piątek, 24 czerwca 2011

Po co tłumaczce wirtualne zwierzątko?

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, wcale nie jest nieudolnie zamaskowaną próbą nagonienia sobie nowych znajomych za pomocą tak zwanego referrala, czyli rejestracji ze wskazaniem. Wszyscy bowiem wiedzą, że tłumacz powinien mieć przede wszystkim kontakt z językiem, z którego tłumaczy. Podobnie zresztą każda osoba, która o tłumaczeniach myśli. Ale jak znaleźć taki kontakt, siedząc sobie w środku własnego kraju?

Oczywiście pierwszym źródłem, jakie się nasuwa, są książki i filmy. Wiadomo, czytany/naoglądany tłumacz to generalnie lepszy tłumacz. Trzeba jednak pamiętać, że język literacki, a także język dialogu filmowego, nie zawsze jest reprezentatywny i zwykle stanowi jakieś „przybliżenie”. Jasne, takie przybliżenie na ogół wystarcza, bo dokładnie z tym się w książkach, które sami tłumaczymy, spotykamy. Ale jeśli autor postanowił zastosować trochę bardziej swobodne i potoczne słownictwo, możemy znaleźć się w kropce, nadziewając się na przekręcenia i skróty myślowe praktycznie nie do znalezienia w słownikach.

Do tego właśnie idealne jest surfowanie po internecie, przy czym cała sztuka polega na tym, żeby zajmować się czymś, co nas interesuje. Metoda „to ja przez godzinę będę czytać dyskusje na Facebooku, żeby poznać współczesny język potoczny” nie sprawdzi się, jeśli się będziemy do tego zmuszać. Znacznie lepiej jest wybrać sobie na przykład jakieś blogi na interesujący nas temat i czytać nie tylko posty, ale także komentarze do nich. W najgorszym razie nauczymy się paru wulgaryzmów, co też jest bardzo cenne (niełatwo o nie w słownikach!).

Z przyczyn oczywistych spędzam dużo czasu na najrozmaitszych stronach poświęconych anime. Gdybym jednak miała wskazać stronę, która najbardziej „przydaje się” mnie jako tłumaczce, pokazałabym Subetę. Subeta to – w dużym skrócie i uproszczeniu – strona, na której można sobie mieć wirtualne zwierzątko. Można też wykonywać jakieś dzienne zadania, zakładać kolekcje równie wirtualnych przedmiotów, ubierać wirtualny awatar oraz uczestniczyć w życiu forów. Też wirtualnych, ale jednak zaludnionych żywymi ludźmi z całego świata. Oczywiście, trzeba tę zabawę lubić, a w moim przypadku zadecydowała uroda tychże wirtualnych zwierzątek skutkująca całkiem nieprzyzwoitym przywiązaniem do „moich” pikseli (proszę się nie martwić, dla kotów też mam czas). Jednakże strona okazała się naprawdę szalenie użyteczna pod wieloma względami.

Pierwszym z nich były właśnie przedmioty. Jest ich całe mnóstwo – niektóre służą do karmienia zwierzątek, inne do zabawy z nimi, a jeszcze inne tylko do kolekcjonowania. Ich zaletą jest to, że mają obrazek, nazwę i opis. Dzięki temu zajmując się swoimi sprawami (na przykład wykonywaniem zadań polegających na przynoszeniu określonych przedmiotów) człowiek ogląda sobie obrazki, czyta nazwy i w prosty, przyjemny i całkowicie nieinwazyjny sposób powtarza sobie słówka metodą ze szkoły podstawowej – nazwa/obrazek. Tą metodą można też natrafić na słówka całkiem nowe, dotyczące przedmiotów mniej oczywistych – i potem, kiedy trafimy na takie słówko w tekście tłumaczonym, wiemy już przynajmniej, jak dana rzecz wygląda. To samo tyczy się na przykład kolorów.

