poniedziałek, 24 stycznia 2011

Wielkie litery i kursywa

Mocny plan aktualizacji bloga co kilka dni dostał dość gwałtownie w łeb. Niestety wszystko wskazuje na to, że w przewidywalnej przyszłości czasu na tego rodzaju zabawy będę miała raczej mniej niż więcej. On the bright side, nie zawiodę licznej rzeszy czytelników, bo mimo ambitnych planów byłam zbyt leniwa, żeby to przedsięwzięcie rozreklamować.

Żeby jednak nie marnować miejsca, wspomnę o dwóch sposobach wyróżniania, które przełażą niezapraszane z języka angielskiego do polskiego. To tak w kwestii rzeczy, których należy unikać, zarówno w tekstach tłumaczonych, jak i autorskich.

Całe mnóstwo osób ulega pokusie, aby - śladem języka angielskiego - ważne Słowa pisać z wielkiej litery. Prawie w każdej anglojęzycznej książce jest tak zapisywane praktycznie wszystko, co nietypowe albo istotne dla fabuły, od nazw zawodów poczynając, na nazwach technik magicznych kończąc. Mówiąc krótko: język polski tego nie lubi.

Nie ma tu jednak żelaznej zasady. Istnieją liczne przypadki, kiedy zastosowanie wielkiej litery uważam za w miarę rozsądnie uzasadnione: przede wszystkim wtedy, kiedy chcemy słowo wyróżnić i podkreślić, że ma ono specjalne, a nie zwykłe znaczenie. Na przykład w "Strażnikach Veridianu" w hierarchii Straży istnieją trzy poziomy, w oryginale nazwane Apprentice, Trainer i Master. Kierując się duchem języka polskiego nie próbowałam robić z Apprentice - Czeladnika (to słowo pasuje do umiejętności "rzemieślniczych", względnie magii, ale nie do parawojskowej organizacji) i zdecydowałam się po prostu na Ucznia. Z wielkiej litery właśnie dlatego, że podkreślić - miejscowe liceum ma mnóstwo uczniów, ale bohaterka staje się Uczennicą - i kiedy to słowo jest w ten sposób zapisane, od razu wiadomo, o jaki kontekst chodzi. Podobnie potraktowałam dwa pozostałe stopnie: Nauczyciela (znowu - Trener ma konotacje sportowe) i Mistrza. Z wielkiej litery piszę również Prophecy/Proroctwo.

Jednocześnie jednak jestem zdania, że wszędzie tam, gdzie tylko się da, należy unikać tych wielkich liter. Bo jeśli się ich nie unika, to tekst zaczyna wyglądać pretensjonalnie. Nawet jeśli w oryginale mamy przedmiot zrobiony z Gwiezdnego Metalu, po polsku powinno się go zrobić ze zwykłego gwiezdnego metalu. Jeśli w "Strażnikach Veridianu" osoby zdolne czytać innym w myślach nazywa się "Truthseer", ja nazywam ich myślowidzącymi. Jak widać - tutaj nie ma jednej metody, ale dobra zasada mówi, żeby wielkich liter w tekście nienadużywać, czyli unikać ich wszędzie tam, gdzie tylko jest to możliwe.

Natomiast nie należy - ale serio nie należy - przenosić innego oznaczenia ważności z tekstów angielskich, czyli kursywy. W angielskim jest ona stosowana dla podkreślenia nacisku albo wagi emocjonalnej danego słowa lub zdania. Można oczywiście uważać, że brak podobnego ozdobnika pozbawia tekst części oryginalnego wyrazu i emocji, ale piszę serio: to jest po prostu niepoprawne językowo. I stosowanie tego środka w licznych przekładach książek absolutnie nie czyni go poprawnym. Zresztą po to między innymi męczymy się z całą naszą odmianą i nie mamy ustalonego raz na zawsze szyku zdania, żeby właśnie za sprawą samej konstrukcji przekazać to, co chcemy.

Jeśli jednak jakiś odpowiednik tego nacisku jest nam absolutnie do szczęścia potrzebny, mamy różne wyjścia. Załóżmy, że jedna postać mówi do drugiej z naciskiem "Isabel." - po polsku możemy użyć wykrzyknika, "Isabel!", który, o czym warto pamiętać, oznacza nie tylko podnoszenie głosu, ale także właśnie nacisk. Podobnie robimy w przypadku pytania "Are you sure?" - tu także można dodać wykrzyknik do znaku zapytania (chociaż można też po prostu pominąć tę kursywę - zapewniam, że z ogólnego kontekstu sceny powinno wyniknąć, co tu jest istotne.

Drugim sposobem na podkreślenie, że coś jest w a ż n e jest rozstrzelony druk. Od razu powiem, że to, czegu użyłam, w przykładzie, to nie jest prawdziwy rozstrzelony druk, tylko spacje pomiędzy literami. Przy rozstrzelonym druku litery znajdują się bliżej siebie, tak że widać, że tworzą jedno słowo. W Wordzie odpowiednia opcja znajduje się w oknie edycji czcionek (tym, gdzie można wybrać np. indeks górny albo dolny), w zakładce zatytułowanej "Odstępy między znakami". Bardzo zdecydowanie zachęcam do zastępowania tym kursywy. Kursywie jako sposobowi wyrażania emocji mówimy stanowcze nie!

