wtorek, 21 czerwca 2016

Tertulian i Händel, czyli znowu o cytatach

Trochę zaległy wpis o By Its Cover Donny Leon, czyli książce dla Noir sur Blanc, którą mam już praktycznie gotową. Polski tytuł będzie zapewne brzmieć Po okładce. Przy okazji – Złote jajo ma wyjść albo już wyszło, zamierzam się niebawem dopytać o moje egzemplarze.

W Po okładce nie natrafiłam na jakieś szczególne trudności, jeśli pominąć całą garść cytatów z Tertuliana, po które będę się chyba musiała udać do biblioteki. Niestety o tyle nie będzie łatwo, że wyszukiwanie ich po angielsku zwraca różne śliczne i skretyniałe obrazki z tekstem, takie w sam raz do wklejenia na Facebooka czy inne takie paskudztwo, żeby szpanować, jakim się jest intelektualistą. Nie zawierają one żadnej informacji o tym, skąd dokładnie cytat pochodzi, a nic lepszego nie znajduję. Chyba nawet wiem, dlaczego. Te obrazki (i Donna Leon) używają cytatów w wygładzonej współczesnej angielszczyźnie, podczas gdy w tekstach Tertuliana, które owszem, da się znaleźć w internecie, dominuje angielszczyzna archaiczna. Jeśli zaś idzie o wyszukiwanie po słowach, to odniosłam wrażenie, że facet strasznie się powtarzał z tematami, bo wychodzą tego jakieś tony. Niestety nie mam wielkiej wiary w to, że uda mi się je odnaleźć i zapewne skończy się na „przekładzie własnym”, ale przynajmniej będę mogła szpanować tym, że czytałam dzieła jednego z ojców Kościoła.

Lepszą zabawę miałam z mottem książki, króciutkim cytatem z jednego z oratoriów Händla, zatytułowanego Saul. Poszukiwania polskiego przekładu spotkały się z popukaniem się w czoło. Podobnie jak z operami: takich rzeczy się nie tłumaczy, a nawet jeśli, to bardzo rzadko się ich używa. W takim razie sprawa jest jasna, przełożę sama i gotowe. Ale… To nie było takie proste. Cytat brzmi: Mean as he was, he is my brother now. Nawet bardzo pobieżna znajomość angielskiego wystarczy, żeby stwierdzić, że bez kontekstu się nie obędzie – o co tu w ogóle chodzi? Zaczęłam więc śledztwo. Pierwszym krokiem było wygrzebanie czegoś więcej o tym oratorium, ze szczególnym uwzględnieniem informacji, o czym to, do licha, jest. Jak łatwo zgadnąć, Saul opowiada o niejakim Dawidzie, który na dworze tytułowego króla Saula zaprzyjaźnił się z jego synem, ochajtnął się z jego córką, a potem wszystko skończyło się jak najgorzej, jak to w Biblii. Ze znalezionego angielskiego tekstu libretta dowiedziałam się, że cytat pochodzi z jednego z recytatywów (czyli, jak można zgadnąć, części mówionej, a nie śpiewanej) i jest wygłaszany przez Merab, czyli drugą córkę Saula, wyrażającą niejakie niezadowolenie z faktu, że nisko urodzony Dawid jest jej szwagrem. I tu został pies pogrzebany: mean w tym kontekście odnosi się do niskiego pochodzenia, a nie do jakichkolwiek cech charakteru. Tymczasem ja wiem, dlaczego Donna Leon zdecydowała się na takie motto i wiem też, że chodziło jej raczej o to drugie znaczenie mean, czyli tyle, co podły, niegodziwy. Na razie wybrałam wersję: Choć był nędznikiem, jest teraz moim bratem.


Dla kontrastu Wydawnictwo Jaguar przydzieliło mi powieść Tammary Webber, zatytułowaną Where You Are, która – jeśli dam radę – stanie się tematem odrębnej notki. Jak bumerang wrócił bowiem temat wulgaryzmów w przekładzie...

