środa, 25 maja 2016

Dlaczego warto chodzić na targi książki

Jeden wpis na trzy miesiące to stosowny rytm dla bloga, prawda? O tym, nad czym aktualnie pracuję, będzie później, teraz postanowiłam w miarę na gorąco napisać o tym, dlaczego warto, żeby tłumacz chodził na targi książki. Konkretnie na Warszawskie Targi Książki, odbywające się na Stadionie Narodowym i będące spadkobiercami Międzynarodowych Targów Książki, odbywających się w Pałacu Kultury, tradycyjnie w maju.

Wbrew pozorom nie ma większego sensu nawiązywać na targach nowych kontaktów zawodowych; chyba że jest się o wiele lepszym w zagadywaniu ludzi niż ja. Prawda jest taka, że od lat na stoiskach, w szczególności większych wydawnictw, trudno zastać kogokolwiek z redaktorów. Są tam w najlepszym razie pracownicy działu handlowego lub działu promocji, o ile nie w ogóle pomoc wynajęta tymczasowo. Warto oczywiście się rozglądać i jeśli jest coś interesującego, zapisywać to sobie albo zabierać ulotkę lub katalog, żeby próbować skontaktować się później. O skuteczności takiego podejścia o tyle nie mam zdania, że od kilku lat nie bardzo mam czas szukać nowych zleceniodawców, więc jeśli tego próbowałam, to bez większego przekonania i bez większych efektów.

Prawdziwym powodem do chodzenia na targi, nie czarujmy się, jest dla mnie okazja do obkupienia się w nowe książki. Może się wydawać, że w dobie internetowych księgarni to nie ma takiego znaczenia, ale tu pozwolę sobie się nie zgodzić. Żeby cokolwiek znaleźć w internetowych księgarniach, trzeba wiedzieć, że się tego szuka, to raz. Dwa, że nawet takie księgarnie nie zawierają wszystkiego. Na targach mam zawsze dwa główne cele. Na stoiskach większych wydawców patrzę na to, co ładnie wydane (w szczególności na klasykę i książki dla dzieci) – tym bardziej, że często mają oni różne promocje i sprzedają książki o 10-20% taniej od ceny okładkowej. Największą uwagę zwracam jednak na drobnych wydawców, a już zwłaszcza na wszelkie wydawnictwa uniwersyteckie i pokrewne. To prawda, większość z tego, co proponują, to pozycje dla specjalistów z danej dziedziny, całkowicie niezrozumiałe dla reszty świata. Zawsze jednak trafiają się rzeczy bardziej „popularne”, napisane w sposób na tyle przystępny, że jest z tego jakiś pożytek. Ogromną przyjemność sprawia mi nawet patrzenie na same tematy tych publikacji, aż żałuję, że nie zapisałam sobie kilku przykładów (widziałam na przykład jakieś cudo o ciąży widzianej przez pryzmat portali społecznościowych).

Moim łupem w tym roku padły dwa tomy Słownika stereotypów i symboli ludowych, kompilujące różne wierzenia, baśnie i przesądy w sposób dość suchy, ale mimo wszystko nadający się do czytania, oraz cienka książeczka zatytułowana Między naturą a kulturą ogrodu: Krótkie spotkania z historią sztuki ogrodowej. Jak powiedziałam koledze, który pytał o sens tego zakupu: tu nie chodzi tylko o zaspokojenie mojej ciekawości. Ta książka jest cenna, ponieważ zawiera prawdziwe słowa! Dla tłumacza to rzecz nie do pogardzenia, a przykład jest bardzo dobry. Wystarczy się przejść do najbliższej księgarni, żeby znaleźć stosik albumów o ogrodach, kolorowych wydawnictw, kupowanych na prezent i szybko zapominanych. Problem polega na tym, że takie publikacje zwykle pisane są bardzo powierzchownie, a jeszcze częściej tłumaczone przez osoby mające równie powierzchowną wiedzę. Objawia się to tym, że wszelkie angielskie słowa i terminy tłumaczą po prostu na polski, tak jak leci. Tymczasem, do licha, PRL trochę namieszał, ale Polska miała ogrody, miała sztukę ogrodową i w związku z tym miała całe mnóstwo związanego z tym słownictwa! Takie słownictwo można znaleźć właśnie w publikacjach podobnych do złowionej przeze mnie, ponieważ temu z kolorowych albumów (oraz, skoro o tym mowa, portali internetowych), nie będę ufać. To samo dotyczy także wielu innych tematów, na przykład zabytków i egzotycznych miejsc. Pisałam wiele razy, że dla tłumacza internet jest cennym źródłem wiedzy, ale to właśnie ten przypadek, kiedy trzeba bardzo ostrożnie podchodzić do tego, co się w nim znajduje.

Poza tym na targach ignoruję namioty z tanią książką przed wejściem, bo nigdy niczego nie potrafię tam znaleźć (a pudła pełne różności są frustrujące – zawsze mam poczucie, że może na dnie kryje się coś, co by mnie zainteresowało). Szperam natomiast w alejce bukinistów, w szczególności wśród książek dla dzieci i młodzieży, bo mam ogromny sentyment do starych wydań. W tym roku znalazłam jednak coś, w czym zakochałam się jeszcze na studiach: reprint Dykcyonarza roślinnego, napisanego przez księdza Krzysztofa Kluka i wydanego na początku XIX wieku. Reprint jest z 1985 roku, w małym nakładzie, który w większości utonął w bibliotekach, a jego nabycie wprawiło mnie w prawdziwą euforię, mimo że nie jest to książka, dla której miałabym jakieś poważne zastosowanie.


Odwiedziłam oczywiście stoisko Wydawnictwa Jaguar. Dostałam moje egzemplarze Nevermore; nie dostałam moich egzemplarzy Korony, bo – a było to w niedzielę – zostały im trzy sztuki. Sprzedała się jak ciepłe bułeczki… Dostałam także nową książkę do tłumaczenia, ale to już odrębny temat.