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Pułapki prostoty

Dopadł mnie chwilowo dobrze znany atak paniki, który przychodzi zwykle na początku powtórnego czytania "surowego" przekładu. W tym momencie robię się przekonana, że przekład jest koszmarny, morduje z zimną krwią i szczególnym okrucieństwem oryginał, wydawnictwo mi go odrzucić, a nawet jeśli nie, to w życiu nie da nic następnego... i tak dalej. Nie piszę tego, żeby się głupio krygować - po prostu mam wrażenie, że tego rodzaju fazy zdarzają się w życiu tłumaczki i warto pamiętać, żeby się im nie poddawać, bo w końcu przejdą. Tym bardziej, że obecnie nakłada się na to nadmiar zleceń z Lionbridge i ogólne poczucie, że Historia planuje zrobić ze mnie szwoleżera albo naleśnik. Przy czym prędzej zapewne to drugie.

Z ciekawostek - "Zbłąkany anioł" i "Krwawe walentynki" zostaną wydane jako jedna, scalona książka. Może i lepiej... "Krwawe walentynki" były chyba jednak zbyt małe, żeby się obronić samodzielnie. Szczególnie przy tych wszystkich nowych VAT-ach.

Wracając jednak do meritum, czyli do "Straży", której pierwsze dziesięć rozdziałów zdołałam jednak przetrzepać i doprowadzić do pionu. Czas teraźniejszy z oryginału został jednak bezlitośnie wymordowany. Próbowałam go zachować na przestrzeni jednego rozdziału, żeby zobaczyć, jak wychodzi (ewentualnie mogłam pod to przerobić resztę), próbowałam zachowywać go we fragmentach. W obu przypadkach wyglądał dziko i nienaturalnie. Trudno się mówi, nie da rady go zatrzymać. Obawiam się, że miejscami zmieniłam też trochę rytm oryginału, bo w przekładzie wychodzi za wiele zdań opartych na identycznym schemacie, z imiesłowem w środku - jedno za drugim wyglądają nienaturalnie.

Wygrzebałam się jakoś z tego nieszczęsnego truthseer - zostanie myślowidzący. Znacznie większy problem sprawiły mi trzy pozornie prościutkie słówka: mountain, mortal i produce. Wydawać by się mogło, że nie ma to nad czym kombinować - ale za każdym razem dokładne tłumaczenie potrafi się z tych czy innych przyczyn omsknąć. Nie zawsze to jakieś złożone neologizmy są najtrudniejsze - czytelnicy najczęściej zżymają się o takie przypadki, kiedy angielski jest oczywisty, a tłumacz się gimnastykuje. Ale gimnastykuje się, bo musi.

Mountain to oczywiście góra. Każdy o tym wie, jeśli choćby liznął angielskiego. Słówko proste, oczywiste i jednoznaczne... Zaraz. Guzik, a nie jednoznaczne. Po polsku może się odnosić do elementu rzeźby terenu, ale też do góry czegoś - domu, piżamy. W tym konkretnym przypadku problem polega na tym, że mówimy o konkretnym szczycie w pobliżu miasta, który ma wprawdzie jakąś nazwę, ale miejscowi nazywają go po prostu "górą". Tamże mieszka jeden z bohaterów, a inni dość często stają w sytuacji, kiedy należy napisać "po obiedzie poszedłem na górę", albo "umówiliśmy się, że spotkamy się na górze". Dwuznaczne i nie bardzo zrozumiałe. Można próbować z góry robić wzgórze (albo pagórek), ale sądząc z opisu, nie pasowałoby to - to uczciwa, spora góra, a nie jakaś kopka. Chociaż nie znoszę uciekać się do wielkich liter, tym razem zastosowałam właśnie taki wybieg - będzie Góra, chociaż w oryginale jest pisana małą literą. Ale trudno o jakiś lepszy pomysł.

Mortal - czyli śmiertelny albo śmiertelnik - ma podobny zakres znaczeniowy po angielsku i po polsku. W obu przypadkach może chodzić o coś skrajnie niebezpiecznego ("śmiertelne niebezpieczeństwo", "śmiertelna pułapka") i o coś mogącego umrzeć - czyli przeciwieństwo "nieśmiertelnego". Tutaj jednak mortal jest stosowane raczej jako opozycja do "nadprzyrodzony" - na oznaczenie zwykłego świata, w odróżnieniu od magicznych miejsc, przez które możliwe są podróże w czasie i w których mieści się kwatera główna Straży. Mortal natomiast jest stosowane w kontekstach mortal school, mortal home i tak dalej. Rozwiązaniem w tym przypadku jest po prostu niekonsekwencja - piszę o świecie śmiertelników, ale większość zamieniam na zwykłe albo ziemskie cośtam.

Na koniec wredne słówko produce, którym jest opisane zjawisko polegające na tym, że pewien pan wyciąga przedmioty z powietrza. Rzecz polega na tym, że on ich, o ile pamiętam, nie stwarza, tylko pewnie skądeś sprowadza. Ale nawet gdyby, to i tak "stworzył stołek" brzmiałoby głupio i przywoływało obraz faceta, który rzuca wszystko i przez godzinę dłubie w jakimś pniaku, żeby jego gość miał na czym posadzić tyłek. "Teleportował"? Może, ale coś mi się widzi, że nie bardzo, zresztą pakowanie jakichś mocy albo czynności, których się nie jest pewnym potrafi dać potem paskudne a nieprzewidziane konsekwencje. Tym razem efektem moich starań była także zaawansowana gimnastyka, sprowadzająca się do "pojawił się stołek" i tanecznym krokiem odchodząca od dosłownego przekładu.

Proste słówka - nie ma czegoś takiego!