wtorek, 23 grudnia 2014

Co tłumaczka chciałaby pod choinkę?

Gdy ktoś zadaje mi takie pytanie, w odpowiedzi z reguły słyszy listę rzeczy, które naprawdę by mi się przydały, a których sobie tak po prostu nie kupię. Lista jest zmienna, ale regularnie trafiają na nią żywy informatyk (najlepiej dwóch), zdolny grafik (ze specjalnością w layoutach stron internetowych), sensowny reklamodawca i jakaś fajna książka do przetłumaczenia. Jako że tylko ten ostatni punkt pasuje do tematyki bloga, postaram się odrobinę rozwinąć tę kwestię. Co tłumaczka chciałaby przetłumaczyć, gdyby ktoś dał jej wolną rękę i dużo czasu?

Dlaczego tłumaczka nie chciałaby tłumaczyć Pratchetta?

Kiedy mówię o książkach, jakie chciałabym przełożyć, to nazwisko pada domyślnie jako pierwsze z ust (klawiatur) moich znajomych. Nic dziwnego. Książki Pratchetta są z jednej strony dziko popularne, z drugiej wyjątkowo dobre (co nie zawsze idzie w parze), a z trzeciej – oferują tłumaczowi komplet wyzwań. Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałam o tym, że chciałabym je tłumaczyć i to nawet nie dlatego, że nie zrobiłabym tego tak dobrze, jak Piotr Cholewa. Po prostu jestem tłumaczką, ale też czytelniczką – więc jeśli mam do czynienia z przekładem bardzo dobrym, przekładem, który mnie całkowicie satysfakcjonuje, nie czuję potrzeby robienia tego inaczej tylko po to, żeby koniecznie zrobić to samodzielnie.

Nie umiem powiedzieć, jaki byłby mój przekład Pratchetta, poza tym, że na pewno inny. Dlatego, żeby takie tłumaczenie miało sens, Piotr Cholewa (z góry przepraszam) musiałby nie istnieć albo przynajmniej nie dotknąć się do tego cyklu. Tak jak pisałam wcześniej, większość czytelników „przyjmuje” jako właściwy pierwszy poznany przekład i każdą nową wersję ogląda wyłącznie pod kątem podobieństwa. Dlatego mój przekład nie byłby „dobry”, bo byłby zupełnie inny, względnie – byłby starannie spreparowaną podróbką stylu Cholewy, co pewnie też by się w tym przypadku nie udało. Dlatego zostawmy mistrza Pratchetta w spokoju, podobnie jak całe stosy klasyki, którą uwielbiam i której nie chciałabym zmieniać ani o słowo.

Poza tym część tego, co mnie zachwyca, nie jest w oryginale po angielsku – dlatego przekłady Michaela Endego czy Astrid Lindgren mogłabym najwyżej redagować, a to, umówmy się, nie to samo. Chociaż przyznam, że korciłaby mnie redakcja japońskiej powieści z nurtu light novel (dla niewtajemniczonych – taka książka dla młodzieży z obrazkami, ale nie komiks, tylko książka). Przede wszystkim dlatego, że mam bardzo, bardzo niską opinię o ich wartości literackiej i jestem ciekawa, czy udałoby mi się z tego coś dobrego zrobić.

Nie jestem dobra w robieniu list, więc kiedy zaczęłam się zastanawiać na tym, co naprawdę miałabym ochotę przetłumaczyć, wymyśliłam tylko pięć punktów... Ale nie pięć książek, jak zaraz zobaczycie. Cechą wspólną pozycji na liście, poza tym, że je po prostu lubię, jest też to, że to są prawdziwe książki, oferujące prawdziwe wyzwanie. To nie są produkty zaliczonego z wyróżnieniem kursu pisania kreatywnego, składające się z szeregu scen układających się w zadaną fabułę. Każda jest całością kompozycyjną i wymaga od tłumaczki odpowiedniego szacunku.