środa, 25 maja 2016

Dlaczego warto chodzić na targi książki

Jeden wpis na trzy miesiące to stosowny rytm dla bloga, prawda? O tym, nad czym aktualnie pracuję, będzie później, teraz postanowiłam w miarę na gorąco napisać o tym, dlaczego warto, żeby tłumacz chodził na targi książki. Konkretnie na Warszawskie Targi Książki, odbywające się na Stadionie Narodowym i będące spadkobiercami Międzynarodowych Targów Książki, odbywających się w Pałacu Kultury, tradycyjnie w maju.

Wbrew pozorom nie ma większego sensu nawiązywać na targach nowych kontaktów zawodowych; chyba że jest się o wiele lepszym w zagadywaniu ludzi niż ja. Prawda jest taka, że od lat na stoiskach, w szczególności większych wydawnictw, trudno zastać kogokolwiek z redaktorów. Są tam w najlepszym razie pracownicy działu handlowego lub działu promocji, o ile nie w ogóle pomoc wynajęta tymczasowo. Warto oczywiście się rozglądać i jeśli jest coś interesującego, zapisywać to sobie albo zabierać ulotkę lub katalog, żeby próbować skontaktować się później. O skuteczności takiego podejścia o tyle nie mam zdania, że od kilku lat nie bardzo mam czas szukać nowych zleceniodawców, więc jeśli tego próbowałam, to bez większego przekonania i bez większych efektów.

Prawdziwym powodem do chodzenia na targi, nie czarujmy się, jest dla mnie okazja do obkupienia się w nowe książki. Może się wydawać, że w dobie internetowych księgarni to nie ma takiego znaczenia, ale tu pozwolę sobie się nie zgodzić. Żeby cokolwiek znaleźć w internetowych księgarniach, trzeba wiedzieć, że się tego szuka, to raz. Dwa, że nawet takie księgarnie nie zawierają wszystkiego. Na targach mam zawsze dwa główne cele. Na stoiskach większych wydawców patrzę na to, co ładnie wydane (w szczególności na klasykę i książki dla dzieci) – tym bardziej, że często mają oni różne promocje i sprzedają książki o 10-20% taniej od ceny okładkowej. Największą uwagę zwracam jednak na drobnych wydawców, a już zwłaszcza na wszelkie wydawnictwa uniwersyteckie i pokrewne. To prawda, większość z tego, co proponują, to pozycje dla specjalistów z danej dziedziny, całkowicie niezrozumiałe dla reszty świata. Zawsze jednak trafiają się rzeczy bardziej „popularne”, napisane w sposób na tyle przystępny, że jest z tego jakiś pożytek. Ogromną przyjemność sprawia mi nawet patrzenie na same tematy tych publikacji, aż żałuję, że nie zapisałam sobie kilku przykładów (widziałam na przykład jakieś cudo o ciąży widzianej przez pryzmat portali społecznościowych).

Moim łupem w tym roku padły dwa tomy Słownika stereotypów i symboli ludowych, kompilujące różne wierzenia, baśnie i przesądy w sposób dość suchy, ale mimo wszystko nadający się do czytania, oraz cienka książeczka zatytułowana Między naturą a kulturą ogrodu: Krótkie spotkania z historią sztuki ogrodowej. Jak powiedziałam koledze, który pytał o sens tego zakupu: tu nie chodzi tylko o zaspokojenie mojej ciekawości. Ta książka jest cenna, ponieważ zawiera prawdziwe słowa! Dla tłumacza to rzecz nie do pogardzenia, a przykład jest bardzo dobry. Wystarczy się przejść do najbliższej księgarni, żeby znaleźć stosik albumów o ogrodach, kolorowych wydawnictw, kupowanych na prezent i szybko zapominanych. Problem polega na tym, że takie publikacje zwykle pisane są bardzo powierzchownie, a jeszcze częściej tłumaczone przez osoby mające równie powierzchowną wiedzę. Objawia się to tym, że wszelkie angielskie słowa i terminy tłumaczą po prostu na polski, tak jak leci. Tymczasem, do licha, PRL trochę namieszał, ale Polska miała ogrody, miała sztukę ogrodową i w związku z tym miała całe mnóstwo związanego z tym słownictwa! Takie słownictwo można znaleźć właśnie w publikacjach podobnych do złowionej przeze mnie, ponieważ temu z kolorowych albumów (oraz, skoro o tym mowa, portali internetowych), nie będę ufać. To samo dotyczy także wielu innych tematów, na przykład zabytków i egzotycznych miejsc. Pisałam wiele razy, że dla tłumacza internet jest cennym źródłem wiedzy, ale to właśnie ten przypadek, kiedy trzeba bardzo ostrożnie podchodzić do tego, co się w nim znajduje.

