wtorek, 21 czerwca 2016

Tertulian i Händel, czyli znowu o cytatach

Trochę zaległy wpis o By Its Cover Donny Leon, czyli książce dla Noir sur Blanc, którą mam już praktycznie gotową. Polski tytuł będzie zapewne brzmieć Po okładce. Przy okazji – Złote jajo ma wyjść albo już wyszło, zamierzam się niebawem dopytać o moje egzemplarze.

W Po okładce nie natrafiłam na jakieś szczególne trudności, jeśli pominąć całą garść cytatów z Tertuliana, po które będę się chyba musiała udać do biblioteki. Niestety o tyle nie będzie łatwo, że wyszukiwanie ich po angielsku zwraca różne śliczne i skretyniałe obrazki z tekstem, takie w sam raz do wklejenia na Facebooka czy inne takie paskudztwo, żeby szpanować, jakim się jest intelektualistą. Nie zawierają one żadnej informacji o tym, skąd dokładnie cytat pochodzi, a nic lepszego nie znajduję. Chyba nawet wiem, dlaczego. Te obrazki (i Donna Leon) używają cytatów w wygładzonej współczesnej angielszczyźnie, podczas gdy w tekstach Tertuliana, które owszem, da się znaleźć w internecie, dominuje angielszczyzna archaiczna. Jeśli zaś idzie o wyszukiwanie po słowach, to odniosłam wrażenie, że facet strasznie się powtarzał z tematami, bo wychodzą tego jakieś tony. Niestety nie mam wielkiej wiary w to, że uda mi się je odnaleźć i zapewne skończy się na „przekładzie własnym”, ale przynajmniej będę mogła szpanować tym, że czytałam dzieła jednego z ojców Kościoła.

Lepszą zabawę miałam z mottem książki, króciutkim cytatem z jednego z oratoriów Händla, zatytułowanego Saul. Poszukiwania polskiego przekładu spotkały się z popukaniem się w czoło. Podobnie jak z operami: takich rzeczy się nie tłumaczy, a nawet jeśli, to bardzo rzadko się ich używa. W takim razie sprawa jest jasna, przełożę sama i gotowe. Ale… To nie było takie proste. Cytat brzmi: Mean as he was, he is my brother now. Nawet bardzo pobieżna znajomość angielskiego wystarczy, żeby stwierdzić, że bez kontekstu się nie obędzie – o co tu w ogóle chodzi? Zaczęłam więc śledztwo. Pierwszym krokiem było wygrzebanie czegoś więcej o tym oratorium, ze szczególnym uwzględnieniem informacji, o czym to, do licha, jest. Jak łatwo zgadnąć, Saul opowiada o niejakim Dawidzie, który na dworze tytułowego króla Saula zaprzyjaźnił się z jego synem, ochajtnął się z jego córką, a potem wszystko skończyło się jak najgorzej, jak to w Biblii. Ze znalezionego angielskiego tekstu libretta dowiedziałam się, że cytat pochodzi z jednego z recytatywów (czyli, jak można zgadnąć, części mówionej, a nie śpiewanej) i jest wygłaszany przez Merab, czyli drugą córkę Saula, wyrażającą niejakie niezadowolenie z faktu, że nisko urodzony Dawid jest jej szwagrem. I tu został pies pogrzebany: mean w tym kontekście odnosi się do niskiego pochodzenia, a nie do jakichkolwiek cech charakteru. Tymczasem ja wiem, dlaczego Donna Leon zdecydowała się na takie motto i wiem też, że chodziło jej raczej o to drugie znaczenie mean, czyli tyle, co podły, niegodziwy. Na razie wybrałam wersję: Choć był nędznikiem, jest teraz moim bratem.


Dla kontrastu Wydawnictwo Jaguar przydzieliło mi powieść Tammary Webber, zatytułowaną Where You Are, która – jeśli dam radę – stanie się tematem odrębnej notki. Jak bumerang wrócił bowiem temat wulgaryzmów w przekładzie...

środa, 25 maja 2016

Dlaczego warto chodzić na targi książki

Jeden wpis na trzy miesiące to stosowny rytm dla bloga, prawda? O tym, nad czym aktualnie pracuję, będzie później, teraz postanowiłam w miarę na gorąco napisać o tym, dlaczego warto, żeby tłumacz chodził na targi książki. Konkretnie na Warszawskie Targi Książki, odbywające się na Stadionie Narodowym i będące spadkobiercami Międzynarodowych Targów Książki, odbywających się w Pałacu Kultury, tradycyjnie w maju.

Wbrew pozorom nie ma większego sensu nawiązywać na targach nowych kontaktów zawodowych; chyba że jest się o wiele lepszym w zagadywaniu ludzi niż ja. Prawda jest taka, że od lat na stoiskach, w szczególności większych wydawnictw, trudno zastać kogokolwiek z redaktorów. Są tam w najlepszym razie pracownicy działu handlowego lub działu promocji, o ile nie w ogóle pomoc wynajęta tymczasowo. Warto oczywiście się rozglądać i jeśli jest coś interesującego, zapisywać to sobie albo zabierać ulotkę lub katalog, żeby próbować skontaktować się później. O skuteczności takiego podejścia o tyle nie mam zdania, że od kilku lat nie bardzo mam czas szukać nowych zleceniodawców, więc jeśli tego próbowałam, to bez większego przekonania i bez większych efektów.