5. Sarah Rees Brennan: The Demon Lexicon

Tę brytyjską autorkę poznałam, kiedy miałam mocno dość wszystkiego, więc pracowałam cichutko, oglądałam anime, a przyjaciółka karmiła mnie fanfikami do Harry’ego Pottera. Jej teksty – w objętości od opowiadania do praktycznie pełnowymiarowej książki – przykuły moją uwagę. Nie tylko były dobrze napisane literacko, ale też (te najlepsze) wyjątkowo składne i pozbierane fabularnie, co w świecie fanfików stanowi rzadkość. Poza tym jej sposób prezentowania postaci i wydarzeń, z lekko złośliwym poczuciem humoru, nie taplający się w dramatyczności (nawet w przypadku rzeczy, którym bardzo daleko było do komedii) wyjątkowo mi pasował. Miałam poczucie, że to styl, który dobrze by mi leżał w przekładzie i który potrafiłabym „wyszlifować” tak, że naprawdę by błyszczał.

The Demon Lexicon, jej debiutancka trylogia, ma wszystkie te zalety. To pozycja najbardziej zbliżona do tego, co tłumaczę zazwyczaj dla Jaguara, tylko brakuje w niej wszystkich tych elementów, które sprawiają, że mam ochotę pogryźć klawiaturę przy opisie jego ach-ależ-cudownej klaty czy jej ależ-wcale-niezasłużonej popularności i geniuszu. Co zapewne sprawia, że nikt się tym nie zainteresuje, a szkoda, bo chociaż literaturą ambitną bym tego nie nazwała, jest to wyjątkowo udane czytadło. I zawiera demony, magię i diabli wiedzą, co jeszcze.

Czemu tego nie przetłumaczę? Cóż, zapewne dlatego, że karma mnie nie lubi. Obiektywne powody w tym przypadku nie istnieją, poza tym, że nikt nie uważa, że to by się dobrze sprzedało. A patrząc na to, co się dobrze sprzedaje, obawiam się, że coś może być w takim rozumowaniu.

4. L. Frank Baum i/lub Ruth Plumly Thompson: Oz

Jak pewnie część osób wie, po polsku ukazało się pięć tomów z cyklu poświęconego krainie Oz. Jak może nie wszyscy wiedzą, L. Frank Baum książek w tym cyklu napisał czternaście (nie licząc opowiadań, sztuk i innych drobiazgów), z czego ostatnią opublikowano już po jego śmierci. Dalej cykl został przejęty przez innych autorów, z których najbardziej płodna była Ruth Plumly Thompson, mająca na koncie... Dziewiętnaście tomów.

Kraina Oz zachwyca przede wszystkim dzięki zupełnie obłąkańczej wyobraźni jej autora. To coś niesamowitego, do czego obecne powieści, zwykle zamknięte w kręgu „tolkienowskiego” bestiariusza wzbogaconego pomysłami z różnych systemów RPG, nawet nie są w stanie podskoczyć. Bardzo, bardzo bladym echem może być wydany w Polsce cykl Xanth Piersa Anthony’ego. Ale to naprawdę nic – gdybym miała do czegoś te książki porównać, to (przy całej niestosowności) byłyby to chyba obrazy Boscha, pełne przedziwnych detali. Położyć na tym ręce, spróbować znaleźć polskie odpowiedniki dla tych wszystkich przedziwnych stworzeń i koncepcji – to byłoby niesamowite doświadczenie.

Czemu tego nie przetłumaczę? Powód, dla którego nie wydano w Polsce dalszych tomów (zaś adaptacje filmowe rzadko wychodzą poza Czarnoksiężnika ze Szmaragdowego Grodu) jest dość prosty: te książki się nie nadają do czytania. Nie chodzi o to, że są stare, bo czytywałam jeszcze starsze. Chodzi o to, że Baum w większości przypadków zupełnie nie radził sobie z prowadzeniem fabuły, składającej się z ciągu wydarzeń i pozbawionej zarówno logiki, jak i jakiejś wynikającej z akcji kulminacji. O rozwoju postaci w ogóle nie ma co mówić, zresztą zwykle w danej książce było ich zbyt dużo, a część służyła tylko temu, by zostać efektownie wprowadzona, bo potem do końca podążała w milczeniu za innymi. Do tego kraina Oz była kompletnie sprzeczna wewnętrznie, a spora część późniejszych pomysłów zakrawała o horror, nie o powieść dla dzieci. Przykład? W krainie Oz nikt się nie starzeje i nie może umrzeć. To znaczy, że niemowlaki na zawsze zostają niemowlakami (którymi były w momencie, gdy na krainę rzucono magiczne zaklęcie), zaś osoba pokrojona na kawałki odczuwa pewien dyskomfort, ale jest jak najbardziej żywa. Brrr! Książki Thompson są już zdecydowanie bardziej przyjazne, pozbawione takiej makabry, ale też – nie czarujmy się – ani w połowie tak pomysłowe. Zaś ich fabuła jest wprawdzie spójna, ale często dość błaha i nieciekawa, tłukąca w nieskończoność temat księcia ratującego swoje państewko (leżące gdzieś w granicach krainy Oz). Nikt tego nie wyda i w tym przypadku nawet się specjalnie nie dziwię.