Oddzielną kategorią przedmiotów są ubrania, które można założyć na laleczkę-awatara i to one oddały mi największe usługi. Poza powtarzaniem słówek są absolutnie nieocenione (szczególnie dla tak nieobytej z modą osoby, jak ja) w kategorii „ale na czym to się właściwie nosi?”. Podobne usługi może oddać też wyszukiwarka grafiki Google, więc jeśli ktoś ma jakiś problem z tym, na czym w ogóle się nosi millinery, to może się nią posłużyć.

Wreszcie – fora i komentarze. Jak mówię, to nie musi być strona z wirtualnymi zwierzątkami, każdy może sobie wyszukać to, co go interesuje. Ja czytam po prostu tematy, które mnie ciekawią i przy okazji dowiaduję się rzeczy przypadkowych. Na przykład tego, jakie slangowe wyrażenia są obraźliwe (a to często jest bardzo zmienne i bardzo nieoczywiste). Albo jakie skróty są stosowane. Porządny i szanujący się słownik nie poinformuje nas, że np. hun to niekoniecznie przedstawiciel wojowniczego ludu koczowniczego – w ten sposób, bardzo, ale to bardzo kolokwialnie skracane jest słowo honey (używane w odniesieniu do człowieka, nie do wytworu pszczół).

A zatem – moim zdaniem każdy tłumacz powinien mieć własne wirtualne zwierzątko, albo konto w jakiejś grze MMORPG, albo jakieś inne miejsce w sieci, gdzie ma ochotę siedzieć i przynajmniej obserwować, o czym ludzie rozmawiają. Żeby nie było reklamy: nie daję linków. Niech każdy szuka własnego miejsca pod słońcem.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

O grzeczności kilka truizmów

Zapowiadałam, że czasem mogę przechodzić od tłumaczeń do drugiej strony medalu, czyli redakcji. Jako że o tłumaczeniach chwilowo niczego nie mam do powiedzenia (chyba że zacznę odzyskiwać i przerabiać moje bardzo stare posty, z których może bym jeszcze coś ciekawego wytrzepała), spróbujemy skrobnąć parę słów o rzeczy, która jest redaktorowi absolutnie niezbędna.

Jasne, znajomość polszczyzny się przydaje.

Ale tak naprawdę absolutnie, całkowicie i zupełnie niezbędne redaktorowi są: kamienny spokój, uprzejmość i umiejętność negocjacji w kontaktach z autorem (jako autora rozumiem tu także tłumacza – każdą osobę, nad której tekstem się pracuje). Niezależnie od tego, jak dużą dziurę wybiliśmy głową w ścianie podczas redakcji, ile razy nastraszyliśmy kota gwałtownym okrzykiem zawierającym słowa uznane powszechnie za niecenzuralne i jak bardzo mamy ochotę powiedzieć autorowi, co o jego pracy myślimy, zrobić tego nie można. No chyba, że jesteśmy właścicielami wydawnictwa/portalu i naprawdę nie chcemy tej osoby widzieć na oczy. Ale nawet wtedy spuszczanie ze schodów w białych rękawiczkach jest lepszym pomysłem.

Piszę o tym dlatego, że wiele osób (szczególnie pracujących nad tekstami amatorsko lub półamatorsko) ma skłonności do popadania w tryb misjonarsko-kaznodziejski. Jeśli widzą zbłąkaną stylistycznie lub gramatycznie owieczkę (o ortografii zamilczmy z litości), czują się w obowiązku dobitnie jej wykazać, jak bardzo zgrzeszyła przeciwko Poprawności Językowej i jak niesłychanie powinna się tego wstydzić. W wydawnictwie to prosta droga do zniechęcenia autora do współpracy. W portalu internetowym to prosta droga do zaniku napływu tekstów. W każdym przypadku to prosta droga do awantury. Praktycznie każdy normalny i zdrowy człowiek na atak odpowiada kontratakiem. Chyba że jest tak zakompleksiony, że nawet kontratakować nie jest w stanie – ale wtedy zabierze tekst i ucieknie, a nieszczęsny redaktor nie wydobędzie z niego niczego konkretnego.

