sobota, 17 września 2011

Nietłumaczalne

W ramach obłędu w groszki w zeszłym tygodniu zrobiłam korektę autorską Wśród ukrytych, teraz natomiast zajmuję się tym samym dla Wśród oszustów, a w międzyczasie tłumaczę Wśród zdradzonych. I oglądam komedie anime na poprawę nastroju, bo mam wrażenie, że jeszcze odrobina powagi i jakaś skala wytrzymałościowa mi się skończy. Poza tym mam już potwierdzone, że Zagubionych w czasie przejmuje inna tłumaczka, zresztą dobra i doświadczona, więc nie powinno być żadnych problemów.

Natomiast w charakterze przerywnika korzystam także z możliwości, jakie daje mi moja nowa zabawka, czyli czytnik e-booków typu kindle, któremu nadałam wdzięczne imię Dalian. Nabyłam go głównie dlatego, że doszłam do wniosku, iż istnieje całe mnóstwo książek, które chciałabym przeczytać, ale w większości po angielsku - a koszty wleczenia egzemplarzy fizycznych z zagranicy są, jakie są, nie wspominając o tym, że moje mieszkanie też nie jest z gumy. Tak więc czytam sobie, przy okazji dochodząc oczywiście do wniosku, że robota tłumacza generalnie nie ma sensu. Należy poznać język i czytać oryginał!

Na pierwszy ogień poszedł jednak kobylasty cykl, którego naście tomów w tłumaczeniu mam na półce - i bardzo chciałam zobaczyć, jak wypada w oryginale, jest to bowiem przypadek książki, która się nie nadaje do tłumaczenia. Tak po prostu. Mowa tu o cyklu Xanth autorstwa Pierce'a Anthony'ego. Jak może nie wszystkim wiadomo, jest to dość mocno eklektyczne i raczej lekkie fantasy, rozgrywające się w magicznej krainie "przylegającej" do naszego świata. Czyta się to nieźle, acz pewna powtarzalność daje się we znaki już w okolicy 4-5 tomu, ponieważ większość fabuły każdej książki zajmuje dobieranie bohaterów w pary, im dalej, tym bardziej międzygatunkowe i tym bardziej w duchu słynnej pratchetowskiej piosenki o jeżu. Jak łatwo zgadnąć, nie to jednak stanowi problem, tym bardziej, że scen erotycznych na szczęście nie ma (a tłumaczenie scen erotycznych to koszmar). Otóż kraina Xanth kumuluje wszystkie możliwe gry słowne, ucieleśniając każdą z nich, od prostego wykorzystania istniejących nazw roślin i zwierząt przez homonimy (w które angielski obfituje!), aż po ucieleśnienie konceptów i powiedzeń angielskich. I to nie jest zwykle ozdoba, ale integralny składnik fabuły, ponieważ spora część epizodów w ramach każdej powieści służy do tego, żeby którąś z tych gier słownych zaprezentować w pełnej krasie.

W takim przypadku tłumacz jest bezradny. Owszem, można czasem szukać jakichś odpowiedników, ale co zrobić, jeśli ich nie ma? W duchu xanthowskim "naparstnica" byłaby krzewem, z którego można zrywać naparstki, ale angielskie "foxglove" to nie naparstek, tylko lisia rękawiczka. Dopóki mowa o tym, że bohaterowie coś takiego zobaczyli po drodze, podmiana jest możliwe, ale znając Xanth, należałoby się w takim przypadku spodziewać jakiejś spotykającej bohaterów przygody, w której kluczową rolę odgrywałyby lisy (w rękawiczkach). Fascynującym pomysłem byłoby wymyślenie "polskiego Xanthu", ale pewnie ze względu na potęgę plagiatu nie okazałoby się to najlepiej widziane... Nie wspomnę o całym tomie, w którym kluczową rolę odgrywały właśnie homonimy, czyli słowa wymawiane tak samo (lub niemal tak samo), ale inaczej pisane i o innym znaczeniu, ze szczególnym uwzględnieniem "island" i "aisle".