3. Dick Francis: cokolwiek

Dick Francis to autor brytyjski, który pisał głównie powieści na pograniczu kryminału i sensacji, zazwyczaj dotykające mniej lub bardziej tematyki wyścigów konnych. Nie wszystkie (machnął ich kilkadziesiąt...) podobały mi się tak samo, ale tych, które lubiłam, jest za dużo, żeby je wymieniać. Zalet mają całe mnóstwo. Po pierwsze, Francis sam był dżokejem i po prostu widać, że wie, o czym pisze. To nie są romantyczne opowiastki dla panienek zakochanych w ślicznych konikach, to uczciwe książki pokazujące kawałek czegoś, co mogło istnieć naprawdę (i pewnie istniało). Nawet gdy odchodził od tematyki hippicznej, zwykle pisał o tym, na czym się znał (był też m.in. pilotem samolotów), albo przynajmniej zgłębiał temat tak, że nie odczuwało się absolutnie żadnych zgrzytów.

Wadą (dla tłumaczki) tych książek byłoby to, że są pisane w pierwszej osobie, a narratorem jest zawsze facet, ale do tego umiem się szybko przyzwyczaić. Nie z każdą z nich umiałabym sobie dać radę, bo na przykład ta o bukmacherze i zakładach jest w większości nieprzekładalna (polskie zakłady na wyścigach działają inaczej niż brytyjskie i większość rzeczy w ogóle nie ma nazw po polsku), a na myśl o tej o prawniku zimno mi się robi. Ale w znakomitej większości przypadków mam poczucie, że zrobiłabym przy tych książkach dobrą robotę i że to jest coś, co naprawdę mogłoby się podobać. Sprawnie napisane, nie za ciężkie, nie za długie – takie w sam raz do poczytania. Do tego byłoby to wyzwanie, zarówno terminologiczne, jak i językowe (bo na przykład duża część tytułów to gra słów).

Czemu tego nie przetłumaczę? Ponieważ po polsku wydano całe mnóstwo powieści Francisa, które łączy to, że są przetłumaczone od marnie do beznadziejnie. Tak naprawdę, gdy zetknęłam się z nim po raz pierwszy, właśnie w polskiej wersji, nie zrobił na mnie wrażenia – doceniłam go dopiero, gdy poczytałam oryginały i przekonałam się, o ile są one lepsze. Po prostu u nas dawano je często przypadkowym osobom (spora część jego książek została wydana przez jakieś efemeryczne wydawnictwa), które o wyścigach i koniach nie miały pojęcia, więc tłumaczyły to jak zwykłą pulpę zalegającą potem w tanich książkach, zarzynając przy okazji cały humor i lekkość oryginału. To z kolei sprawia, że po pierwsze, Dick Francis ma u nas opinię autora literatury marnej, a po drugie – nikt nie zapłaci drugi raz za przekład czegoś, co jest już na rynku, szczególnie jeśli mówimy o lekkiej literaturze rozrywkowej.