Oczywiście w przypadku wydawnictw, gdzie tłumaczenie jest zamawiane, sprawa wygląda inaczej. Jeśli trafi się tekst faktycznie nie do użytku, redaktor zwykle eskaluje sprawę do naczalstwa, które podejmuje jakieś negocjacje z tłumaczem (w rzadkich przypadkach odrzuca przekład). Dlatego w dalszej części piszę o przypadkach, kiedy osoba redagująca tekst ma jakąś władzę decyzyjną – na przykład o tym, czy tekst przyjąć do publikacji w portalu/czasopiśmie. Dla zdrowia psychicznego obu stron (redaktora i autora) należy przyjąć kilka zasad i starać się ich trzymać.

1. Jeśli tekst jest naprawdę, ale to naprawdę do niczego, nie warto się pastwić nad autorem. Nawet jeśli jest to osoba skrajnie pozbawiona autokrytycyzmu, a tekst może na spotkaniach towarzyskich służyć jako ozdoba imprezy, przy której wszyscy by płakali ze śmiechu. Skoro został przysłany, autor uznał, że się nadaje. My widzimy, że się nie nadaje i nie zostanie poprawiony, bo autor musiałby się jeszcze raz urodzić i nauczyć pisać po polsku. Odpowiednia w takich przypadkach jest krótka, sucha i uprzejma odpowiedź, przy czym „tekst nie spełnia standardów stawianych...” jest znacznie lepszym doborem słów niż „nie publikujemy wypocin ograniczonego przedszkolaka”. To ostatnie ewentualnie możemy powiedzieć kotu, jeśli jesteśmy pewni jego dyskrecji w tej sprawie.

2. Same błędy ortograficzne i/lub formalne nie świadczą o tym, że tekst jest do niczego. Jasne, może szlag trafić, jeśli w całym tekście znajdujemy spację przed przecinkiem, zamiast po niej, brak spacji przed nawiasem lub myślnikiem i inne tego typu kwiatki. Jasne, jak widzimy błędy ortograficzne, to rzuca nami. Jednakże zdarza się, że mimo to tekst jest nie najgorzej skonstruowany i merytorycznie do rzeczy. W tym przypadku w odpowiedzi nie należy absolutnie dowodzić, że tylko żłoby nie wiedzą, jak się stosuje spacje, a ortografii uczą w podstawówce. Jeśli się chce odnieść jakieś efekty, dobrze jest zacząć od pochwalenia tekstu (zawsze dobrze jest zacząć od pochwalenia tekstu!), a potem skoncentrować się na tym, że tego rodzaju drobne usterki (usterka znacznie mniej denerwuje ludzi niż sugerowanie, że popełnili błąd) bardzo zniechęcają czytelników – a można ich przecież bardzo łatwo samemu uniknąć, pilnując tych nieszczęsnych spacji. Na ortografię dobrze jest zasugerować autokorektę i/lub tzw. betę – osobę, która przeczyta ten tekst przed przesłaniem dalej i wyłapie „kwiatki”.

3. Nie należy wytykać autorowi błędów. Należy mu pokazać, jak może ulepszyć tekst. Owszem, to może się wydawać okropną hipokryzją, ale naszym celem nie jest bawienie się w moralizatorów, tylko uzyskanie dobrego tekstu. W tym celu zdecydowanie bardziej sprawdza się pisanie w duchu „tekst jest fajny, podobało mi się to i tamto, ale niestety miejscami jest trochę za dużo kolokwializmów – jeśli się ich pozbędziemy, będzie lepiej wyglądał”. Podobnie jak wyżej, lepiej jest pisać o „usterkach stylistycznych” a nie „marnym stylu”, o tym, że na wszelki wypadek przypominam, iż dane słowo znaczy trochę co innego, a związek frazeologiczny nie może mieć takiej postaci. Warto utrzymywać swoje wskazówki w duchu takim, że autor jest dobry, tylko widocznie miał chwilowe zaćmienie. Jeśli to ma sens, można zawsze zachęcać – że praktyka czyni mistrza, że widać niezły styl, który potrzebuje tylko wyrobienia i tak dalej. Wtedy mamy znacznie większe szanse na to, że nasze poprawki zostaną przyjęte do wiadomości, a mniejsze – że druga strona się zacznie wykłócać.

