład: <i>she can key her mind to it and claim you ; that’s different from being claimed by a witch ; not nearly as overwhelming as a claiming with a witch ; a mechanic who was claimed by a witch</i>. Innymi słowy, mamy coś, co może być używane jako rzeczownik (na określenie samego rytuału/więzi), czasownik - w grę wchodzi zarówno strona czynna, jak i bierna (czarownica <i>claims </i>kogoś, ktoś jest <i>claimed </i>przez czarownicę) oraz przymiotnik dla dobrego rachunku. A do tego ma pasować znaczeniowo, nie brzmieć kretyńsko i pozwalać na manewry w taki sposób, żeby nie robić zbyt poważnej krzywdy językowi polskiemu. Na razie trzymam się słówka <i>zawładnąć</i>, ale coraz poważniej zastanawiam się nad zmianą tego na <i>naznaczyć </i>- które ma tę zasadniczą wadę, że używam go już do czego innego (naznacza się wolity, żeby przynależały do konkretnej osoby). Tak czy inaczej, czysty koszmar tłumacza.<br />
<br />
Na zakończenie coś, co ładnie pokazuje przypadki nieprzekładalne. Nadziewam się na taki dialog:<br />
<br />
“You’re a funny man, Rowan whatever- your- last- name- is.”<br />
“Fall.”<br />
“I’d rather not.”(...)<br />
“My name is Rowan Fall,” he said.<br />
<br />
Przełożyć nazwiska nie mogę. Kontekst jest anglosaski, wyglądałoby to durnie, biorąc pod uwagę, że innych nie tłumaczę. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie potraktować tego tak, jak dawniej traktowało się imiona/przydomki indiańskie, tyle tylko, że wtedy przełożenia wymagałoby także imię, a mówimy tu o postaci pierwszoplanowej. Pan Jesienny Jarząb brzmi kusząco, ale podejrzewam, że wydawnictwo mogłoby nie docenić (a czytelnicy tym bardziej), poza tym patrz wyżej: innych nie tłumaczę. Innego żartu nie zrobię, bo co tu wymyślić z <i>Rowan Fall</i> po polsku? W takich przypadkach zwykle taki żart bez większej szkody ignoruję, przycinając lub modyfikując dialog, ale jak na złość tutaj jest to później istotne, ponieważ o ile dobrze rozumiem, poczucie humoru to jedna z rzeczy odróżniających bohaterkę od jej Złej Kopii (która na pewno nie jest Zła, tylko Tragicznie Niezrozumiana, ale tu nie miejsce na analizę literacką). Moje podejście do problemu ostatecznie wyszło tak (przy założeniu, że czytelnicy coś tam angielskiego liznęli i zrozumieją):<br />
<br />
- Jesteś bardzo dowcipny, Rowanie Jak-ci-tam-na-nazwisko.<br />
- Fall.<br />
- Mam spadać? Nie, dziękuję.<br />
<br />
Aczkolwiek im bardziej o tym myślę, tym bardziej <i>Jesienny Jarząb</i> mi się podoba...<br />
<div>
<br /></div>
</div>
Avellanahttp://www.blogger.com/profile/09488307533702395887noreply@blogger.com5