2. Diana Wynne Jones: cokolwiek (byle nie The Time of the Ghost)

Jakiś czas temu postanowiłam sobie odświeżyć Ruchomy zamek Hauru, dla odmiany w oryginale, i przypomnieć może przy okazji Chrestomanciego. Wtedy dopiero zorientowałam się, że Diana Wynne Jones napisała jeszcze mnóstwo innych książek i że wpadłam jak śliwka w kompot. Jej książki są naprawdę niezwykłe, chociaż troszeczkę inne od większości tego, co czytam. Nie umiem tego nazwać, ale początkowo miałam wrażenie, że ich fabuła jest, bo ja wiem – niedokończona. Aż zorientowałam się, że taka ma być – każda powieść pokazuje maleńki wycinek danego świata i to normalne, że zostają różne rzeczy niedopowiedziane lub niezakończone. Ba, tak właśnie powinno być – jeśli wszystko da się zamknąć i pozamiatać, to znaczy, że świat w książce jest okropnie ubogi i skonstruowany tylko na potrzeby scenariusza. Tu zachwyca mnie wszystko: niedoskonałe postaci, niesamowicie pokazywana magia, organicznie wrośnięta w ten świat, a nie narzucona jak warstewka zastępująca technologię i oferująca kolorowe fajerwerki. To, jak pokazuje śmierć postaci, jak nic nie jest jednoznaczne i jednowymiarowe. Niezwykła pomysłowość. No i klimat.

Kilka jej książek jest dość ponurych (ze szczególnym uwzględnieniem The Time of the Ghost, chociaż Homeward Bounders niewiele brakuje). Wszystkie co do sztuki oferują tłumaczce wyzwań pod dostatkiem. Piekliłam się na autorów używających słów niezgodnie z przeznaczeniem – pani Jones tego nie robi. O nie, ona wyciąga ze słów nowe znaczenia, idealnie do nich pasujące, ale zupełnie upiorne w przekładzie. Bawi się treścią, celowo kamuflując w narracji płeć postaci. Opiera cały ważny kawałek historii na tym, że bohaterowie uznają, że „you are...” odnosi się do nich obojga, podczas gdy chodzi tylko o jedno z nich. Nazywa poszczególne części książki: NEW HERO, NOW HERE, WHERE NOW?, NOWHERE – i ma to ścisły związek z fabułą. Ja nie mówię, że to byłoby proste, ale to są wyzwania, z którymi bym się z przyjemnością zmierzyła.

Nie jestem zachwycona akurat Chrestomancim (cykl był pisany na przestrzeni długiego czasu i moim zdaniem trochę się rozłazi koncepcyjnie), ale już Ruchomy zamek Howla (zapomnijmy o tym potworku, spłodzonym przez dystrybutora filmu i powtórzonym przez wydawcę) zasługiwałby na lepsze wydanie – bo niestety Amber nie jest gwarancją jakości. Pierwszy tom został przetłumaczony nijako, drugi (Zamek w chmurach) marnie, a trzeci – wcale się nie ukazał. Wyszedł jeszcze Spisek w krainie czarów (co za tytuł... wymysł polskiego wydawcy) i to będzie chyba wszystko. Dlatego z przyjemnością powitałabym każdą jej książkę, ale gdybym naprawdę, ale to naprawdę mogła wybierać, zdecydowałabym się na tetralogię Dalemark: Cart and Cwidder, Drowned Ammet, The Spellcoats, The Crown of Dalemark. Pierwszy tom jest fascynujący. Drugi jest fascynujący i intrygujący. Trzeci jest fascynujący, intrygujący i magiczny. A czwarty wiąże wydarzenia z trzech poprzednich, rozgrywające się w różnym czasie i z udziałem różnych bohaterów, w całość. To był jeden z tych przypadków, kiedy czytałam jak najszybciej, żeby wchłonąć te książki, a jednocześnie czułam żal, że nie przeczytam ich już nigdy po raz pierwszy.

Czemu tego nie przetłumaczę? Bo nie zawierają a) zupełnie zwyczajnej i całkiem przypadkowo przepięknej i wszechstronnie uzdolnionej bohaterki; b) bohaterów pięknych jako te greckie posągi, doskonałych pod każdym względem i lecących na ww. bohaterkę jak pociski samonaprowadzające; c) nie zostało napisane przez amerykańską autorkę po kursie pisania kreatywnego. (Tak, jestem zdania, że kursy pisania kreatywnego odpowiadają także za efekt cieplarniany, światową recesję, plagę meszek, system USOS na Uniwersytecie Warszawskim oraz za trąbę powietrzną, która skosiła kilka lat temu spory kawałek Borów Tucholskich).