Prawdziwym powodem do chodzenia na targi, nie czarujmy się, jest dla mnie okazja do obkupienia się w nowe książki. Może się wydawać, że w dobie internetowych księgarni to nie ma takiego znaczenia, ale tu pozwolę sobie się nie zgodzić. Żeby cokolwiek znaleźć w internetowych księgarniach, trzeba wiedzieć, że się tego szuka, to raz. Dwa, że nawet takie księgarnie nie zawierają wszystkiego. Na targach mam zawsze dwa główne cele. Na stoiskach większych wydawców patrzę na to, co ładnie wydane (w szczególności na klasykę i książki dla dzieci) – tym bardziej, że często mają oni różne promocje i sprzedają książki o 10-20% taniej od ceny okładkowej. Największą uwagę zwracam jednak na drobnych wydawców, a już zwłaszcza na wszelkie wydawnictwa uniwersyteckie i pokrewne. To prawda, większość z tego, co proponują, to pozycje dla specjalistów z danej dziedziny, całkowicie niezrozumiałe dla reszty świata. Zawsze jednak trafiają się rzeczy bardziej „popularne”, napisane w sposób na tyle przystępny, że jest z tego jakiś pożytek. Ogromną przyjemność sprawia mi nawet patrzenie na same tematy tych publikacji, aż żałuję, że nie zapisałam sobie kilku przykładów (widziałam na przykład jakieś cudo o ciąży widzianej przez pryzmat portali społecznościowych).

Moim łupem w tym roku padły dwa tomy Słownika stereotypów i symboli ludowych, kompilujące różne wierzenia, baśnie i przesądy w sposób dość suchy, ale mimo wszystko nadający się do czytania, oraz cienka książeczka zatytułowana Między naturą a kulturą ogrodu: Krótkie spotkania z historią sztuki ogrodowej. Jak powiedziałam koledze, który pytał o sens tego zakupu: tu nie chodzi tylko o zaspokojenie mojej ciekawości. Ta książka jest cenna, ponieważ zawiera prawdziwe słowa! Dla tłumacza to rzecz nie do pogardzenia, a przykład jest bardzo dobry. Wystarczy się przejść do najbliższej księgarni, żeby znaleźć stosik albumów o ogrodach, kolorowych wydawnictw, kupowanych na prezent i szybko zapominanych. Problem polega na tym, że takie publikacje zwykle pisane są bardzo powierzchownie, a jeszcze częściej tłumaczone przez osoby mające równie powierzchowną wiedzę. Objawia się to tym, że wszelkie angielskie słowa i terminy tłumaczą po prostu na polski, tak jak leci. Tymczasem, do licha, PRL trochę namieszał, ale Polska miała ogrody, miała sztukę ogrodową i w związku z tym miała całe mnóstwo związanego z tym słownictwa! Takie słownictwo można znaleźć właśnie w publikacjach podobnych do złowionej przeze mnie, ponieważ temu z kolorowych albumów (oraz, skoro o tym mowa, portali internetowych), nie będę ufać. To samo dotyczy także wielu innych tematów, na przykład zabytków i egzotycznych miejsc. Pisałam wiele razy, że dla tłumacza internet jest cennym źródłem wiedzy, ale to właśnie ten przypadek, kiedy trzeba bardzo ostrożnie podchodzić do tego, co się w nim znajduje.

Poza tym na targach ignoruję namioty z tanią książką przed wejściem, bo nigdy niczego nie potrafię tam znaleźć (a pudła pełne różności są frustrujące – zawsze mam poczucie, że może na dnie kryje się coś, co by mnie zainteresowało). Szperam natomiast w alejce bukinistów, w szczególności wśród książek dla dzieci i młodzieży, bo mam ogromny sentyment do starych wydań. W tym roku znalazłam jednak coś, w czym zakochałam się jeszcze na studiach: reprint Dykcyonarza roślinnego, napisanego przez księdza Krzysztofa Kluka i wydanego na początku XIX wieku. Reprint jest z 1985 roku, w małym nakładzie, który w większości utonął w bibliotekach, a jego nabycie wprawiło mnie w prawdziwą euforię, mimo że nie jest to książka, dla której miałabym jakieś poważne zastosowanie.


Odwiedziłam oczywiście stoisko Wydawnictwa Jaguar. Dostałam moje egzemplarze Nevermore; nie dostałam moich egzemplarzy Korony, bo – a było to w niedzielę – zostały im trzy sztuki. Sprzedała się jak ciepłe bułeczki… Dostałam także nową książkę do tłumaczenia, ale to już odrębny temat.

środa, 2 marca 2016

Rybne szaszłyki i indyjski słoń

Przerwa była na tyle długa, że nie wiem, czy w ogóle warto wracać do pisania, ale uznałam, że wygodniej mi będzie pamiętać, co i kiedy robiłam, jeśli będę sobie tutaj wszystko notować.

Styczeń spędziłam na pracy nad Syreną, czyli debiutancką powieścią Kiery Cass, oraz na śnieniu o rybnych szaszłykach, rybkach z puszki oraz rybie po grecku (a ja nawet nie lubię ryby po grecku...). Jako że – tak jak zwykle – o książkach Kiery Cass wiele się od strony „warsztatowej” napisać nie da, zaznaczę tylko, że zakończenie prac uczciłam stekiem z łososia, a kiedy książka się ukaże (czyli chyba w marcu), planuję kupić i zeżreć tłustą makrelę.

Luty natomiast należał do inspektora Chopry. Chociaż do tej pory narzekałam na „skracane powieści”, które dostawałam od Tarsago, ta okazała się zdumiewająco lekkostrawna i przyjemna w obróbce. Kryminał, rozgrywający się w Indiach, w dodatku zawierający słonia. No dobrze: słoniątko. Aż szkoda, że to się jak zwykle ukaże razem z trzema innymi, ukradkiem, a ja pewnie nie zobaczę nawet egzemplarza recenzenckiego. Wracając jednak do tego, co bardziej interesujące, tym razem trafiłam na pewne decyzje do podjęcia.