4. Nie naprawiać, jak nie jest popsute. To zawsze najtrudniejsze, ponieważ granica jest cienka. Zdarza się, że tekst jest poprawny gramatycznie, ale styl i płynność kuleje, wymuszając zmiany redakcyjne – to normalne. Ale trzeba nabrać dostatecznego doświadczenia, żeby widzieć, czego poprawiać nie należy. I to, że my byśmy napisali inaczej, to nie jest argument. W ten sposób zyskujemy też dobry argument do przepychania zmian – „podobało mi się to i to, więc zostawiłam, ale naprawdę uważam, że tamto trzeba zmienić”.

5. Negocjować. Zawsze zostawiać furtkę – „jeśli to się nie podoba, możemy popracować nad czymś innym”. Jeśli autorowi nie podoba się poprawka, należy mu pozwolić zaproponować swoją wersję. Jeśli jego wersji coś jest – dłubać dalej (ale już się nie upierać przy swojej oryginalnej poprawce, tylko proponować nowe). W końcu zwykle udaje się dojść do porozumienia, przy czym dla mnie barierą nieprzekraczalną jest poprawność gramatyczna. Tu nie ustąpię ani na krok, ale jeśli autor jako ten Rejtan się rozkłada przy swojej wersji stylistycznej – niech ma, dopóki to nie zawiera błędów. Mówiąc brutalnie, autor, który ma poczucie, że coś ugrał, to zadowolony autor.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Tłumaczenia wspomagane maszynowo

Ponieważ chwilowo nie mam tłumaczeń literackich, postanowiłam machnąć coś na temat „tłumaczeń technicznych” – czyli, mówiąc w skrócie, wszelkich ulotek, instrukcji obsługi, helpów i innych takich. To wyjątek od ogólnej zasady indywidualności tłumaczy – tłumaczenia dotyczące np. produktów jednej firmy powinny być do siebie tak zbliżone, jak to możliwe. Inne są także wymagania stawiane tłumaczeniu.

Załóżmy, że mamy jakieś Urządzenie, które na przednim panelu ma trzy guziczki. Ich opis w instrukcji obsługi wygląda następująco:
  • Zielony przycisk włącza Wodotrysk.
  • Czerwony przycisk wyłącza Wodotrysk.
  • Czarny przycisk uruchamia autodestrukcję Urządzenia.
W tym momencie wszystko jest jasne i zrozumiałe. Ale co będzie, jeśli te przekłady potraktujemy mniej konsekwentnie?
  • Zielony przycisk włącza Wodotrysk.
  • Za pomocą przycisku czerwonego można wyłączyć Fontannę.
  • Czarny guzik uruchamia autodestrukcję Urządzenia.
Po pierwsze, tak jest mniej elegancko i mniej profesjonalnie. Po drugie, użytkownik zaczyna się zastanawiać, czy „Wodotrysk” i „Fontanna” to dwie różne rzeczy, czy też może jedna i ta sama? W praktyce takie pomieszanie może sprawić, że instrukcja stanie się całkowicie niezrozumiała. Jasne, na pierwszy rzut oka to się wydaje mało prawdopodobne – siadasz do tłumaczenia i tłumaczysz konsekwentnie. Jednakże istnieją dwa zasadnicze powody, dla których takich niekonsekwencji jest niezwykle trudno uniknąć.

