środa, 18 lutego 2015

Wyrafinowane wyzwania weneckie

Jest takie powiedzenie, że biednego na raz na dwa wesela proszą, chociaż jako tłumaczka nie określałabym się chwilowo mianem biednej (w znaczeniu ilości roboty). Tym niemniej moja sytuacja wygląda tak, że gdy podreptałam do Wydawnictwa Jaguar, żeby oddać oryginał The School for Good and Evil (bardzo tam potrzebny), to wyszłam od razu z drugim tomem, czyli World Without Princes oraz prośbą, żeby się nim zająć jak najszybciej. Czyli jak tylko skończę Brunettiego. Przy okazji, trzecia część Szkoły… jest zapowiadana przez autora na lipiec. Bardzo jestem ciekawa, czy i jak to się u nas przyjmie. Dosłownie kilka dni później dostałam e-mail z Wydawnictwa, a w nim… The Heir Kiery Cass. Tak, ten tom, który dopiero ma mieć swoją premierę w USA. W pliku pdf ostemplowanym znakiem wodnym CONFIDENTIAL, bo oczywiście treść jest na razie tajna/poufna. To oznacza, że książęta magiczni idą w odstawkę, zaś książęta niemagiczni wchodzą na tapetę, kiedy tylko uda mi się uporać z tym, co robię. Na razie tego jeszcze nie przeczytałam, jestem trochę ciekawa, ale nie chcę się rozpraszać.

Brunetti natomiast, jak prawdziwy dżentelmen, stawia mi pewien opór. Same wstawki erudycyjne nie są jeszcze takie straszne, chociaż ostatnio przekopywałam ze trzy pieśni Boskiej komedii w poszukiwaniu odpowiedniego opisu. Zabawne było także grzebanie w internecie za jakimś spisem owoców tajemnic różańcowych, potrzebnych mi do jednej sceny. Najprzejrzyściej opisane znalazłam na blogu, z poglądami którego – mówiąc najłagodniej – nie bardzo bym się zgadzała. Autor pewnie by nie był zachwycony, że jego wpis został do takich celów wykorzystany (tym bardziej że autorka ustami komisarza Brunettiego także wyrażała swój sceptycyzm do tego). Oczywiście zostaje jeszcze kilka rzeczy do sprawdzenia (w tym to nieszczęsne libretto Juliusza Cezara; skąd się bierze libretta oper?!), ale to wszystko pół biedy.

Po pierwsze, autorka wstawia w każdy dialog tysiąc i jeden wtrąceń tego, co i jak bohaterowie mówią, dodają, gdzie robią pauzy i na co patrzą. W dodatku nagminnie zaczyna kwestię dialogową od [tu wstaw opis tego, co robi dana osoba] and said:, podczas gdy po polsku można oczywiście zrobić …powiedział/a: i przejść do następnej linijki, żeby zacząć kwestię dialogową, ale nie należy z tym przesadzać, bo się robi sieczka, którą trudno jest płynnie czytać. Przykład? Proszę bardzo:

Pucetti looked at the floor, pressed his lips together, and said, ‘I’m not sure I like being able to do it, Dottore.’ He raised his eyes to watch a white-coated woman doctor approach and pass them by, then looked at Rizzardi. ‘Most people want so much to believe in what others say that it makes it too easy.’ Then, earnestly, ‘I’m not just saying this, you know. I really don’t like it that it’s so easy.’ He paused, then added, ‘And it’s not easy to do it with her. He was her only child.’

To jest wypowiedź tylko jednej osoby; proszę sobie wyimaginować, jak wygląda pisany w ten sposób dłuższy dialog. W dodatku sam sens tej wypowiedzi jest dość prosty; to forma i te wszystkie wtrącenia sprawiają problem – jako tłumaczka powinnam je jakoś oddać, acz nie za cenę całkowitej nieczytelności tekstu. Trzeba szukać złotego środka.

Podobnie jak w drugiej sprawie przysparzającej mi problemów. Po polsku istnieją dość surowe zasady dotyczące tego, jak można stosować on/ona i jej/jego: w skrócie chodzi o to, że musi być jasne, o co/kogo chodzi w danym momencie. Mniej więcej na zasadzie: Kobieta podeszła do pięknej klaczy. Jej ciemne oczy spojrzały pytająco na mężczyznę – tu na przykład nie wiemy, czy to jej odnosi się do kobiety, czy do klaczy – z zasad gramatyki wychodzi, że musi to być klacz. Oczywiście czasem można te zasady nagiąć, bo jeśli zamiast klaczy jest szafa, to można założyć, że czytelnik się domyśli, iż nie szafa miała oczy (uwaga: nie każdy redaktor zgodzi się z tym, są tacy, którzy takie rzeczy bezlitośnie tępią). Jeśli angielski jest pod tym względem bardziej liberalny, to niewiele. Tymczasem Donna Leon bezustannie to miesza: wraca per her/she do osoby sprzed trzech akapitów, a w obrębie jednego kompletnie się nie przejmuje podaną wyżej zależnością, nie tylko tam, gdzie chodzi o ludzi i przedmioty, ale nawet tam, gdzie mowa o dwóch kobietach lub dwóch mężczyznach. To czytelnik ma się z kontekstu domyślić, o kim w danym momencie jest mowa. Pytanie tylko, co ma z tym zrobić tłumacz: oddawać ducha oryginału czy też dążyć do poprawności językowej za cenę poważnego odkształcania tekstu. To zresztą też nie zawsze jest proste, bo zwykle mam do dyspozycji dość ograniczoną ilość synonimów, które w danej sytuacji by się sprawdziły.