Po pierwsze i najważniejsze akcja rozgrywa się… No właśnie: w Mumbaju czy w Bombaju? Teoretycznie w języku polskim obie nazwy są prawidłowe, a jako że jestem staroświecka, z sentymentu zdecydowałam się na Bombaj. Nie wiem oczywiście, czy wydawnictwo tego nie postanowi zmienić, ale to już sprawa redaktora. Po drugie, musiałam się zastanowić, co robić z angielszczyzną. Trzeba pamiętać, że angielski jest nadal w Indiach językiem urzędowym i funkcjonuje w nazwach instytucji, miejsc i tak dalej, dlatego spolszczanie wszystkiego jak leci dałoby głupie efekty. W dodatku nawet u nas używa się często angielskich nazw dla jakichś mniej lub bardziej nowoczesnych obiektów – na przykład Blue City albo Babka Tower w Warszawie – więc gdybym np. przetłumaczyła nazwę osiedla, w którym mieszka bohater, to nie wyglądałoby naturalnie. Ostatecznie przyjęłam podejście mieszane – przełożyłam np. nazwę małego sklepiku, ale zostawiłam nazwę dużej firmy; nazwy autentyczne oczywiście zostawiłam w świętym spokoju. Zostawiłam też w oryginale nazwy ulic, ponieważ były w większości prawdziwe – ale tu był dodatkowy problem polegający na tym, że one wszystkie miały doczepione na końcu „Road”: Yari Road, Andheri Kurla Road i tak dalej. Korciło mnie, żeby obciąć te „Road” i zrobić „ul.”, ale… Co w takim razie ze Station Road albo Marol Pipeline Road? Jakoś nie widzi mi się ani „ul. Stacyjna” ani „ul. Station”.

Przyjęłam także twardo zasadę, żeby nie wyróżniać kursywą słów pochodzenia indyjskiego, co też niekoniecznie przejdzie w redakcji. Miałam jednak dobre po temu powody. Tekst jest nadziewany takimi słówkami dość gęsto, po części dla dodania lokalnego kolorytu, a po części dlatego, że różne potrawy, części ubrania i inne takie nie mają odpowiedników w języku angielskim. Tyle tylko, że kwestia zachowania konsekwencji przyprawiła mnie o migrenę. Z jednej strony mamy słówka w najoczywistszy sposób egzotyczne, takie jak panchnama czy lakh. Z drugiej – działające całkiem porządnie w języku polskim, takie jak sari. I co teraz: zostawiać te „oswojone” zwyczajną czcionką, a wyróżniać kursywą „obce”? Co w tym momencie jest obce, skoro na przykład mogę bez trudu znaleźć po polsku przepisy na potrawy takie jak masala dosa?

Dla osoby systematycznej, za jaką się poniekąd uważam, bolesna była także niekonsekwencja w zapisie. Część nazw i imion jest spolszczana w starym stylu: dżagirdar, Ganesza. Inne też są spolszczone, ale już według nowszych zasad: Śiwa. Kolejne, żeby było ciekawiej, w ogóle nie mają spolszczeń i zostają z zapisem międzynarodowym (czyli w zasadzie angielskim): maharishi. Na szczęście wszystkie te obce słowa są wplatane w tekst z sensem i nie sprawiają mi poważniejszych problemów, a sam tekst ma jakiś charakter, dzięki czemu tłumaczyło się go nawet nieźle.


Po rozstaniu z inspektorem Choprą czeka mnie natomiast dłuższa randka z komisarzem Brunettim: By its Cover Donny Leon. Ale to już temat na inną notkę, licho wie, czy nie znowu za dwa miesiące.

sobota, 2 stycznia 2016

Rok 2015 - podsumowanie

Tym razem podsumowanie roku będzie bardzo krótkie i rzeczowe.

Josephine Angelini: Próba ognia została jednak wydana nie jesienią, a już w lutym 2015 roku.

W roku 2015 pracowałam nad:

1. Donna Leon: The Golden Egg / Złote jajo. Dalszy ciąg pracy nad wyrafinowanym kryminałem, o którym pisałam w poprzednim zestawieniu. Wydawca: Noir sur Blanc. Objętość: 5,9 arkusza (w sumie 10,8 arkusza). Status: oddana w lutym, ale zostanie wydana dopiero w 2016 roku – termin na razie nie jest sprecyzowany.

2. Soman Chainani: The School for Good and Evil / Akademia Dobra i Zła. Także dalszy ciąg zaczętej pracy. Ostatecznie tytuł został zmieniony, ponieważ Wydawnictwo uznało, że „Szkoła” może się źle czytelnikom kojarzyć. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 9,3 arkusza (w sumie 17,1 arkusza). Status: wydana w marcu 2015 r.

3. Kiera Cass: The Heir / Następczyni. Wyczekiwany przez fanki ciąg dalszy Rywalek – kolejne Eliminacje, tym razem prowadzone przez Eadlyn, córkę Ameriki i Maxona. Tak jak poprzednie książki z tego cyklu, nie stanowiła poważniejszego wyzwania: prosty, jasny język. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 11,4 arkusza. Status: wydana w maju 2015 r.

4. Soman Chainani: World Without Princes / Świat bez książąt. Drugi tom Akademii Dobra i Zła, o dziwo prostszy do przełożenia niż pierwszy. Fabuła miała ciut inny charakter i autor nie zasypywał tak czytelnika nowymi imionami i konceptami. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 15,4 arkusza. Status: wydana w lipcu 2015 r.

5. Kiera Cass: The Queen, The Favorite / Rywalki: Królowa i Faworytka. Książka wyjątkowo skomplikowana, bo składana z różnych kawałków i dodatków, które dotłumaczałam w różnych momentach, zależnie od tego, kiedy się pojawiały. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 6 arkuszy. Status: wydana w grudniu 2015 r.

6. Soman Chainani: Last Ever After / Długo i szczęśliwie. Ostatni tom Akademii Dobra i Zła – niestety okazało się, że ten tytuł, który podałam jako roboczy musi zostać, chociaż miałam nadzieję, że uda mi się tę część przemianować na Ostatnie zakończenie. Znowu tom – wyzwanie. Rekordowej objętości, napchany odniesieniami do baśni i literatury dziecięcej. Co nie zmienia faktu, że kończyłam pracę nad nim mocno już wypluta. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 23,9 arkusza. Status: planowana na styczeń 2016 r.