1. Te same teksty powtarzają się w różnych miejscach. W powyższym przykładzie może być tak, że ostrzeżenie przed czarnym przyciskiem pojawia się w różnych punktach obsługi, np. Podczas przenoszenia urządzenia pamiętaj o tym, że czarny przycisk uruchamia autodestrukcję Urządzenia. Często także w różnych punktach pojawiają się po prostu te same polecenia, w stylu Dokręć mocno śruby albo Kliknij przycisk „Zapisz”. Z oczywistych przyczyn ważne jest, żeby to było tłumaczone konsekwentnie, a w dłuższej instrukcji jest to niezwykle trudne do osiągnięcia.

2. Instrukcje mają skłonności do przyrastania w czasie. Kolejne wersje instrukcji różnią się zwykle od siebie tylko pewnymi elementami. Może być np. tak, że do nowego modelu wspomnianego wyżej Urządzenia został dodany fioletowy przycisk, który sprawia, że Urządzenie robi „ping”. Poza tym nic się nie zmienia, więc instrukcja pozostaje ta sama, poza tym, że w różnych jej punktach pojawia się dodatkowa informacja Fioletowy przycisk włącza funkcję PING, a pewne kawałki mogą zostać odpowiednio zmodyfikowane (np. zamiast Na przednim panelu znajdują się trzy przyciski powinno teraz być Na przednim panelu znajdują się cztery przyciski). I co teraz? Wychodzi, że trzeba słowo po słowie porównać wersje oryginalne, podkreślić sobie różnice, wziąć poprzednie tłumaczenie, odszukać odpowiednie miejsca, wprowadzać poprawki... Słabo wykonalne.

Tu właśnie na pomoc przychodzą „tłumaczenia wspomagane maszynowo”, których nie należy mylić z „tłumaczeniami maszynowymi”. Te drugie są w całości robione przez automat, program tłumaczący (i ewentualnie sprawdzane przez człowieka potem). W tłumaczeniach wspomaganych maszynowo zawsze tłumaczem jest żywy człowiek. Jednakże pracuje on w specjalnym programie (takim jak np. XLIFF Editor firmy Lionbridge, TRADOS i inne), który to program dzieli tekst oryginalny na „segmenty” (najczęściej po prostu na pojedyncze zdania oryginału), a tłumacz kolejnym segmentom dopisuje tłumaczenie (oczywiście widzi przy tym szerszy kontekst, nie tylko ten kawałek, który tłumaczy).

Para zdań „oryginał-tłumaczenie” ląduje następnie w bazie danych online. Kiedy po raz kolejny w tłumaczeniu pokaże się takie samo zdanie, program automatycznie podsunie sugestię – to już jest w bazie przełożone tak i tak, zatwierdzamy czy modyfikujemy? Ważne, że to jest właśnie sugestia, program nie może sam „decydować”, ponieważ chociażby w polskim, z powodu odmiany wyrazów, to samo angielskie zdanie można przekładać ciut inaczej zależnie od kontekstu. Np. left może znaczyć lewa strona, w lewo, z lewej... albo pozostało. To pozwala też oszczędzić czas przy tłumaczeniu kolejnych wersji instrukcji, gdzie wszystkie takie same kawałki będą się same podstawiały z bazy.

Zwykle program może także sugerować, że zdania są podobne, co pozwala uniknąć niekonsekwencji. Wracając do przykładu z początku: kiedy już mamy przełożone zdanie Zielony przycisk włącza Wodotrysk i chcemy „dotłumaczyć” nowy fragment, po otwarciu segmentu zawierającego zdanie Fioletowy przycisk włącza funkcję PING zobaczymy podpowiedź tłumaczenia Zielony przycisk włącza Wodotrysk, w którym zaznaczone zostają kawałki różniące się od tłumaczonego zdania. Dzięki temu widzimy, że w bazie jest zdanie nieidentyczne, ale podobne i możemy zastosować taką samą składnię, unikając pokazanych na początku niekonsekwencji. Raz jeszcze podkreślam, że tu nie chodzi tylko o estetykę, ale po prostu o przejrzystość takiej instrukcji. No i o oszczędność czasu, bo zamiast tłumaczyć zdanie o przyciskach na panelu od zera mamy już podstawione dla Na przednim panelu znajdują się cztery przyciski starą wersję Na przednim panelu znajdują się trzy przyciski i zamiast wklepywać wszystko od początku, podmieniamy tylko jedno słowo.

