środa, 1 sierpnia 2012

Obelgi, czyli nieprzyjemny obowiązek

O wulgaryzmach już pisałam przy różnych okazjach – co poradzić, kiedy akurat to temat wdzięczny, a przy tym stanowiący pole do popisu dla tłumacza (a jednocześnie wymagający od niego wyczucia). Trudniejsze są chyba tylko sceny erotyczne, a z nimi miałam na razie do czynienia w bardzo ograniczonym zakresie.

Jednym z powodów, dla których wulgaryzmów nie należy nadużywać, jest to, że napisane stają się „mocniejsze” niż mówione i bardziej zwracają uwagę czytelnika. Jest też jednak drugi powód, można powiedzieć – wychowawczy. Tego rodzaju bodźce mają to do siebie, że z czasem zaczynają „przytępiać” uwagę czytelników i przestają zwracać uwagę. A przestają, ponieważ zaczynają się wydawać całkowicie akceptowalną częścią języka – to widzę aż za często w moim portalu, kiedy jego czytelnicy do upadłego wykłócają się, że usunięte z ich komentarza słowo nie jest wulgaryzmem, bo przecież wszyscy go na prawo i lewo używają. Dlatego o ile nie popieram podejścia typu „motyla noga”, o tyle sama staram się nie przesadzać z wulgaryzmami w przekładzie, po prostu dlatego, że niekoniecznie mam ochotę, żeby czytelnicy się z nimi w ten sposób oswajali. I tak, wiem, że prawdopodobnie i tak je znają na wylot, ale mimo wszystko odrobina dobrego przykładu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Jest jednak inna kategoria, zahaczająca o wulgaryzm, ale nie do końca z nim tożsama. To obelgi, poniżające określenia drugiego człowieka. Rzucenie do kogoś „ciota”, „szmata” czy „Żyd” nie jest wulgaryzmem sensu stricte, ale jednocześnie jest czymś gorszym – próbą obrażenia, poniżenia poprzez przyporządkowanie do pogardzanej przez siebie kategorii. Tego typu określeń unikam jak ognia, ponieważ całkiem po prostu brzydzę się nimi i nie odczuwam nawet najmniejszej potrzeby ich dalszego propagowania. Może się jednak zdarzyć, że tłumacz nie da rady od nich uciec – co bowiem zrobić, jeśli z kontekstu jasno wynika, że właśnie tego typu określenie zostało użyte? Podobnie jak z wulgaryzmami, problem polega na tym, że każdy język na własny zestaw takich uroczych epitetów, niekoniecznie nadających się do tłumaczenia wprost. Zazwyczaj jednak daje się znaleźć taki czy inny ekwiwalent. Podobnie jak przy wulgaryzmach, sztuka polega moim zdaniem na tym, żeby nie przesadzać i nigdy, ale to nigdy nie używać tego, jeśli nie jest konieczne – a już na pewno nie np. w kontekście żartobliwym czy neutralnym.

Przewiduję dłuższą dyskusję z Wydawnictwem, ponieważ w tłumaczonej przeze mnie powieści (tak, tym sympatycznym, pogodnym, wakacyjnym romansidle) pojawia się słowo, które postanowiłam przełożyć jako „dałn”. Wiem doskonale, że dzieciaki w polskich szkołach rzucają tym w prawo i w lewo, bez cienia skrępowania, ale to właśnie ten przypadek, kiedy głupi epitet odwołuje się do bardzo prawdziwego ludzkiego nieszczęścia w celu poniżenia i obrażenia kogoś. Brzydzę się, uczciwie się brzydzę. Jednakże tutaj to słowo pojawia się dokładnie w takim kontekście: jako obelga rzucana pod adresem drugiej osoby i – co bardzo istotne – nigdy, przenigdy niepowtarzana przy rodzicach. W drugim tomie jest wręcz scena, kiedy jedno z rodziców rzeczonej postaci dowiaduje się, jakiego to określenia używa, i całkiem zwyczajnie w to nie wierzy. No bo w domu nigdy... Uznałam, że po pierwsze – pospolity „głupek” czy „kretyn” nie spełniłby swojej roli; po drugie – ta obelga została wymyślona z powodu konkretnych problemów traktowanej nią osoby (autentycznego ADHD); po trzecie – książka nie łopatologicznie, ale absolutnie jasno i wyraźnie pokazuje, że tego rodzaju zachowanie jest nieakceptowalne nawet jako żart. Czy Wydawnictwo to przekona? Zobaczymy.