7. Kelly Creagh: Oblivion / Nevermore: Otchłań. Nieoczekiwane zlecenie, czyli trzeci i ostatni tom cyklu Nevermore, z którym wcześniej nie miałam do czynienia. Niewątpliwie najlepsza literacko książką, nad którą pracowałam w tym roku. Mam nadzieję, że udało mi się jakoś oddać jej żywość. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 14,5 arkusza. Status: jeszcze jej nie ma w zapowiedziach Jaguara, co oznacza, że będzie w bliżej niesprecyzowanym terminie w 2016 r.

Ponadto dostałam już do tłumaczenia kolejną pozycję: The Siren, czyli debiutancką powieść Kiery Cass, będącą dla odmiany romansem paranormalnym. Nie zaczęłam jeszcze pracy nad nią (na razie tylko przeczytałam i zaplanowałam robotę), ale nie sądzę, żebym miała dużo do blogowania na jej temat. Pod względem dostarczania materiału do wpisów Kiera Cass nie sprawdza się najlepiej – chyba że zaczęłabym wytykać wszystkie nieścisłości i dziurki fabularne w jej książkach, ale to zadanie dla internetowych analizatorni, a nie dla mnie.

W sumie przetłumaczyłam w tym roku 86,4 arkusza, czyli dokładnie tyle samo, co w poprzednim. To chyba znaczy, że tu mniej więcej jest moja granica wydajności. Z rachunków dla firmy Lionbridge wynika, że zredagowałam 789 501 słów, co oczywiście nie jest dokładnym rozliczeniem, bo słowa są różnie liczone zależnie od tego, gdzie się znajdują. Ale zawsze to jakieś przybliżenie i porównanie. Wyszło mniej niż w roku 2014, tyle że po wyższej stawce, więc finansowo jestem na plus.


Kolejny rok udało mi się żyć z tłumaczeń i redakcji – oby w 2016 roku było tak samo!

wtorek, 17 listopada 2015

Jak używać słów niezgodnie z ich przeznaczeniem

Pierwsza strona, pierwsze zdanie, tytuł pierwszego opowiadania: „Głos wyjący rdzą”. Czytam to jeszcze raz. Myślę. Tymi słowami mój znajomy rozpoczął recenzję wydania kolejnego tomiku pewnej mangi, a ja pozwalam sobie je przytoczyć, ponieważ wiążą się (acz jako przykład negatywny) z tym, o czym chciałam napisać. Niedawno, przy okazji Akademii Dobra i Zła, narzekałam na autora, który używa słów w niewłaściwych znaczeniach i wtedy można było odnieść wrażenie, że widzę tylko jeden sposób: korygować to w przekładzie, jeśli tylko się da. Jednak to nie zawsze jest słuszne rozwiązanie. Tłumacz czasem powinien – ba, wręcz musi – używać słów w sposób nie do końca zgodny z ich słownikowymi definicjami. Trzeba tylko pamiętać przy tym o paru różnych rzeczach.

Pierwszą z nich jest poprawność językowa. Poprawność językowa i gramatyczna powinna być absolutnym priorytetem niemal zawsze. Kiedy można od tego odejść? Oczywiście wtedy, gdy oryginał – celowo! – od takiej poprawności odchodzi. Czyli mamy do czynienia, bo ja wiem, z niegramatycznym napisem namazanym na ścianie, niegramatyczną wypowiedzią albo jakimś zanotowanym skrótem myślowym. Jeśli jednak oryginał zawiera zdanie, które jest poprawne, to przekład także powinien być poprawnym zdaniem. Może się zdarzyć, że nie da się oddać każdego niuansu oryginalnego znaczenia – trudno. Lepiej stracić niuans, niż stworzyć zdanie niegramatyczne tylko dlatego, że „tak nam wychodzi”.

Tego, co napisałam powyżej, nie należy mylić z drugą kwestią: mianowicie logiką i związkami frazeologicznymi. Tutaj w uzasadnionych przypadkach można podmieniać pewne słowa, jeśli się wie, co i po co się robi. Czyli jeśli mamy na przykład frazę stanąć kością w gardle, to jeśli oryginał zawiera podobny żart, możemy z tego zrobić, bo ja wiem, stanąć klawiaturą w gardle (teraz próbuję sobie wyobrazić kontekst, do którego by to pasowało). Tak się nie mówi, ale to może być jakoś uzasadnione, będzie (zakładam) przejrzyste dla czytelnika i jest poprawne od strony czysto gramatycznej. Do logiki można się odwołać na przykładzie przytoczonym na początku. Cytując tę samą recenzję: „Sabi no naku­‑koe”. „Sabi no” to „należący do rdzy”, wyrażenia „naku­‑koe” nie kojarzę, pytam więc Wujka Google. Wujek Google mówi mi, że to staroświecka wersja „nakigoe”, czyli „odgłos zwierzęcy” (w sensie: śpiew ptaków, szczekanie, itp.). Widać tu, że chodzi o „dźwięk wydawany przez rdzę” – oryginalny tytuł opowiadania był „nielogiczny”, ale poprawny, jeśli idzie o konstrukcję językową. W takim przypadku tłumacz powinien iść tym samym tropem, nawet jeśli wyniknie z tego na przykład lśniąca ciemność. Aczkolwiek dobra rada: jeśli natrafiam na coś takiego, to najpierw sprawdzam we wszystkich możliwych miejscach, czy to faktycznie zamysł autora, czy też jakieś słowo ma więcej znaczeń (albo w grę wchodzi idiom).