Baza oczywiście nie ogranicza się tylko do tego. Zwykle ma np. doinstalowany własny „słownik”, obejmujący pojęcia dotyczące danego produktu albo producenta. W tym słowniku możemy np. zamieścić, że Wodotrysk ma się nazywać Wodotrysk, a nie Fontanna (w zwykłym słowniku dowiemy się, że to synonimy). Przekładając na inne, należy np. decydować, czy na angielskie button używa się słowa guzik, czy przycisk, to karta czy zakładka, a link to link albo łącze. Można też wtedy po zakończeniu tłumaczenia generować raporty, sprawdzające np. czy zgadzają się użyte w oryginale i tłumaczeniu liczby (łagodnie mówiąc, dość istotne, chociażby przy ulotkach leków).

Tłumaczenia techniczne nie są romantyczne. Wspomaganie maszynowe ma poważne wady, np. nie pozwalając na bardziej naturalny układ tekstu, ponieważ trzeba się trzymać zasady „zdanie oryginału” = „zdanie tłumaczenia”. Jednakże bardzo ułatwiają życie i pozwalają osiągać w miarę spójne i porównywalne wyniki tłumaczenia od najrozmaitszych tłumaczy pracujących w najrozmaitszym czasie.

Jako że notka była długa i sucha, wklejam na pociechę zdjęcie moich kotecków.
Od razu lepiej, prawda?

środa, 8 czerwca 2011

Co można tłumaczyć?

Po pierwsze, odesłałam dzisiaj "Klucz" do Wydawnictwa. Zobaczymy, co dalej, na razie mam chwilę oddechu (względnego), chociaż nie obraziłabym się, gdyby potrwała jak najkrócej. W drugim czytaniu nie znalazłam już nie poważniejszego do dzielenia się ze światem, poza wątpliwościami dotyczącymi śpiewających papug - niech redaktor decyduje, czy lecimy z nimi, czy je na coś wymieniamy.

Po drugie, zostałam podlinkowana na blogu wydawnictwa i jestem teraz dumna, blada i zmotywowana do pisania (mimo upału).

Po trzecie, w komentarzach do poprzedniej notatki padło pytanie, czy można "samemu" przetłumaczyć jakąś książkę.

Żeby wydawać książki, trzeba oczywiście mieć wykupione licencje - ale to jest zmartwienie wydawnictwa, nie tłumacza. Tłumacz dostaje od wydawnictwa propozycję i bierze (albo i nie), natomiast cała strona prawno-finansowa go nie musi obchodzić. Oczywiście nikt nikomu nie może zabronić wziąć i przetłumaczyć jakiejś książki - ale coś takiego można nazwać "tłumaczeniem fanowskim" (niezależnie od tego, na ile profesjonalna byłaby zaangażowana w to osoba). Fanowskie tłumaczenia książek istnieją, ale są w zasadzie odmianą piractwa - nawet jeśli książka nie wyszła w Polsce, to takie tłumaczenie i tak nie jest legalne. Jasne, mało prawdopodobne, żeby ktoś na to zwrócił uwagę, bo "szkodliwość" czynu jest mikra, ale trudno coś takiego prezentować jako doświadczenie zawodowe.