1. Richard Dawkins: The Ancestor’s Tale: A Pilgrimage to the Dawn of Life

Przeciętnemu zjadaczowi popkultury Richard Dawkins kojarzy się głównie z antyreligijnymi publikacjami i debatami, które przypięły mu łatkę ateistycznego bojownika-oszołoma. Szczerze mówiąc, to mnie nie interesuje, ponieważ do tej pory pamiętam, jak piorunujące wrażenie zrobił na mnie przeczytany jeszcze w liceum Ślepy zegarmistrz. Potem przyszły Samolubny gen, Fenotyp rozszerzony, Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwa... Książki opowiadające o ewolucji i doborze naturalnym, w treści popularnonaukowe (z naciskiem na naukowość – wymagają pewnej wiedzy do zrozumienia), w formie pomysłowe i pełne polotu.

Jeśli to możliwe, The Ancestor’s Tale jeszcze je przewyższa. Opasła kniga, nabyta przeze mnie, szczerze mówiąc, trochę przypadkiem, okazała się niesamowitą lekturą. Koncept jest prosty: zamiast tak jak wszystkie książki opisywać ewolucję „od początku do końca”, autor proponuje swoistą pielgrzymkę w przeszłość, w której kolejne punkty wyznaczają ewolucyjne „spotkania”, czyli punkty, gdzie rozchodziły się ścieżki ewolucji – najpierw człowieka z innymi hominidami, potem z szympansem – i tak coraz większy pochód zmierza tam, gdzie w mrokach dziejów niewiele już wiadomo o kolejności wyodrębniania się poszczególnych grup, ale można snuć fascynujące spekulacje. Przy okazji kolejnych „spotkań” omawiane są też taksony, które poszły tą inną ścieżką w ewolucji, a na ich przykładzie autor przybliża najrozmaitsze zagadnienia ewolucyjne. Czyta się to naprawdę z zapartym tchem, nie jak książkę popularnonaukową, tylko jak powieść, w czym pomaga pełen dygresji i ciekawostek tok narracji.


Czemu tego nie przetłumaczę? Szczerze powiem, że byłoby to zupełnie nieprawdopodobne wyzwanie. Jestem z wykształcenia biologiem, nie specjalizowałam się w ewolucjonizmie, ale zawsze mnie on interesował, więc podstawy potrzebne do ruszenia takiego tekstu mam. Na pewno jednak jest to coś, co wymagałoby współpracy sztabu specjalistów i konsultantów, inaczej to po prostu niemożliwe. No i nie czarujmy się: kto dałby coś tak ważnego tłumaczce, która może i ma na koncie blisko trzydzieści książek, ale z dziedziny lekkiej babskiej literatury? Ale ta notka zawiera wyłącznie książki, których nigdy nie przetłumaczę, więc pomarzyć można. Ależ to byłoby wyzwanie!

niedziela, 14 grudnia 2014

Niech pchły oblezą każdego autora...

Ale może po kolei...

Okazało się, że komisarz Brunetti musi w trybie pilnym wybrać się na urlop, ponieważ dostałam znacznie pilniejszy przekład z Jaguara. Rzecz pod wieloma względami interesującą jako materiał do przekładu i pod równie wieloma frustrującą. Nazywa się toto The School for Good and Evil, zaś autorem jest Soman Chainani, dla którego był to debiut. Niemniej powieść okazała się na tyle popularna, że ponoć ma powstać film. Autor zresztą kończył kursy pisania scenariuszy i to całkiem serio widać. Ma to pewne wady, ale zdecydowana zaleta jest taka, że poszczególne sceny są bardzo precyzyjnie opisane, nie mam żadnych problemów z odgadnięciem, kto i co robi, w którą stronę idzie, czy też jaki plan ma pomieszczenie (mapa na początku książki też bardzo pomaga w orientacji).

Dwie bohaterki książki trafiają do tytułowej szkoły, w której kształcą się dzieci, mające w przyszłości zostać bohaterami pozytywnymi lub negatywnymi baśni. A potem dzieje się mnóstwo rzeczy, w które nie będę wnikać, bo nie chodzi mi tu o zdradzenie całej fabuły. Z mojego punktu widzenia książka jest nadziana jak pole minowe postaciami i odwołaniami do baśni mających oczywiście polskie odpowiedniki. Z dumą muszę powiedzieć, że to akurat jest wyzwaniem tyleż ciekawym, co niezbyt trudnym. Ściągnęłam z moich półek baśnie braci Grimm, Charlesa Perrault i Christiana Andersena (o większą pomysłowość autora nie podejrzewam) i notuję sobie, co trzeba sprawdzić (zgodnie z zasadą: „Ja pamiętam, że Pana Tadeusza napisał Słowacki, ale zawsze jeszcze sprawdzam”).