Przy doborze słów, szczególnie jeśli używamy ich w nietypowym kontekście, trzeba także brać pod uwagę to, co ja nazywam ich „siłą” z braku lepszego pomysłu na określenie tej cechy (pewnie językoznawcy jakoś mądrze to nazywają...). Chodzi mi o to, że samo słowo może być jakoś nacechowane: komicznie, pogardliwie. Bardzo ważne jest, żeby dobierać słowa w sposób pasujący do nastroju sceny. Wracając na moje podwórko – jeśli mam demony w rodzaju Noków, znane zapewne czytelnikom Nevermore, to nie użyję w stosunku do nich słowa „chichotać”, bo chociaż mogłoby opisywać wydawany dźwięk, to nie brzmi dobrze i przywołuje obraz lekko głupkowatej wesołości. Wyć – to z kolei jest bardzo mocne, gwałtowne słowo (notabene niepasujące do opowiadania, którego dotyczy). Ileś już razy powstrzymałam się od napisania, że bohaterowi czy bohaterce waliło serce – to poprawna fraza, ale źle użyta, w połączeniu z potocznym użyciem słowa walić, może dać niezamierzony efekt komiczny. Z kolei wytrzeszczyć oczy nie pasuje do sytuacji poważnych, czy wręcz tragicznych, podobnie jak gapić – to ostatnie dodatkowo wywołuje wrażenie, że osoba gapiąca się nie jest przynajmniej w tym momencie szczególnie inteligentna.

Na koniec mały kawałeczek niedopracowanego jeszcze przekładu, trochę też jako smaczek dla fanów Nevermore:

Wtedy, jakby przez cały czas czekały, aż powróci jej determinacja, pochodzące z wyobraźni Isobel promienie światła pojawiły się znowu. Wpadły przez okna, jaśniejsze i bardziej intensywne niż wcześnie; smugi blasku przecinały jak ostrza mury obronne, rwąc je na strzępy. Gotycka fasada zamku rozwiała się, strawiona ciepłem świtu, który Isobel wezwała, by oświetlił nieprzeliczone drzewa w lesie. Varen gwałtownie odwrócił od niej głowę i popatrzył prosto w oślepiające światło, które zabarwiło fioletowy horyzont złotem.

W temacie, o którym pisałam wcześniej, zwracam uwagę na rwanie na strzępy murów obronnych. Mur jako taki można skruszyć, zburzyć, wtedy się sypie, wali, rozpada. To wszystko tworzy bardzo jasny obraz sypiących się kamieni/cegieł/czego tam jeszcze. Tu jednak mowa jest o świecie snu, który można kształtować myślą. Światło rozrywa mury, tak jakby przenikało iluzję i sprawiało, że się rozwiewa – tu nic się nie sypie, nie ma żadnego dźwięku, chodziło o inny efekt. O to, żeby czytelnik zobaczył te promienie prześwitujące przez mury, które przestają być rzeczywiste i znikają jak zły sen. Dlatego mury są tu rozrywane, a nie burzone.

Chociaż to wszystko brzmi mądrze, to tak naprawdę nie jest coś, nad czym tłumacz powinien deliberować godzinami. Większość takich decyzji podejmuje się instynktownie, na podstawie doświadczenia, wyczucia i oceny, co w danym miejscu będzie pasować do kontekstu. A to, oczywiście, idzie tym lepiej, im więcej ma się doświadczenia – i im więcej książek się przeczytało.


Właściwie miałam jeszcze ponarzekać na przypadłość wieloznaczności słówek i zakresy znaczeniowe, ale uznałam, że to już zupełnie inny temat. Może na następny raz?

wtorek, 10 listopada 2015

Kruk tłumaczce oka nie wykole


Bez żadnych wstępów i zagadek napiszę wprost: moją nową książką jest trzeci tom Nevermore Kelly Creagh, noszący podtytuł Oblivion. To ciekawy przypadek: pierwszy tom (Nevermore: Kruk) ukazał się u nas w 2011 roku, a niemal rok później, w 2012, tom drugi (Nevermore: Cienie). Oba tomy bardzo się spodobały, więc czytelnicy (pewnie głównie czytelniczki) wyczekiwali tomu trzeciego, który autorka pisała. I pisała. I pisała… I tak zeszło aż do teraz. Wydawnictwo Jaguar myślało nawet zdaje się, czy by nie machnąć ręką na ten tytuł, bo takie kontynuacje po latach często się nie sprzedają: czytelnicy zapominają, a nowym nie chce się zaczynać od pierwszego tomu. Jednak wierne fanki nie dawały o Nevermore zapomnieć, a efekty widać: książka „się tłumaczy” i dostarcza nowego pęczka problemów z przekładem.

Przede wszystkim takich, że to nie ja tłumaczyłam dwa poprzednie tomy – ba, do tej pory nawet ich nie czytałam, więc musiałam to nadrobić. Chociaż technicznie rzecz biorąc, jest to chyba najbliższe gatunku „romans paranormalny”, muszę powiedzieć, że wyróżnia się zdecydowanie na plus tym, że autorka ma talent literacki. No dobrze, do tego czy tamtego w fabule bym się przyczepiła, ale tekst jest gładki, ma charakter i – co niezwykle ważne – klimat. Podziwiam też opisywanie wysnutej z koszmarów krainy snu w taki sposób, że nie brzmi to jak opis domu strachów w wesołym miasteczku. Autorka panuje nad słowami, a to zdecydowanie ułatwia tłumaczce życie: to ten przypadek, kiedy mogę tekstowi zaufać i pozwolić po prostu, żeby mnie prowadził.

Zdecydowanie utrudnia tłumaczce życie, że autorka odwołuje się co chwila do scen z poprzednich dwóch tomów, co oznacza, że za każdym razem należy się do nich dogrzebać w polskim wydaniu, żeby użyć tych samych – lub zbliżonych – sformułowań. Nie zawsze też decyzje podejmowane przez moich poprzedników zgadzają się z moją intuicją. Nie znaczy to, że są złe, po prostu każdy tłumacz robi po swojemu, ale ja z konieczności muszę się dostosować do tego, co już było przyklepane.

