środa, 25 lipca 2012

Tylko się utopić

Od czasu do czasu tłumacz się nadziewa na Problem. Taki naprawdę paskudny i trudny do obejścia. Z rybami poradzę sobie sama i na własną odpowiedzialność, co jednak zrobić, kiedy nadjeziorne życie bohaterów zahacza o rozrywki daleko wykraczające poza moje kompetencje?

Powiedzmy, że z żeglarstwem sobie jakoś poradzę. Nie znam się na tym specjalnie, ale liznęłam przy okazji rozmaitych lektur tego i owego, więc podpierając się niezawodnym internetem jestem w stanie ustalić, jak się nazywa taka dziura, co się w nią maszt wtyka (gniazdo) albo taka linka, co się nią manewruje żaglem (fał). Nie zmienia to faktu, że człowiek co chwila się przeraża, że się wygłupi - czy motorówka ma klakson? Znaczy, ma coś, co trąbi, ale czy tak się go nazywa? (Chyba tak). Co to ma być "idle zone" na przystani? (Licho wie, będę dalej konsultować). Tu jednak przynajmniej mam od biedy kogo się pytać.

Problem (ten przez duże P) polega na tym, że bohaterowie uprawiają wakeboarding, ja zaś o istnieniu tego sportu dowiedziałam się dopiero z tej książki. I nie ma tak dobrze, że autorka pisze "no to popołudnie spędzaliśmy uprawiając wakeboarding" (swoją drogą - "surfing", ale "surfować", a przecież nie można chyba mówić o "wakeboardowaniu"!). Autorka szczegółowo opisuje najrozmaitsze ewolucje i skoki wykonywane przez bohaterów! Mogę sobie oczywiście znaleźć na YouTube, jak to wszystko wygląda, nie ma sprawy. Ale jak to nazwać w tłumaczeniu?! Rozpaczliwy rajd po stronach i forach zaowocował przekonaniem, że większość tych ewolucji po prostu funkcjonuje pod nazwami angielskimi, które są krótkie i proste (podobnie jest zresztą w przypadku deskorolki). Nie mam jednak pewności, czy aby wszystkie - poza tym tam, gdzie to możliwe, wolałabym stosować polskie odpowiedniki, bo książka nie jest przecież dla fachowców. To znaczy - salto zamiast front flip i inne tego rodzaju. Ale czy bohaterka może powiedzieć Zrobiłam heelside backroll z nose-grabem?!

Dojrzewam do tego, żeby zacisnąć zęby i zadać na jednym z tych forów odpowiednie pytanie. Nie wiem tylko, czy wakeboardziści aby na pewno nie jadają tłumaczek, a poza tym problem polega na tym, że tego rodzaju kwiatków mam sporo, wtopionych w zdania i akapity, a jakoś trudno mi sobie wyobrazić zmuszanie zdrowego samca do czytanie obszernych fragmentów romansu dla nastolatek. Nawet zaskakująco niezłego.

Wyłażąc na chwilę z wody: zabawną różnicą kulturową jest rozrywka nazywana drinking game, która generalnie polega na szukaniu pretekstów do picia. W omawianym przykładzie chłopaki bawią się w rzucanie monet do kubka, a kto trafi, ten wskazuje ofiarę, która ma wypić następną kolejkę. Wyrafinowany ubaw po pachy... Tylko że moi znajomi zgodnie orzekli, że na imprezach polskich nikt się w takie subtelności nie bawi, jak się pije, to się pije. A co za tym idzie, drinking game nie ma polskiego odpowiednika. Bo kogo to obchodzi, że tłumaczka potrzebuje...

środa, 18 lipca 2012

Rozterki biologa, czyli nowa książka na tapecie

Tajemniczy projekt pozostaje niestety tajemniczym projektem, a szkoda. No nic, jak wyjdzie, to o nim może parę słów napiszę.

Za to Wydawnictwo Jaguar podsunęło mi nową propozycję: Endless Summer autorstwa Jennifer Echols. Znowu romansidło, znowu kojarzące mi się nieodparcie z anime z gatunku shoujo, ale zaskakująco udane. Napisane sprawnie, dowcipnie, postaci nie irytują – udało się jakoś uniknąć zrobienia z bohaterki kolejnego wcielenia Mary Sue, a z bohatera klona Edwarda. W dodatku tłumaczy się szybko i lekko, a napisane jest mniej „slangowo” niż Nie zadzieraj nosa. Co nie znaczy, że nie dostarcza mi rozmaitych radości i nie zmusza do podejmowania decyzji.

Rzecz dzieje się w Alabamie, nad bliżej niesprecyzowanym jeziorem (jezior tam zdaje się nie brakuje). Przeżyłam chwilę szczęścia doskonałego, gdy w tekście książki napotkałam bryozoa, czyli mszywioły. Lubię rzeczy zmuszające ludzi do sięgnięcia po Google, a w dodatku sama ta nazwa, znana mi od dawna, jest po prostu prześliczna. Ku mojemu jeszcze większemu szczęściu okazało się, że te mszywioły w tekście książki rosną gęsto, albowiem bohaterka i narratorka ma na ich tle absolutną obsesję (i niestety za nimi nie przepada). Ale niech sobie nie przepada – grunt, że ja mogę w polskim tłumaczeniu obracać te mszywioły przez wszystkie przypadki.

Moje szczęście skończyło się jednak gwałtownie, kiedy na wody powieści romantycznej dla nastolatek wpłynęły kolejne ryby: brim, bass, striper oraz crappie. Ta ostatnia żywina była o tyle istotna, że ważnym punktem fabuły jest nadjeziorna impreza nazywana Crappie Festival, którą młodzież oczywiście przekręca na Crappy Festival. Tymczasem język polski jakoś nie potrzebował wymyślać polskich nazw na to, co pływa w jeziorach Alabamy i w rezultacie brim to ryba z rodzaju Lepomis, bass to bliżej niesprecyzowana ryba (co najmniej z kilku rodzin), striper to skalnik prążkowany (wiwat polska nazwa! Tylko dlaczego jakoś nie widzę tego w dialogu...), zaś nieszczęsny crappie to przedstawiciel rodzaju Pomoxis. „Święto Pomoxisa” jakoś nie jest tym efektem, do którego bym zmierzała…

W efekcie postanowiłam zrobić coś, czego jako biolog wstydzę się najgłębiej. Całe to łacińsko-egzotyczne towarzystwo zamieniłam w swojskie szczupaki, płotki i okonie, chociaż żadne z tych stworzeń (może poza okoniowatymi) nie żyje w Ameryce. A Crappy Festival? Przemienił się w oficjalny Dzień Leszcza i nieoficjalne „święto leszczy”. Teraz zastanawiam się tylko, czy są jakieś szanse, że Wydawnictwo pozwoli mi wepchnąć jakiś przypis prostujący to przekłamanie, czy też uzna, że nie ma co sobie głowy drobiazgami zawracać.