Poza tym na targach ignoruję namioty z tanią książką przed wejściem, bo nigdy niczego nie potrafię tam znaleźć (a pudła pełne różności są frustrujące – zawsze mam poczucie, że może na dnie kryje się coś, co by mnie zainteresowało). Szperam natomiast w alejce bukinistów, w szczególności wśród książek dla dzieci i młodzieży, bo mam ogromny sentyment do starych wydań. W tym roku znalazłam jednak coś, w czym zakochałam się jeszcze na studiach: reprint Dykcyonarza roślinnego, napisanego przez księdza Krzysztofa Kluka i wydanego na początku XIX wieku. Reprint jest z 1985 roku, w małym nakładzie, który w większości utonął w bibliotekach, a jego nabycie wprawiło mnie w prawdziwą euforię, mimo że nie jest to książka, dla której miałabym jakieś poważne zastosowanie.


Odwiedziłam oczywiście stoisko Wydawnictwa Jaguar. Dostałam moje egzemplarze Nevermore; nie dostałam moich egzemplarzy Korony, bo – a było to w niedzielę – zostały im trzy sztuki. Sprzedała się jak ciepłe bułeczki… Dostałam także nową książkę do tłumaczenia, ale to już odrębny temat.

środa, 2 marca 2016

Rybne szaszłyki i indyjski słoń

Przerwa była na tyle długa, że nie wiem, czy w ogóle warto wracać do pisania, ale uznałam, że wygodniej mi będzie pamiętać, co i kiedy robiłam, jeśli będę sobie tutaj wszystko notować.

Styczeń spędziłam na pracy nad Syreną, czyli debiutancką powieścią Kiery Cass, oraz na śnieniu o rybnych szaszłykach, rybkach z puszki oraz rybie po grecku (a ja nawet nie lubię ryby po grecku...). Jako że – tak jak zwykle – o książkach Kiery Cass wiele się od strony „warsztatowej” napisać nie da, zaznaczę tylko, że zakończenie prac uczciłam stekiem z łososia, a kiedy książka się ukaże (czyli chyba w marcu), planuję kupić i zeżreć tłustą makrelę.

Luty natomiast należał do inspektora Chopry. Chociaż do tej pory narzekałam na „skracane powieści”, które dostawałam od Tarsago, ta okazała się zdumiewająco lekkostrawna i przyjemna w obróbce. Kryminał, rozgrywający się w Indiach, w dodatku zawierający słonia. No dobrze: słoniątko. Aż szkoda, że to się jak zwykle ukaże razem z trzema innymi, ukradkiem, a ja pewnie nie zobaczę nawet egzemplarza recenzenckiego. Wracając jednak do tego, co bardziej interesujące, tym razem trafiłam na pewne decyzje do podjęcia.