W praktyce oznacza to jednak, że książka będzie zawierać przedziwną mieszaninę polskich i niepolskich imion i przydomków. Bo przecież Kopciuszek, Królewna Śnieżka czy inny Tomcio Paluch muszą zostać w takich formach, w jakich są u nas rozpoznawalni, prawda? Ale z drugiej strony mamy bohaterki nazwane Sophie i Agatha – jeszcze z tej drugiej mogłabym zrobić Agatę (i może zrobię), ale Zosia? Zofia? Sofia? Do tego dochodzi pęk imion, które w ogóle nie dadzą się spolszczyć, takich jak Anadil i Tedros.

Tym, co jest tutaj absolutnie kluczowe, okazuje się kontekst: mianowicie nie jest on anglosaski. Innymi słowy, mogę od biedy zostawić Lady Lesso (jedną z nauczycielek w Szkole Zła), bo to brzmi dobrze i rytmicznie, ale już Bloodbrook czy Foxwood muszę jakoś przekładać, bo w baśniach tego rodzaju nazwy są zawsze polskie. Szczerze mówiąc, tutaj na szczęście nie mam większych problemów na razie, bo nazwy są dość przejrzyste, a w geografii różne dziwactwa ujdą bez większego problemu. Zresztą nikt nie powiedział, że trzeba się trzymać oryginału jak pijany płota, więc tu akurat odrobina swobody działa idealnie.

Zdecydowanie jednak życzę, żeby pchły oblazły i pogryzły każdego autora amerykańskiego, który używa słów niezgodnie z ich przeznaczeniem (crucible, patrzę tu na ciebie!). W tym przypadku w każdej szkole nad wejściem w holu widnieje wielki napis: odpowiednio EVER i NEVER. To pierwsze, w Szkole Dobra, jest oczywiście skrótem myślowym od Happily Ever After, czyli standardowej formułki kończącej baśnie po angielsku. Która, jak wiadomo, po polsku brzmi Żyli długo i szczęśliwie. Już samo to przyprawia o ból głowy – napis jest na kolumnach, więc jeśli zamiast kolumn N-E-V-E-R zaczynamy sobie wyobrażać kolumny N-I-E-S-Z-C-Z-Ę-Ś-L-I-W-I-E, to nam się robi taki las, że nie wiem, którędy tam by się jeszcze dawało przejść. Z kolei jeśli zostawić NIGDY i ZAWSZE, to czy to będzie zrozumiałe? Tak czy inaczej z dwojga złego to w tym momencie lepszy wybór.


Ale! Kolumny to pół biedy. Gorzej, że mianem Ever(s) i Never(s) określa się uczniów obu szkół (także w formach neverboy, evergirl i tak dalej). I za to te pchły, bo na razie jestem w kompletnej kropce. Idąc za pierwszym tematem (długo i szczęśliwie) mogłabym od biedy zrobić szczęśliwych/nieszczęśliwych. Wady: po pierwsze, za długie. Po drugie, nie podoba mi się sugerowanie, że uczniowie never są nieszczęśliwi – tu raczej chodzi o to, że szczęście jako stan jest generalnie poza ich zakresem zainteresowań. Po trzecie, nie widać związku z NIGDY i ZAWSZE powyżej (a nie chciałabym zostać z kolumnowym jeżykiem). Na razie więc obracam to nigdy i zawsze, ale akurat oba te słowa, z tymi zbitkami spółgłoskowymi, są koszmarnie niewygodne do manewrowania, a to drugie jeszcze zawiera podejrzane wszy. Trudno, żeby wytworni nauczyciele zwracali się do kandydatów na księżniczki i książąt z baśni per drodzy zawszeńcy! Chociaż w sumie... książka ma pewne zacięcie satyryczne, więc może to by uszło jako dodatkowy efekt komiczny? Ale i tak – nie lubię autora za takie pomysły.