Przede wszystkim jednak Nevermore jest wypchane odniesieniami do twórczości Edgara Allana Poego – zarówno cytatami (co jest łatwe), jak i aluzjami w poszczególnych scenach czy obrazach, jakie widzi bohaterka (co jest nieco trudniejsze). Co za tym idzie, pracę – poza przeczytaniem dwóch pierwszych tomów – musiałam zacząć od zaopatrzenia się w jego dzieła zebrane w języku angielskim oraz wygrzebanie tylu polskich przekładów, ile tylko się dało. Tu należy wiedzieć, że stare utwory literackie (i nie tylko, ale o nie mi chodzi) znajdują się w tak zwanej domenie publicznej – czyli jeśli ich autor zmarł ponad 70 lat temu, można z nich dowolnie korzystać, kopiować je i rozpowszechniać. Oczywiście to nie jest takie całkiem proste. Po pierwsze, jedną rzeczą jest tekst, a drugą – opracowanie edycyjne, do którego prawa ma wydawca, co oznacza, że nie można wziąć sobie nowiutkiego Pana Tadeusza i po prostu skopiować dokładnie jego wydania. Po drugie, oczywiście tłumacz także jest autorem, czyli o ile dzieła Poego znajdują się w domenie publicznej, to większość jego polskich przekładów – już nie.

Dzieła z domeny publicznej są gromadzone w rozlicznych bibliotekach cyfrowych, ale ja oczywiście wolałam mieć coś bezpośrednio u siebie, możliwie wygodne w użytku. Zależy mi przecież na tekście, a nie urodzie tego tekstu, więc na przykład skany starego wydania umiarkowanie mi się przydadzą. Jak już chyba wspominałam, zaopatrzyłam się kilka lat temu w czytnik Kindle DX, do którego w zeszłym roku dołączył Kindle Paperwhite. Z obu jestem bardzo zadowolona, ale poza licznymi korzyściami z gatunku „mogę wyjeżdżać z dwudziestoma książkami!” ułatwiają one także dostęp do sklepu Amazona, a dokładnie – do Kindle Shop, czyli wydań elektronicznych.

Nie wiem, na ile jest to wiedza powszechna, ale w tym sklepie można znaleźć całe tony e-booków za darmo. Owszem, spora część z nich to rzeczy, za które nikt by nie zapłacił, jakieś kompletne śmiecie nieznanych, a zabiegających o popularność autorów. Ale jest tam też ogromna kolekcja klasyki przygotowana przez Amazon. Po co? To proste, im więcej ktoś bierze darmowych e-booków, tym większa szansa, że zainteresuje się także płatnymi. Poza tym do ich czytania potrzebne jest Kindle (nawet nie wiem, czy i jak da się je kupować bez niego). Ale mimo wszystko jeśli ktoś poszukuje ciekawych, a starszych tytułów po angielsku, zdecydowanie powinien się zasobami Amazona zainteresować. Tu jednak małe ostrzeżenie: wiele z tego bywa „popakowane” w zestawy typu „opowiadania” czy inne „dzieła zebrane”. Wersje darmowe nie zawsze mają zrobioną nawigację w treści (miewają ją, to nie jest reguła) – a bez niech połapanie się np. w zestawie 20+ książek zmontowanych w jeden długi dokument może być niewykonalne. Warto poczytać uważnie opisy i komentarze czytelników, z nich zwykle wynika, z czym mamy do czynienia. Za dosłownie grosze – od dolara do paru dolarów – można kupować całe zestawy przygotowane już bardziej profesjonalnie. W moim przypadku dzieła zebrane pana Poe kosztowały 99 centów – za tę sumę dostałam komplet jego prac z czytelnym (i oczywiście aktywnym) spisem treści, a natura e-booka sprawia, że mogę z łatwością wyszukiwać w nim potrzebne frazy.


Natomiast o rzeczach ciekawszych, w tym kontynuacja tematu używania słów zgodnie – i niezgodnie – z przeznaczeniem napiszę następnym razem.

wtorek, 3 listopada 2015

O niespodziewanych dołkach w przekładzie

Przymierzałam się do tego tekstu dość długo, bo jest odrobinę sprzeczny z założeniami tego bloga. Wyznaję zasadę, że o tłumaczonych książkach tak jak o zmarłych: albo dobrze, albo wcale. Tymczasem zdarza się, że natykam się na mniejsze i większe dołki w materiale oryginalnym i muszę przyznać, że pod tym względem Akademia Dobra i Zła okazała się wyjątkowo bogata w rozmaite kwiatki. Doszłam jednak do ważnego wniosku, że 99% tego, o czym mówię, będzie całkowicie niezauważalne dla przytłaczającej większości czytelników.

Pisałam już o tym, ale powtórzę: należy pamiętać, że każdą książkę czytam – w optymistycznym scenariuszu – trzy razy, w dodatku jadąc po niej nosem. Mniej się przy tym zastanawiam, jak się skończy, a bardziej – jak jest zbudowany ten opis, co autor miał tutaj na myśli i jak oddać tę grę słów. Przy okazji jednak zauważam najrozmaitsze drobne detale, po których dawniej, jako czytelniczka, prześlizgiwałabym się bez głębszego zastanowienia. Teraz już nie, bo niestety nawet książki, których nie tłumaczę, zaczęłam czytać w inny sposób i w efekcie liczba dobrych książek, jakie znam, znacząco spadła.

Akademia Dobra i Zła była debiutem Somana Chainaniego, a do tego dało się zauważyć, że pracował on wcześniej jako scenarzysta i płynne opisy nie były jego najmocniejszą stroną. Poza tym jednak książki z tej trylogii mogą posłużyć za modelowe przykłady tego, na co w mniejszym lub większym stopniu natrafiam w najróżniejszych pozycjach.

