środa, 2 marca 2016

Rybne szaszłyki i indyjski słoń

Przerwa była na tyle długa, że nie wiem, czy w ogóle warto wracać do pisania, ale uznałam, że wygodniej mi będzie pamiętać, co i kiedy robiłam, jeśli będę sobie tutaj wszystko notować.

Styczeń spędziłam na pracy nad Syreną, czyli debiutancką powieścią Kiery Cass, oraz na śnieniu o rybnych szaszłykach, rybkach z puszki oraz rybie po grecku (a ja nawet nie lubię ryby po grecku...). Jako że – tak jak zwykle – o książkach Kiery Cass wiele się od strony „warsztatowej” napisać nie da, zaznaczę tylko, że zakończenie prac uczciłam stekiem z łososia, a kiedy książka się ukaże (czyli chyba w marcu), planuję kupić i zeżreć tłustą makrelę.

Luty natomiast należał do inspektora Chopry. Chociaż do tej pory narzekałam na „skracane powieści”, które dostawałam od Tarsago, ta okazała się zdumiewająco lekkostrawna i przyjemna w obróbce. Kryminał, rozgrywający się w Indiach, w dodatku zawierający słonia. No dobrze: słoniątko. Aż szkoda, że to się jak zwykle ukaże razem z trzema innymi, ukradkiem, a ja pewnie nie zobaczę nawet egzemplarza recenzenckiego. Wracając jednak do tego, co bardziej interesujące, tym razem trafiłam na pewne decyzje do podjęcia.

Po pierwsze i najważniejsze akcja rozgrywa się… No właśnie: w Mumbaju czy w Bombaju? Teoretycznie w języku polskim obie nazwy są prawidłowe, a jako że jestem staroświecka, z sentymentu zdecydowałam się na Bombaj. Nie wiem oczywiście, czy wydawnictwo tego nie postanowi zmienić, ale to już sprawa redaktora. Po drugie, musiałam się zastanowić, co robić z angielszczyzną. Trzeba pamiętać, że angielski jest nadal w Indiach językiem urzędowym i funkcjonuje w nazwach instytucji, miejsc i tak dalej, dlatego spolszczanie wszystkiego jak leci dałoby głupie efekty. W dodatku nawet u nas używa się często angielskich nazw dla jakichś mniej lub bardziej nowoczesnych obiektów – na przykład Blue City albo Babka Tower w Warszawie – więc gdybym np. przetłumaczyła nazwę osiedla, w którym mieszka bohater, to nie wyglądałoby naturalnie. Ostatecznie przyjęłam podejście mieszane – przełożyłam np. nazwę małego sklepiku, ale zostawiłam nazwę dużej firmy; nazwy autentyczne oczywiście zostawiłam w świętym spokoju. Zostawiłam też w oryginale nazwy ulic, ponieważ były w większości prawdziwe – ale tu był dodatkowy problem polegający na tym, że one wszystkie miały doczepione na końcu „Road”: Yari Road, Andheri Kurla Road i tak dalej. Korciło mnie, żeby obciąć te „Road” i zrobić „ul.”, ale… Co w takim razie ze Station Road albo Marol Pipeline Road? Jakoś nie widzi mi się ani „ul. Stacyjna” ani „ul. Station”.

Przyjęłam także twardo zasadę, żeby nie wyróżniać kursywą słów pochodzenia indyjskiego, co też niekoniecznie przejdzie w redakcji. Miałam jednak dobre po temu powody. Tekst jest nadziewany takimi słówkami dość gęsto, po części dla dodania lokalnego kolorytu, a po części dlatego, że różne potrawy, części ubrania i inne takie nie mają odpowiedników w języku angielskim. Tyle tylko, że kwestia zachowania konsekwencji przyprawiła mnie o migrenę. Z jednej strony mamy słówka w najoczywistszy sposób egzotyczne, takie jak panchnama czy lakh. Z drugiej – działające całkiem porządnie w języku polskim, takie jak sari. I co teraz: zostawiać te „oswojone” zwyczajną czcionką, a wyróżniać kursywą „obce”? Co w tym momencie jest obce, skoro na przykład mogę bez trudu znaleźć po polsku przepisy na potrawy takie jak masala dosa?

Dla osoby systematycznej, za jaką się poniekąd uważam, bolesna była także niekonsekwencja w zapisie. Część nazw i imion jest spolszczana w starym stylu: dżagirdar, Ganesza. Inne też są spolszczone, ale już według nowszych zasad: Śiwa. Kolejne, żeby było ciekawiej, w ogóle nie mają spolszczeń i zostają z zapisem międzynarodowym (czyli w zasadzie angielskim): maharishi. Na szczęście wszystkie te obce słowa są wplatane w tekst z sensem i nie sprawiają mi poważniejszych problemów, a sam tekst ma jakiś charakter, dzięki czemu tłumaczyło się go nawet nieźle.


Po rozstaniu z inspektorem Choprą czeka mnie natomiast dłuższa randka z komisarzem Brunettim: By its Cover Donny Leon. Ale to już temat na inną notkę, licho wie, czy nie znowu za dwa miesiące.