czwartek, 4 grudnia 2014

Śmierć w Wenecji

Zgodnie z pogróżkami, materiału na porządny wpis na razie nie mam. Kończę opracowywać Trial by Fire, przy którym zrobiłam sobie paskudną krzywdę, czytając równolegle książkę, którą naprawdę chciałabym przetłumaczyć – ale to temat na kiedy indziej. Rozważałam przekład tytułu, bo wprawdzie jest on prosty – Próba ognia – ale nie będzie tak ładnie pasował do tytułów dalszych części (tych nienapisanych): Trail of Tears i Traitor’s Pyre. Ostatecznie doszłam jednak do wniosku, że nie warto przekombinować, tym bardziej, że polscy czytelnicy zdecydowanie wolą jak najdokładniejsze tłumaczenie tytułu. Ostatecznie nawet na Rywalki sporo osób mówi Selekcja, chociaż nie tylko nie użyłam tego słowa w tytule, ale nawet nie pojawiło się ono w samym przekładzie.

Skoro o Rywalkach mowa, wydawnictwo Jaguar udostępniło zapowiedzi wydania kolejnych części, czyli Królowej i Faworytki razem oraz tego tajemniczego „czwartego tomu”, The Heir (jak sądzę: Następczyni, ale tu jeszcze nie jestem pewna). Ja muszę czekać, aż one wyjdą, żeby je zacząć tłumaczyć (to nie jest tak absurdalne, jak brzmi – przy Błękitnokrwistych zdarzało się, że dostawałam tekst do przekładu przed amerykańską premierą danego tomu), ale to nie znaczy, że się nudzę.

Tym razem mam na warsztacie propozycję z zupełnie innego wydawnictwa: dla Noir sur Blanc tłumaczę kolejny kryminał Donny Leon z cyklu o komisarzu Brunettim, zatytułowany The Golden Egg, czyli Złote jajo. W zasadzie nie muszę się z nim spieszyć, bo data wydania jest przewidywana na początek 2016 roku, ale skoro mam chwilę czasu, to idę z tym do przodu. Dziwnie się tłumaczy coś takiego i to z kilku powodów.

Powód pierwszy jest taki, że jest to książka odbiegająca daleko od literatury młodzieżowej. Teoretycznie ten cykl to kryminały, praktycznie w dużej części koncentrują się na piętnowaniu rozmaitych przejawów spodlenia tego świata: od korupcji po konsumpcjonizm i od rasizmu po upadek kultury, ze wszystkim innym po drodze. Wszystkie te wywody pisane są długimi zdaniami, wprawdzie dość przejrzystymi, ale nie zawsze łatwymi do oddania. Do tego, jako że książka jest dla czytelnika dorosłego i wyrobionego, wymaga znacznie „wyższego” stylu i trudniejszych słów. O ile tłumaczenie literatury Young Adult przypomina (jeśli mam szczęście i trafi się coś niezłego stylistycznie) plotkowanie ze znajomymi, o tyle Złote jajo jest jak herbatka u szacownej ciotki lub spotkanie z ważną osobą. Trzeba się miło uśmiechać, ale uważać na każde słowo i pilnować, żeby wyrażać swoje myśli w sposób przejrzysty, a inteligentny.

Powód drugi jest taki, że Złote jajo rozgrywa się – tak jak wszystkie książki z tego cyklu – w Wenecji, a bohaterem jest komisarz z tamtejszej policji. Sama autorka, Amerykanka, także mieszka w Wenecji od trzydziestu lat (pracuje na uczelni), więc realia zna bardzo dobrze. Ma także skłonności do nadziewania tekstu „włoszczyzną”, czyli włoskimi słowami nawet tam, gdzie można by użyć angielskich – na przykład do bohatera zwracają się commissario i tak dalej. Ma to pewne zalety – na przykład używanie signor/signora bardzo ułatwia zorientowanie się, gdzie należy zastosować formę pan/pani, a gdzie „ty” (to stały problem przekładów z angielskiego). Ma też wady, polegające na wplataniu nieodmiennych słów w nielubiący tego język polski. Na razie idzie mi to jednak sprawniej niż przypuszczałam na początku.