Kwak by te cyferki

Znacie ten wierszyk Tuwima? Jak nie, to znajdźcie go sobie w całości.

Szły raz drogą trzy kaczuszki
Grzeczne, że aż miło:
Pierwsza biała, druga czarna,
a trzeciej nie było.

Na spotkanie tym kaczuszkom
Dwie znajome wyszły:
Pierwsza z krzaków, druga z sieni,
Trzecia prosto z Wisły...

No to teraz wracamy do Akademii Dobra i Zła, tom drugi: Świat bez książąt, scena: Próba Baśni. Przypomnijmy, że to rodzaj podchodów, w których udział biorą dwie dziesięcioosobowe drużyny, odbywających się na magicznie zapieczętowanym obszarze, gdzie nie ma mowy o osobach postronnych.

  • Bohaterki natykają się na trzy osoby z przeciwnej drużyny. Tłumaczka klepie w klawiaturę, trochę na autopilocie.
  • Nagle zbliżają się przeważające siły wroga: jeszcze sześciu przeciwników. Tłumaczka klepie i klapie.
  • Wśród których nie ma dwóch osób z przeciwnej drużyny, poszukiwanych przez bohaterki. Tłumaczka marszczy brwi, potrząsa głową z rozbawieniem i zamienia „sześciu” na „pięciu”.
  • Jakiś akapit dalej tłumaczka wyrywa się z odrętwienia, cofa się o kilka stron i stwierdza ponad wszelką wątpliwość, że co najmniej dwie osoby z tej drużyny zostały już wyeliminowane, czyli wyteleportowane z obszaru rozgrywek. Tłumaczka klnie, przywraca „sześciu” i jedzie dalej z tym koksem w słusznym przekonaniu, że i tak nikt nie zauważy.


Pytanie: dlaczego nie przeprowadziłam dalszego odejmowania przeciwników do rozsądnej liczby? Tu właśnie trzeba brać pod uwagę kontekst, czyli to, co napisałam o „przeważających siłach wroga”. Sens tej sceny polega na tym, że zbliża się zagrożenie dla bohaterek. Sześć osób może być zagrożeniem. Pięć od biedy też. Trzy – już nie bardzo, biorąc pod uwagę, że na tym etapie z poprzedniej trójki dwie sztuki były już chyba też wyeliminowane. W takim przypadku lepiej zostawić niespójność tego rodzaju niż wprowadzić nową: po co dramatyczne „idź dalej, my ich zatrzymamy”, jeśli zagrożenie miałoby bardzo umiarkowany rozmiar?

W ogóle z cyferkami jest nieszczęście. Autorzy – nie wiedzieć czemu – uwielbiają podawać wszystko w stopach, galonach, funtach, uncjach i licho wie, czym jeszcze. Wydawnictwo woli, żeby to przeliczać na bardziej oczywisty system metryczny. To nie problem: problemem jest, kiedy przeliczam i w diabły mi wychodzi, że szanowny autor ma słabe pojęcie, ile to jest, bo ja wiem „dziesięć stóp”. Na przykład w trzecim tomie Akademii bohaterowie stają przed gigantycznym rumowiskiem zwalonych drzew, wznoszącym się na wysokość… pięciu metrów. Serio. Większe wykroty widziałam w całkowicie niemagicznej Puszczy Białowieskiej. O armiach zatrzymujących się w odległości dwudziestu metrów nie wspominam… Co w takiej sytuacji robi tłumacz? To zależy. Czasem tłumaczy na zasadzie „i tak się nie połapią, a skoro autor chciał, to niech ma”. Czasem można taką niewygodną liczbę po prostu pominąć i zastąpić mniej precyzyjnym omówieniem typu „niedaleko” czy właśnie „ogromny”. Acz pytanie pozostaje: czy tak trudno się zorientować, jaka to odległość te pięćdziesiąt stóp, i odpowiednio się zastanowić, czy ma sens?

Złudzenia optyczne i sztuczki perspektywy

Mam – być może niedobrą – skłonność, żeby łatać małe dziurki logiczne w tekście. W rodzaju takich, że w jednym akapicie stoi na stole popielniczka szklana, a w następnym ktoś strąca popiół do metalowej. Albo autor zapomniał, kto koło kogo stoi czy coś w ten deseń.

Niestety pod tym względem Akademia wystawiła moją cierpliwość na poważną próbę. Szczególnie irytowało mnie, gdy bohaterowie idą przez Puszczę (w oryginale Woods, żeby nie było, że źle zrozumiałam) i widzą to czy tamto… na horyzoncie. Drugim przypadkiem powtarzającym się we wszystkich trzech tomach była niezwykła dalekowzroczność: ktoś z bohaterów, stojący na wieży zamku, patrzy na polanę po drugiej stronie Błękitnego Lasu i dostrzega każdy detal, od wyrazu twarzy znajdujących się tam osób po – niemalże – układ dziurek ich guzików. Wiem oczywiście, jak to widział autor: jak zbliżenie na filmie. Problem polega na tym, że jeśli pokazuje się wydarzenia z czyjegoś punktu widzenia (mimo narratora w trzeciej osobie), to fajnie byłoby zadbać o to, żeby te wydarzenia faktycznie zgadzały się z perspektywą danej postaci.

No dobrze, a co to ma do wyzwań tłumaczeniowych? Ano to, że w każdym przypadku podejmowałam błyskawiczną decyzję. „Dalekowzroczność” zostawiałam, bo była istotna, ale zdarzało się, że przycinałam i prostowałam jakieś rzeczy, które były na przykład topograficznie niemożliwe w danym momencie. Na przykład dlatego, że autor uparcie pisał o słońcu, zniżającym się po południu na… wschodzie, albo też równie uparcie nazywał świecącą na wschodzie jasną gwiazdę – Gwiazdą Polarną. Jasne, to magiczny świat, może tam Polarna świeci na horyzoncie, ale skoro mogę ją bezboleśnie przeistoczyć w gwiazdę poranną, to wszyscy będą bardziej zadowoleni. Ze mną na czele.