Niemniej istnieją dobre sposoby, żeby ćwiczyć tłumaczenie. W internecie nie brakuje ludzi, którzy publikują swoje opowiadania za darmo i dla całego świata. Zwykle jest im bardzo miło, jeśli się do nich napisze z grzecznym pytaniem, czy można przełożyć ich twórczość na swój język. Oczywiście to wymaga pewnej odwagi i samozaparcia, ale naprawdę nie jest takie trudne. W najgorszym razie dostanie się grzeczną odpowiedź, że jednak nie, bo coś tam. Potem takie opowiadania czy powieść można albo publikować na własnym blogu, albo na jakiejś stronie (przykładem może być "moja" Tanuki-Czytelnia) - przy czym strona jest o tyle lepsza, że miewa jakąś redakcję, która rzuca okiem na to, co się stworzyło, za to na własnym blogu ma się pełną kontrolę nad "publikacją" i generalnie można robić, co się chce. Na tej samej zasadzie można tłumaczyć czyjeś artykuły czy eseje na jakiś interesujący nas temat. Dobra rada - należy wybierać osoby publikujące samodzielnie, a nie np. felietonistów z wielkiego portalu - oni prawdopodobnie nawet nie mają prawa udzielić zgody.

W każdym razie przy tłumaczeniach zdecydowanie sprawdza się, że ćwiczenie czyni mistrza - tylko warto, żeby ktoś przytomny te tłumaczenia potem czytał i dzielił się jakimiś radami, bo nie ma cudów - samemu się własnych słabości nie widzi.

sobota, 4 czerwca 2011

"Klucz" - drugie czytanie: 20/40 rozdziałów

Drugi tom, czyli "Mrok", ma już okładkę, pokazaną na blogu Wydawnictwa Jaguar. Z mojego punktu widzenia - za mało szafirowa, ale pewnie lepiej, żeby nie tłukła za bardzo po oczach. Grzebałam po sieci za jakimiś informacjami na temat "Straży" i nie znalazłam niczego (nie pomaga, że próby szukania recenzji zawsze powodują zaspamowanie wyników wyszukiwania stronami sklepów internetowych) - nawet na stronie Empiku nikomu nie chciało się wrzucić do tego żadnego własnego opisu. Szkoda trochę, chociaż i tak nikła szansa, że dowiedziałabym się tego, co mnie najbardziej interesuje, czyli jak wypadło tłumaczenie.

Ja siedzę w tym momencie nad drugim czytaniem "Klucza". Wnioski - może i tłumaczyło się fajnie, ale zostawiłam po sobie tonę literówek, które teraz muszę tępić (a pewnie i tak zostanie coś dla redakcji i korekty). Szczególnie uciążliwe są słonie - niestety jedna z postaci ma talent kryjący się w dłoniach, te dłonie odmieniają się tam przez wszystkie przypadki, a "d" i "s" są obok siebie na klawiaturze... Wyrzuciłam już na zbitą trąbę chyba z dziesięć słoni (chociaż - w sumie byłoby fajnie mieć takie słonie do odwalania brudnej roboty za nas!). Poza tym do szału doprowadza mnie "genderless" i znalezienie mu nieobraźliwie i osobowo brzmiącego odpowiednika po polsku, a jeszcze bardziej złości mnie "transportation", która w ogóle nie ma żadnego rozsądnego tłumaczenia, jak się nad tym zastanowić.

Jak dobrze pójdzie, jeszcze z tydzień i... oddam "Klucz", co oznacza, że wyplączę się raz na zawsze z tej trylogii (nie licząc korekty autorskiej i takich tam). Co dalej? Sama chciałabym wiedzieć. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że "coś" dalej dostanę, a biorąc pod uwagę moje preferencje, to będzie coś z elementami fantastyki. Mam tylko nadzieję, że pogodne - zdecydowanie wolę pogodne książki! (Podobnie jak pogodne filmy i pogodne serie anime - jak chcę czegoś ponurego, to mogę włączyć wiadomości). Chociaż, jakiś czarny humor też mógłby działać. Byle nie mrok, rozpacz i jesienny deszcz padający nawet wiosną.