sobota, 7 lutego 2015

Kończąc z pieśnią na ustach

Jak widać na załączonym obrazku, Wydawnictwo zaczęło się chwalić wszem i wobec istnieniem tej książki, przy okazji nieco zmieniając proponowany przeze mnie tytuł. Przyznam, że mam pewne wątpliwości, jak to wyjdzie w samym tekście, ale pewnie będę miała okazję o tym w najbliższym czasie porozmawiać.

Właśnie zakończyłam prace nad drugą częścią przekładu, co oznacza, że w poniedziałek wszystko to ładnie scalę w jeden plik i wyekspediuję do Wydawnictwa. Mam też jak najszybciej oddać oryginał, co nie dziwi – poza redakcją ta książka wymaga składu, czyli z jednej strony poukładania tekstu, a drugiej – zrobienia tych wszystkich karteczek, tabliczek i innych napisów w tysiącu czcionek, których jest pełna. Całkiem uczciwie tego nie zazdroszczę. Przy okazji dowiem się pewnie, co dalej i kiedy to się ma właściwie ukazać. Przy okazji, na stronie zapowiedzi Jaguara znalazłam Próbę ognia wpisaną na luty, choć przysięgłabym, że jak ją oddawałam, była mowa o jesieni.

Muszę powiedzieć, że ze Szkoły... czy też Akademii Dobra i Zła jestem całkiem zadowolona, acz przydałoby się, żeby to zadowolenie wyraził ktoś poza mną. Pewność siebie to dobra rzecz, samozachwyt – nieco gorsza. Niemniej jednak mam wrażenie, że ten tekst jest teraz fajny i z charakterem, że udało mi się zaingerować w niego na tyle, żeby się to dobrze czytało, ale nie na tyle, żeby uszkodzić jakoś zamysł autora.

Przy okazji odkryłam, że jednak potrafię sobie radzić z rymowankami. O ile stanowiący motto wiersz jakoś mi wyszedł od początku, o tyle w drugiej połowie książki miałam coś, co zalazło mi za skórę. Otóż jest tam scena, w której słodka dziunia (nie, nie jest to akurat żadna z dwóch bohaterek) śpiewa słodziutką pioseneczkę. Oczywiście nikt nie każe mi tego tłumaczyć słowo w słowo, ale pioseneczka ma konkretne przesłanie, które jest ważne, więc trzeba je jakoś tam zawrzeć. Niby ułatwia życie to, że rymy mogą (a nawet powinny być) częstochowskie, ale i tak odbijałam się od tej piosenki jak piłka i byłam już skłonna wypuścić ją w wersji nierymowanej i krzywej, byle tylko coś tam było.

Znajomy mojej matki od dłuższego czasu pisze sobie całkiem zgrabne piosenki, dorabiając nowe słowa do istniejących (często popularnych) melodii. Kiedy rozważałam, czy nie poprosić go o pomoc, zaczęłam się zastanawiać, czy ta pioseneczka nie dałaby się do czegoś dopasować. Uwaga: nie wykluczam, że w oryginale autor wzorował ją właśnie na czymś, ale dojście, co by to mogło być, przekraczało moje możliwości. Kiedy tak się temu przyglądałam (i myślałam o wszystkich słodkich piosenkach, jakie znam), wyszło mi, że układ wersów jest w sumie podobny do Gdybym ja była słoneczkiem na niebie. I eureka! Podśpiewując (fałszywie, bo ja książki tłumaczę, a nie piosenki śpiewam) sobie wiadomy rytm, bez większego trudu ułożyłam słowa tak, żeby do niego pasowały – tu szukając synonimu, tam coś wyrzucając albo dodając. Efekt pewnie nie jest idealny, ale na moje oko śpiewalny, a biorąc pod uwagę mój brak talentów poetyckich, jestem z siebie naprawdę dumna.


Teraz tylko czekać, co powie Wydawnictwo, a w międzyczasie wracać do komisarza Brunettiego, który pewnie, biedak, czuje się już całkiem porzucony i zaniedbany.

1 komentarz:

  1. Jest Pani mistrzem w swoim fachu i chylę czoła do podłogi przed tym przekładem. Te wszystkie ZAWSZE i NIGDY i wszystkie aluzje i niuanse odnoszące się do tych słów w książce mistrzowsko to Pani ogarnęła. Brawo brawo i jeszcze raz brawo. Książkę bardzo dobrze się czyta jest płynnie i profesjonalnie.

    OdpowiedzUsuń