Czy róża pod inną nazwą na pewno pachnie?

Mój najpoważniejszy zarzut do Akademii Dobra i Zła jako książki – i jako materiału do przekładu – dotyczy jednak czegoś innego i chociaż nie chciałam narzekać, uznałam to za bardzo istotne z czysto translatorskiego punktu widzenia. Otóż, umówmy się, zdarza się czasem, że autor użyje jakiegoś słowa, powiedzmy, niedbale, nie sprawdzając jego znaczenia. To się zdarza w każdej książce i zwykle dotyczy słów trudniejszych, często archaicznych i generalnie rzadko stosowanych. Ponieważ tłumacz – w odróżnieniu od autora – na widok takiego słowa zatrzymuje się, sięga po słownik i jak byk znajduje coś, co nie ma sensu, to można bardzo łatwo poprawić. Trochę trudniej bywa, gdy takie słowo jest użyte w jakiejś nazwie własnej i wtedy trzeba decydować, czy trzymamy się oryginału, czy od niego odchodzimy.

Tu muszę się przyznać, że niestety w przypadku Akademii... zorientowałam się bardzo późno, że coś jest nie tak. Przywykłam, żeby uważać na trudne słowa i terminy. Wiem też, że warto mieć oko na określenia broni używane przez autorów, bo w większości przypadków nie zawracają sobie głowy detalami i na przykład używają zamiennie sztyletu i noża, a dobrze, jeśli jeszcze nie miecza. Rozumiem, że nie każdy jest botanikiem, więc staram się, by nie skręcało mnie za bardzo, gdy widzę coś takiego jak pine bush, czyli krzew sosny (mam wrażenie, że chodziło tu generalnie o jakiegoś małego iglaka). Poza tym jednak, jak na tłumacza przystało, pozwalam, żeby tekst mnie prowadził: staram się dotrzec, o czym pisze autor i odpowiednio do tego układać swój przekład. Tymczasem Soman Chainani, jak się okazało, używa słów w sposób… powiedzmy… swobodny.

Weźmy tu na warszatat przykład najbardziej widoczny dla mnie. Dwie akademie (notabene, autor uparcie stosuje zamiennie słowa tower i castle, a w dodatku każdy z zamków ma własne wieże) leżą nad jeziorem, którego wody są krystalicznie czyste od strony Dobra, zaś od strony Zła mamy czarny szlam. Autor używa tu trzech określeń: Bay, Lake (to krystaliczne) oraz Moat (czyli ten szlam). Po polsku oznacza to dokładnie: Zatoka, Jezioro oraz Fosa. W związku z tym namalowałam sobie w myśli obraz jeziora, które ma zatokę i po dwóch stronach tej zatoki stoją zamki. Zamek Zła otacza szlamiasta „fosa”, zamek Dobra graniczy z krystalicznie czystą wodą. Jakoś to można sobie wyobrazić, nawet jeśli między „fosą” a resztą jeziora nie ma wyraźnej granicy innej niż to, co w niej pływa. OK, to magia. Ale… kiedy pierwszy tom był już wydany, zaczęłam sobie uświadamiać, że to nie tak. Z powodów, których nie umiem dociekać, autor wyobraził sobie jezioro, które nazwał Zatoka, podzielone na dwie połowy: jedną nazwał Jezioro, a drugą nazwał Fosa. Można się kłócić, że ma to sens na obrazku-mapie w pierwszym tomie, ale problem polega na tym, że im dalej w las, tym częściej słowo Zatoka jest używane jako synonim całego jeziora. Uprawiałam zaawansowaną gimnastykę, żeby jakoś tego uniknąć.

Inny przykład: w trzecim tomie bohaterowie trafiają do kryjówki, która jest domem położonym wśród tego, co autor nazwał moor. To może znaczyć wrzosowisko, może być też rodzajem bagna (torfowiska dla ciekawych), albo, jeśli jest się laikiem, generalnie opisywać jakiś jałowy nieużytek. Poszłam tym tropem i wpadłam nosem w opisy zielonych pagórków porośniętych soczystą trawą i ciągnących się aż po horyzont. Tu mogłam już na szczęście przeprowadzić likwidację szkód w zarodku i użyć słówka łąki, ale niestety tego, co było w poprzednich tomach, musiałam się już konsekwentnie trzymać. Z niewiadomych powodów natomiast do białej gorączki doprowadzały mnie ćwierkające gołębie… Ale to też mogłam jakoś ubić.

Tak jak pisałam we wstępie: dużej części tego w przekładzie nie ma, bo co znalazłam, to zabiłam ogniem. Nie wiem, naprawdę nie wiem, o co tu chodziło autorowi. Przez jakiś czas nosiłam się z przekonaniem, że po prostu te słowa mają szerszy zakres znaczeniowy niż sądziłam, a ja nie znam angielskiego tak dobrze, jak mi się wydawało. Ale jeśli ja go nie znam, to nie znają go również wszystkie słowniki, które ni diabła nie zawierają takich definicji. Nie wydaje mi się, żeby to była rzecz przeszkadzająca czytelnikom, których interesuje przede wszystkim, jak cała ta historia się skończy i czy Tedrosowi uda się wyjść z tego wszystkiego z życiem. Natomiast z punktu widzenia tłumacza to było coś nowego: od chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że siedzę na polu minowym, musiałam pracowicie tropić w tekście poszlaki mówiące, jak dane coś faktycznie wygląda i na podstawie tego – a nie użytego przez autora słowa – dobierać polską wersję.


Na szczęście ostatni tom Akademii siedzi już w redakcji, a do jego premiery jeszcze trochę czasu. Ja oczywiście się nie nudzę i jeśli tylko mi się uda, postaram się kolejny wpis poświęcić temu, nad czym pracuję w tej chwili.