Po pierwsze i najważniejsze akcja rozgrywa się… No właśnie: w Mumbaju czy w Bombaju? Teoretycznie w języku polskim obie nazwy są prawidłowe, a jako że jestem staroświecka, z sentymentu zdecydowałam się na Bombaj. Nie wiem oczywiście, czy wydawnictwo tego nie postanowi zmienić, ale to już sprawa redaktora. Po drugie, musiałam się zastanowić, co robić z angielszczyzną. Trzeba pamiętać, że angielski jest nadal w Indiach językiem urzędowym i funkcjonuje w nazwach instytucji, miejsc i tak dalej, dlatego spolszczanie wszystkiego jak leci dałoby głupie efekty. W dodatku nawet u nas używa się często angielskich nazw dla jakichś mniej lub bardziej nowoczesnych obiektów – na przykład Blue City albo Babka Tower w Warszawie – więc gdybym np. przetłumaczyła nazwę osiedla, w którym mieszka bohater, to nie wyglądałoby naturalnie. Ostatecznie przyjęłam podejście mieszane – przełożyłam np. nazwę małego sklepiku, ale zostawiłam nazwę dużej firmy; nazwy autentyczne oczywiście zostawiłam w świętym spokoju. Zostawiłam też w oryginale nazwy ulic, ponieważ były w większości prawdziwe – ale tu był dodatkowy problem polegający na tym, że one wszystkie miały doczepione na końcu „Road”: Yari Road, Andheri Kurla Road i tak dalej. Korciło mnie, żeby obciąć te „Road” i zrobić „ul.”, ale… Co w takim razie ze Station Road albo Marol Pipeline Road? Jakoś nie widzi mi się ani „ul. Stacyjna” ani „ul. Station”.

Przyjęłam także twardo zasadę, żeby nie wyróżniać kursywą słów pochodzenia indyjskiego, co też niekoniecznie przejdzie w redakcji. Miałam jednak dobre po temu powody. Tekst jest nadziewany takimi słówkami dość gęsto, po części dla dodania lokalnego kolorytu, a po części dlatego, że różne potrawy, części ubrania i inne takie nie mają odpowiedników w języku angielskim. Tyle tylko, że kwestia zachowania konsekwencji przyprawiła mnie o migrenę. Z jednej strony mamy słówka w najoczywistszy sposób egzotyczne, takie jak panchnama czy lakh. Z drugiej – działające całkiem porządnie w języku polskim, takie jak sari. I co teraz: zostawiać te „oswojone” zwyczajną czcionką, a wyróżniać kursywą „obce”? Co w tym momencie jest obce, skoro na przykład mogę bez trudu znaleźć po polsku przepisy na potrawy takie jak masala dosa?

Dla osoby systematycznej, za jaką się poniekąd uważam, bolesna była także niekonsekwencja w zapisie. Część nazw i imion jest spolszczana w starym stylu: dżagirdar, Ganesza. Inne też są spolszczone, ale już według nowszych zasad: Śiwa. Kolejne, żeby było ciekawiej, w ogóle nie mają spolszczeń i zostają z zapisem międzynarodowym (czyli w zasadzie angielskim): maharishi. Na szczęście wszystkie te obce słowa są wplatane w tekst z sensem i nie sprawiają mi poważniejszych problemów, a sam tekst ma jakiś charakter, dzięki czemu tłumaczyło się go nawet nieźle.


Po rozstaniu z inspektorem Choprą czeka mnie natomiast dłuższa randka z komisarzem Brunettim: By its Cover Donny Leon. Ale to już temat na inną notkę, licho wie, czy nie znowu za dwa miesiące.

sobota, 2 stycznia 2016

Rok 2015 - podsumowanie

Tym razem podsumowanie roku będzie bardzo krótkie i rzeczowe.

Josephine Angelini: Próba ognia została jednak wydana nie jesienią, a już w lutym 2015 roku.

W roku 2015 pracowałam nad:

1. Donna Leon: The Golden Egg / Złote jajo. Dalszy ciąg pracy nad wyrafinowanym kryminałem, o którym pisałam w poprzednim zestawieniu. Wydawca: Noir sur Blanc. Objętość: 5,9 arkusza (w sumie 10,8 arkusza). Status: oddana w lutym, ale zostanie wydana dopiero w 2016 roku – termin na razie nie jest sprecyzowany.