Mój plan na najbliższe dni jest taki, że muszę jednak raz jeszcze przeczytać te dwa starsze kryminały, które dostałam od Wydawnictwa Noir sur Blanc po polsku i tym razem bardzo baczną uwagę zwracać, jak tam jest to rozwiązane. To dość zabawne uczucie: czytać książkę, ignorując jej treść i skupiając się na samej strukturze. 

sobota, 7 lutego 2015

Kończąc z pieśnią na ustach

Jak widać na załączonym obrazku, Wydawnictwo zaczęło się chwalić wszem i wobec istnieniem tej książki, przy okazji nieco zmieniając proponowany przeze mnie tytuł. Przyznam, że mam pewne wątpliwości, jak to wyjdzie w samym tekście, ale pewnie będę miała okazję o tym w najbliższym czasie porozmawiać.

Właśnie zakończyłam prace nad drugą częścią przekładu, co oznacza, że w poniedziałek wszystko to ładnie scalę w jeden plik i wyekspediuję do Wydawnictwa. Mam też jak najszybciej oddać oryginał, co nie dziwi – poza redakcją ta książka wymaga składu, czyli z jednej strony poukładania tekstu, a drugiej – zrobienia tych wszystkich karteczek, tabliczek i innych napisów w tysiącu czcionek, których jest pełna. Całkiem uczciwie tego nie zazdroszczę. Przy okazji dowiem się pewnie, co dalej i kiedy to się ma właściwie ukazać. Przy okazji, na stronie zapowiedzi Jaguara znalazłam Próbę ognia wpisaną na luty, choć przysięgłabym, że jak ją oddawałam, była mowa o jesieni.

Muszę powiedzieć, że ze Szkoły... czy też Akademii Dobra i Zła jestem całkiem zadowolona, acz przydałoby się, żeby to zadowolenie wyraził ktoś poza mną. Pewność siebie to dobra rzecz, samozachwyt – nieco gorsza. Niemniej jednak mam wrażenie, że ten tekst jest teraz fajny i z charakterem, że udało mi się zaingerować w niego na tyle, żeby się to dobrze czytało, ale nie na tyle, żeby uszkodzić jakoś zamysł autora.

Przy okazji odkryłam, że jednak potrafię sobie radzić z rymowankami. O ile stanowiący motto wiersz jakoś mi wyszedł od początku, o tyle w drugiej połowie książki miałam coś, co zalazło mi za skórę. Otóż jest tam scena, w której słodka dziunia (nie, nie jest to akurat żadna z dwóch bohaterek) śpiewa słodziutką pioseneczkę. Oczywiście nikt nie każe mi tego tłumaczyć słowo w słowo, ale pioseneczka ma konkretne przesłanie, które jest ważne, więc trzeba je jakoś tam zawrzeć. Niby ułatwia życie to, że rymy mogą (a nawet powinny być) częstochowskie, ale i tak odbijałam się od tej piosenki jak piłka i byłam już skłonna wypuścić ją w wersji nierymowanej i krzywej, byle tylko coś tam było.

Znajomy mojej matki od dłuższego czasu pisze sobie całkiem zgrabne piosenki, dorabiając nowe słowa do istniejących (często popularnych) melodii. Kiedy rozważałam, czy nie poprosić go o pomoc, zaczęłam się zastanawiać, czy ta pioseneczka nie dałaby się do czegoś dopasować. Uwaga: nie wykluczam, że w oryginale autor wzorował ją właśnie na czymś, ale dojście, co by to mogło być, przekraczało moje możliwości. Kiedy tak się temu przyglądałam (i myślałam o wszystkich słodkich piosenkach, jakie znam), wyszło mi, że układ wersów jest w sumie podobny do Gdybym ja była słoneczkiem na niebie. I eureka! Podśpiewując (fałszywie, bo ja książki tłumaczę, a nie piosenki śpiewam) sobie wiadomy rytm, bez większego trudu ułożyłam słowa tak, żeby do niego pasowały – tu szukając synonimu, tam coś wyrzucając albo dodając. Efekt pewnie nie jest idealny, ale na moje oko śpiewalny, a biorąc pod uwagę mój brak talentów poetyckich, jestem z siebie naprawdę dumna.


Teraz tylko czekać, co powie Wydawnictwo, a w międzyczasie wracać do komisarza Brunettiego, który pewnie, biedak, czuje się już całkiem porzucony i zaniedbany.