Pierwsza strona,
pierwsze zdanie, tytuł pierwszego opowiadania: „Głos wyjący rdzą”. Czytam to
jeszcze raz. Myślę. Tymi słowami mój znajomy rozpoczął recenzję wydania
kolejnego tomiku pewnej mangi, a ja pozwalam sobie je przytoczyć, ponieważ
wiążą się (acz jako przykład negatywny) z tym, o czym chciałam napisać.
Niedawno, przy okazji Akademii Dobra i
Zła, narzekałam na autora, który używa słów w niewłaściwych znaczeniach i
wtedy można było odnieść wrażenie, że widzę tylko jeden sposób: korygować to w
przekładzie, jeśli tylko się da. Jednak to nie zawsze jest słuszne rozwiązanie.
Tłumacz czasem powinien – ba, wręcz musi – używać słów w sposób nie do końca
zgodny z ich słownikowymi definicjami. Trzeba tylko pamiętać przy tym o paru
różnych rzeczach.
Pierwszą z nich jest poprawność językowa. Poprawność
językowa i gramatyczna powinna być absolutnym priorytetem niemal zawsze. Kiedy można
od tego odejść? Oczywiście wtedy, gdy oryginał – celowo! – od takiej
poprawności odchodzi. Czyli mamy do czynienia, bo ja wiem, z niegramatycznym
napisem namazanym na ścianie, niegramatyczną wypowiedzią albo jakimś
zanotowanym skrótem myślowym. Jeśli jednak oryginał zawiera zdanie, które jest
poprawne, to przekład także powinien być poprawnym zdaniem. Może się zdarzyć,
że nie da się oddać każdego niuansu oryginalnego znaczenia – trudno. Lepiej
stracić niuans, niż stworzyć zdanie niegramatyczne tylko dlatego, że „tak nam
wychodzi”.
Tego, co napisałam powyżej, nie należy mylić z drugą
kwestią: mianowicie logiką i związkami frazeologicznymi. Tutaj w uzasadnionych
przypadkach można podmieniać pewne słowa, jeśli się wie, co i po co się robi.
Czyli jeśli mamy na przykład frazę stanąć
kością w gardle, to jeśli oryginał zawiera podobny żart, możemy z tego
zrobić, bo ja wiem, stanąć klawiaturą w
gardle (teraz próbuję sobie wyobrazić kontekst, do którego by to pasowało).
Tak się nie mówi, ale to może być jakoś uzasadnione, będzie (zakładam)
przejrzyste dla czytelnika i jest poprawne od strony czysto gramatycznej. Do
logiki można się odwołać na przykładzie przytoczonym na początku. Cytując tę
samą recenzję: „Sabi no naku‑koe”. „Sabi
no” to „należący do rdzy”, wyrażenia „naku‑koe” nie kojarzę, pytam więc Wujka
Google. Wujek Google mówi mi, że to staroświecka wersja „nakigoe”, czyli
„odgłos zwierzęcy” (w sensie: śpiew ptaków, szczekanie, itp.). Widać tu, że
chodzi o „dźwięk wydawany przez rdzę” – oryginalny tytuł opowiadania był „nielogiczny”,
ale poprawny, jeśli idzie o konstrukcję językową. W takim przypadku tłumacz
powinien iść tym samym tropem, nawet jeśli wyniknie z tego na przykład lśniąca ciemność. Aczkolwiek dobra rada:
jeśli natrafiam na coś takiego, to najpierw sprawdzam we wszystkich możliwych
miejscach, czy to faktycznie zamysł autora, czy też jakieś słowo ma więcej
znaczeń (albo w grę wchodzi idiom).
Przy doborze słów, szczególnie jeśli używamy ich w nietypowym kontekście, trzeba także brać pod uwagę to, co ja
nazywam ich „siłą” z braku lepszego pomysłu na określenie tej cechy (pewnie
językoznawcy jakoś mądrze to nazywają...). Chodzi mi o to, że samo słowo może
być jakoś nacechowane: komicznie, pogardliwie. Bardzo ważne jest, żeby dobierać
słowa w sposób pasujący do nastroju sceny. Wracając na moje podwórko – jeśli mam
demony w rodzaju Noków, znane zapewne czytelnikom Nevermore, to nie użyję w stosunku do nich słowa „chichotać”, bo
chociaż mogłoby opisywać wydawany dźwięk, to nie brzmi dobrze i przywołuje
obraz lekko głupkowatej wesołości. Wyć
– to z kolei jest bardzo mocne, gwałtowne słowo (notabene niepasujące do
opowiadania, którego dotyczy). Ileś już razy powstrzymałam się od napisania, że
bohaterowi czy bohaterce waliło serce
– to poprawna fraza, ale źle użyta, w połączeniu z potocznym użyciem słowa walić, może dać niezamierzony efekt
komiczny. Z kolei wytrzeszczyć oczy
nie pasuje do sytuacji poważnych, czy wręcz tragicznych, podobnie jak gapić – to ostatnie dodatkowo wywołuje
wrażenie, że osoba gapiąca się nie
jest przynajmniej w tym momencie szczególnie inteligentna.
Na koniec mały kawałeczek niedopracowanego jeszcze
przekładu, trochę też jako smaczek dla fanów Nevermore:
Wtedy, jakby przez
cały czas czekały, aż powróci jej determinacja, pochodzące z wyobraźni Isobel
promienie światła pojawiły się znowu. Wpadły przez okna, jaśniejsze i bardziej
intensywne niż wcześnie; smugi blasku przecinały jak ostrza mury obronne, rwąc
je na strzępy. Gotycka fasada zamku rozwiała się, strawiona ciepłem świtu,
który Isobel wezwała, by oświetlił nieprzeliczone drzewa w lesie. Varen
gwałtownie odwrócił od niej głowę i popatrzył prosto w oślepiające światło,
które zabarwiło fioletowy horyzont złotem.
W temacie, o którym pisałam wcześniej, zwracam uwagę na rwanie na strzępy murów obronnych. Mur
jako taki można skruszyć, zburzyć, wtedy się sypie, wali, rozpada. To wszystko
tworzy bardzo jasny obraz sypiących się kamieni/cegieł/czego tam jeszcze. Tu
jednak mowa jest o świecie snu, który można kształtować myślą. Światło rozrywa
mury, tak jakby przenikało iluzję i sprawiało, że się rozwiewa – tu nic się nie
sypie, nie ma żadnego dźwięku, chodziło o inny efekt. O to, żeby czytelnik
zobaczył te promienie prześwitujące przez mury, które przestają być rzeczywiste
i znikają jak zły sen. Dlatego mury są tu rozrywane,
a nie burzone.
Chociaż to wszystko brzmi mądrze, to tak naprawdę nie jest
coś, nad czym tłumacz powinien deliberować godzinami. Większość takich decyzji
podejmuje się instynktownie, na podstawie doświadczenia, wyczucia i oceny, co w
danym miejscu będzie pasować do kontekstu. A to, oczywiście, idzie tym lepiej,
im więcej ma się doświadczenia – i im więcej książek się przeczytało.
Właściwie miałam jeszcze ponarzekać na przypadłość
wieloznaczności słówek i zakresy znaczeniowe, ale uznałam, że to już zupełnie
inny temat. Może na następny raz?