piątek, 24 czerwca 2011

Po co tłumaczce wirtualne zwierzątko?

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, wcale nie jest nieudolnie zamaskowaną próbą nagonienia sobie nowych znajomych za pomocą tak zwanego referrala, czyli rejestracji ze wskazaniem. Wszyscy bowiem wiedzą, że tłumacz powinien mieć przede wszystkim kontakt z językiem, z którego tłumaczy. Podobnie zresztą każda osoba, która o tłumaczeniach myśli. Ale jak znaleźć taki kontakt, siedząc sobie w środku własnego kraju?

Oczywiście pierwszym źródłem, jakie się nasuwa, są książki i filmy. Wiadomo, czytany/naoglądany tłumacz to generalnie lepszy tłumacz. Trzeba jednak pamiętać, że język literacki, a także język dialogu filmowego, nie zawsze jest reprezentatywny i zwykle stanowi jakieś „przybliżenie”. Jasne, takie przybliżenie na ogół wystarcza, bo dokładnie z tym się w książkach, które sami tłumaczymy, spotykamy. Ale jeśli autor postanowił zastosować trochę bardziej swobodne i potoczne słownictwo, możemy znaleźć się w kropce, nadziewając się na przekręcenia i skróty myślowe praktycznie nie do znalezienia w słownikach.

Do tego właśnie idealne jest surfowanie po internecie, przy czym cała sztuka polega na tym, żeby zajmować się czymś, co nas interesuje. Metoda „to ja przez godzinę będę czytać dyskusje na Facebooku, żeby poznać współczesny język potoczny” nie sprawdzi się, jeśli się będziemy do tego zmuszać. Znacznie lepiej jest wybrać sobie na przykład jakieś blogi na interesujący nas temat i czytać nie tylko posty, ale także komentarze do nich. W najgorszym razie nauczymy się paru wulgaryzmów, co też jest bardzo cenne (niełatwo o nie w słownikach!).

Z przyczyn oczywistych spędzam dużo czasu na najrozmaitszych stronach poświęconych anime. Gdybym jednak miała wskazać stronę, która najbardziej „przydaje się” mnie jako tłumaczce, pokazałabym Subetę. Subeta to – w dużym skrócie i uproszczeniu – strona, na której można sobie mieć wirtualne zwierzątko. Można też wykonywać jakieś dzienne zadania, zakładać kolekcje równie wirtualnych przedmiotów, ubierać wirtualny awatar oraz uczestniczyć w życiu forów. Też wirtualnych, ale jednak zaludnionych żywymi ludźmi z całego świata. Oczywiście, trzeba tę zabawę lubić, a w moim przypadku zadecydowała uroda tychże wirtualnych zwierzątek skutkująca całkiem nieprzyzwoitym przywiązaniem do „moich” pikseli (proszę się nie martwić, dla kotów też mam czas). Jednakże strona okazała się naprawdę szalenie użyteczna pod wieloma względami.

Pierwszym z nich były właśnie przedmioty. Jest ich całe mnóstwo – niektóre służą do karmienia zwierzątek, inne do zabawy z nimi, a jeszcze inne tylko do kolekcjonowania. Ich zaletą jest to, że mają obrazek, nazwę i opis. Dzięki temu zajmując się swoimi sprawami (na przykład wykonywaniem zadań polegających na przynoszeniu określonych przedmiotów) człowiek ogląda sobie obrazki, czyta nazwy i w prosty, przyjemny i całkowicie nieinwazyjny sposób powtarza sobie słówka metodą ze szkoły podstawowej – nazwa/obrazek. Tą metodą można też natrafić na słówka całkiem nowe, dotyczące przedmiotów mniej oczywistych – i potem, kiedy trafimy na takie słówko w tekście tłumaczonym, wiemy już przynajmniej, jak dana rzecz wygląda. To samo tyczy się na przykład kolorów.

Oddzielną kategorią przedmiotów są ubrania, które można założyć na laleczkę-awatara i to one oddały mi największe usługi. Poza powtarzaniem słówek są absolutnie nieocenione (szczególnie dla tak nieobytej z modą osoby, jak ja) w kategorii „ale na czym to się właściwie nosi?”. Podobne usługi może oddać też wyszukiwarka grafiki Google, więc jeśli ktoś ma jakiś problem z tym, na czym w ogóle się nosi millinery, to może się nią posłużyć.

Wreszcie – fora i komentarze. Jak mówię, to nie musi być strona z wirtualnymi zwierzątkami, każdy może sobie wyszukać to, co go interesuje. Ja czytam po prostu tematy, które mnie ciekawią i przy okazji dowiaduję się rzeczy przypadkowych. Na przykład tego, jakie slangowe wyrażenia są obraźliwe (a to często jest bardzo zmienne i bardzo nieoczywiste). Albo jakie skróty są stosowane. Porządny i szanujący się słownik nie poinformuje nas, że np. hun to niekoniecznie przedstawiciel wojowniczego ludu koczowniczego – w ten sposób, bardzo, ale to bardzo kolokwialnie skracane jest słowo honey (używane w odniesieniu do człowieka, nie do wytworu pszczół).

A zatem – moim zdaniem każdy tłumacz powinien mieć własne wirtualne zwierzątko, albo konto w jakiejś grze MMORPG, albo jakieś inne miejsce w sieci, gdzie ma ochotę siedzieć i przynajmniej obserwować, o czym ludzie rozmawiają. Żeby nie było reklamy: nie daję linków. Niech każdy szuka własnego miejsca pod słońcem.

3 komentarze:

  1. Obserwowanie języka jest pasjonujące. Ja za to teraz gimnastykuję swój język i sama piszę jakieś luźne fragmenty.

    OdpowiedzUsuń
  2. Miałam kiedyś takie zwierzątko, ale nie miałam kompletnie czasu, żeby się nim zajmować. Ale sama często odwiedzam różne angielskie strony dla podszlifowania języka :)

    OdpowiedzUsuń
  3. :) Kobra, super sprawa ten internet, nie??;)

    OdpowiedzUsuń