2. Soman Chainani: The School for Good and Evil / Akademia Dobra i Zła. Także dalszy ciąg zaczętej pracy. Ostatecznie tytuł został zmieniony, ponieważ Wydawnictwo uznało, że „Szkoła” może się źle czytelnikom kojarzyć. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 9,3 arkusza (w sumie 17,1 arkusza). Status: wydana w marcu 2015 r.

3. Kiera Cass: The Heir / Następczyni. Wyczekiwany przez fanki ciąg dalszy Rywalek – kolejne Eliminacje, tym razem prowadzone przez Eadlyn, córkę Ameriki i Maxona. Tak jak poprzednie książki z tego cyklu, nie stanowiła poważniejszego wyzwania: prosty, jasny język. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 11,4 arkusza. Status: wydana w maju 2015 r.

4. Soman Chainani: World Without Princes / Świat bez książąt. Drugi tom Akademii Dobra i Zła, o dziwo prostszy do przełożenia niż pierwszy. Fabuła miała ciut inny charakter i autor nie zasypywał tak czytelnika nowymi imionami i konceptami. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 15,4 arkusza. Status: wydana w lipcu 2015 r.

5. Kiera Cass: The Queen, The Favorite / Rywalki: Królowa i Faworytka. Książka wyjątkowo skomplikowana, bo składana z różnych kawałków i dodatków, które dotłumaczałam w różnych momentach, zależnie od tego, kiedy się pojawiały. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 6 arkuszy. Status: wydana w grudniu 2015 r.

6. Soman Chainani: Last Ever After / Długo i szczęśliwie. Ostatni tom Akademii Dobra i Zła – niestety okazało się, że ten tytuł, który podałam jako roboczy musi zostać, chociaż miałam nadzieję, że uda mi się tę część przemianować na Ostatnie zakończenie. Znowu tom – wyzwanie. Rekordowej objętości, napchany odniesieniami do baśni i literatury dziecięcej. Co nie zmienia faktu, że kończyłam pracę nad nim mocno już wypluta. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 23,9 arkusza. Status: planowana na styczeń 2016 r.

7. Kelly Creagh: Oblivion / Nevermore: Otchłań. Nieoczekiwane zlecenie, czyli trzeci i ostatni tom cyklu Nevermore, z którym wcześniej nie miałam do czynienia. Niewątpliwie najlepsza literacko książką, nad którą pracowałam w tym roku. Mam nadzieję, że udało mi się jakoś oddać jej żywość. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 14,5 arkusza. Status: jeszcze jej nie ma w zapowiedziach Jaguara, co oznacza, że będzie w bliżej niesprecyzowanym terminie w 2016 r.

Ponadto dostałam już do tłumaczenia kolejną pozycję: The Siren, czyli debiutancką powieść Kiery Cass, będącą dla odmiany romansem paranormalnym. Nie zaczęłam jeszcze pracy nad nią (na razie tylko przeczytałam i zaplanowałam robotę), ale nie sądzę, żebym miała dużo do blogowania na jej temat. Pod względem dostarczania materiału do wpisów Kiera Cass nie sprawdza się najlepiej – chyba że zaczęłabym wytykać wszystkie nieścisłości i dziurki fabularne w jej książkach, ale to zadanie dla internetowych analizatorni, a nie dla mnie.

W sumie przetłumaczyłam w tym roku 86,4 arkusza, czyli dokładnie tyle samo, co w poprzednim. To chyba znaczy, że tu mniej więcej jest moja granica wydajności. Z rachunków dla firmy Lionbridge wynika, że zredagowałam 789 501 słów, co oczywiście nie jest dokładnym rozliczeniem, bo słowa są różnie liczone zależnie od tego, gdzie się znajdują. Ale zawsze to jakieś przybliżenie i porównanie. Wyszło mniej niż w roku 2014, tyle że po wyższej stawce, więc finansowo jestem na plus.


Kolejny rok udało mi się żyć z tłumaczeń i redakcji – oby w 2016 roku było tak samo!