Przyznam uczciwie, że nie porównywałam czytanego teraz oryginału z czytanym wiele lat przekładem. Powód jest prozaiczny: książki okazały się wypełnione drobnym, zbitym drukiem, przez który nie miałam się najmniejszej ochoty przedzierać. O ile jednak zobaczyłam, tłumacz ładnie radził sobie z polszczyzną, ale po odwołaniach i nawiązaniach w większości jechał walcem, a na rośliny i zwierzęta wymyślał polskie neologizmy, co prawdopodobnie było jedyną rzeczą, jaką dawało się zrobić. Żeby jednak z jakimi takim sensem przetłumaczyć Xanth, trzeba by tłumacza kalibru Roberta Stillera (no dobra - R. Stillera jako takiego, on jest niepodrabialny), a zatrudnianie tłumacza najwyższej klasy do mocno nie najwyższej klasy powieści fantasy mija się z celem.

Ciekawa jestem za to, czy istnieją inne takie książki - nietłumaczalne.

czwartek, 8 września 2011

O potrzebie maszyny czasu

Odwiedziłam dzisiaj Wydawnictwo. Zasadniczo w celu podpisania umowy na przekład Zagubionych w czasie, ale w tym momencie wynikł problem, który można chyba opisać następującym schematem:

{(przekład 6. tomu Błękitnokrwistych = 2 m-ce => II połowa listopada) + (termin wydania = koniec grudnia)} + {(przekład 3. i 4. tomu Dzieci cieni = kolejne 2 m-ce => koniec stycznia 2012) + (termin wydania = początek stycznia)} = UPS!!!

Tu właśnie ujawnia się dodatkowy problem pracy twórczej, z tłumaczeniami i redakcjami na czele. Mało, że doba nie chce ni diabła mieć 48 godzin – szkopuł w tym, że nawet gdybym stwierdziła, że robię sobie kroplówkę dożylną z zielonej herbaty (kawy nie używam), to i tak powyżej pewnej dziennej normy nie da się pracować. Bo zamiast tekstu wyjdzie dość rozpaczliwa sieczka, za którą Wydawnictwo nie będzie mnie lubiło. Więc wydajność tłumacza sobie, a terminy sobie – Zagubieni w czasie mieli być do tłumaczenia przed wakacjami, ale że się omsknęli, to wyszło jak wyszło. Wydawnictwu zależy na tym, bo i tak minęło już mnóstwo czasu od wydania Zbłąkanego anioła i trzeba ten tom wydać jak najszybciej, dopóki fani jeszcze pamiętają.

Dlaczego w takim razie nie przełożyć Dzieci cieni? To też jest niedobry pomysł. Pierwszy i drugi tom mają się ukazać razem i to na początku października (biorąc pod uwagę, że drugi tom dopiero co oddałam, tempo jest wariackie). Premierze towarzyszy kampania promocyjna z bajerami, na stronie wydawnictwa jest już elegancka zajawka i okładka, na YouTube jest zwiastun… No więc będzie premiera, a co potem? Jeśli oddałabym ten przekład pod koniec stycznia, to realna data wydania dwóch kolejnych tomów (także łączonych) wypadałaby w marcu, czyli o wiele za daleko od premiery i promocji. Oczywiście czasem takie przerwy trzeba robić, jeśli książka po prostu jeszcze nie jest napisana, ale w tym przypadku nie mają one najmniejszego sensu. Przerzucenie dalej Błękitnokrwistych oznaczałoby z kolei kilkumiesięczną zwłokę (Dzieci cienie mają w sumie siedem tomów i zaraz będzie ten sam problem z 5. i 6.).

To są momenty, kiedy potrafi się zrobić niemiło – to ani moja wina, ani Wydawnictwa, ale wychodzi, jak wychodzi. W tym konkretnym przypadku jednak uznałam, że nie ma co utrudniać wszystkim wokoło życia. Jako że Wydawnictwo generalnie współpracą dalszą jest zainteresowane i mam nadzieję, że po pani Haddix dostanę jakiś następny projekt, doszłyśmy do wspólnego wniosku, że najrozsądniej będzie spławić innemu tłumaczowi Zagubionych w czasie. Tak więc – nie będę robiła tego tomu i zamiast tego skoncentruję się na Dzieciach cienia, tym razem już na spokojnie i bez terminów na przedwczoraj.

A w ramach poprawek w ostatnim momencie tuż przed oddaniem do Wydawnictwa drugiego tomu podmieniłam tego „znoska” na „draję”. Uznałam, że „ty drajo!” albo „nie bądź taka draja” brzmi dobrze.