Trzeci zaś powód jest taki, iż wstępuję tutaj w cudze buty. I to jest mój główny powód do niepokoju. Tych „Brunettich” wydano już u nas dużo; cykl nie ma stałego tłumacza, tylko kilku, jednak należy zakładać, że tak staranne wydawnictwo pilnuje jednolitości tekstu. Oczywiście wiadomo, że każdy przekład jest inny i że w zasadzie to też trochę zmartwienie redaktora, ale ponieważ to w zasadzie moja pierwsza książka dla nich, nic dziwnego, że zależy mi, żeby wypadła jak najlepiej. Dostałam dwa inne kryminały z tego cyklu po polsku i przeczytałam je uważnie i dość zabawnie – nie obchodziło mnie, kto zabił i dlaczego, za to maniakalnie notowałam, która z postaci drugoplanowych mówi bohaterowi „ty”, a która „panie komisarzu”, jak są traktowane te wtręty i jak się zapisuje i nazywa różne powtarzające się rzeczy. Jak łatwo zgadnąć, nie przewidziałam wszystkiego i już wiem, że po skończeniu przekładu przeczytam je jeszcze raz, z równą drobiazgowością. Staram się też dostosowywać styl, aczkolwiek to bywa trudne: tamten tłumacz ma skłonności do zaczynania zdań od „lecz”, mnie to nie chce przejść przez klawiaturę. Ale udało mi się raz i drugi użyć „rzekł”, więc i tak jest dobrze.

wtorek, 18 listopada 2014

O kiju, co miał trzy końce

W zasadzie nie mieszam się w politykę, internetową ani żadną inną, ale kiedy kombinowałam komentarz do tego wpisu na blogu Jaguara, wyszło mi go tyle, że uznałam, że wygodniej będzie zmieścić go tutaj. Zacznijmy oczywiście od tego, że blogów książkowych nie czytam, pomijając te momenty, kiedy tropię recenzje moich książek, ale nawet wtedy nie interesuje mnie specjalnie opinia o nich (mam zwykle mocno wyrobioną własną), tylko czy będzie coś o tłumaczeniu (nie ma – nigdy – najlepsze na co można liczyć, to „autorka ma świetny styl”). Za to prowadzę portal z recenzjami anime i mang, działający od dziesięciu lat i zawierający ponad cztery i pół tysiąca krótszych i dłuższych tekstów, z których dobrze ponad 90% sama redagowałam (a ponad 450 sama napisałam). Co za tym idzie, napatrzyłam się na temat recenzji z różnych stron i jestem zdania, że w tym przypadku kij bardzo zdecydowanie ma trzy końce.

Pierwszy koniec kija: szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie

Pewnie lepszym powiedzeniem byłoby „Wolnoć Tomku w swoim domku” albo wręcz „Hulaj dusza, piekła nie ma”. Nie ma się co czarować ani oszukiwać, trzeba to jasno powiedzieć: blog jako taki nie jest (mówiąc łagodnie) medium ułatwiającym samodoskonalenie. W idealnym świecie mądry bloger czytałby komentarze pochwalne i krytyczne, na ich podstawie decydując, co jest dobre, a co należy poprawiać. Jako że świat jest daleki od idealnego, najrozsądniejszą rzeczą, jaką zwykle może zrobić bloger (patrz niżej), jest ignorowanie krytyki i pławienie się w pochwałach.

Tymczasem prawda jest taka, że każdy, ale to każdy tekst da się ulepszyć, a wiele z nich bardzo wyraźnie takiego ulepszenia potrzebuje – ale nie ma skąd go dostać. Nie chciałabym tu siać przesadnego defetyzmu. Gdyby jacyć bogowie chaosu w sposób całkowicie wolny od ludzkich uprzedzeń ustawili blogi literackie według jakości, nie przypuszczam, by powstała figura przypominała piramidę, z nielicznymi gwiazdami i nieskończoną mnogością przypadków beznadziejnych. Obstawiam raczej dobrze znaną biologom krzywą Gaussa – trochę świetnych, bardzo dużo przeciętnych i jakaś tam liczba niedobrych. Ze sporej części tych przeciętnych dałoby się pewnie zrobić blogi dobre albo bardzo dobre, gdyby ich autorami ktoś pokierował.

Z mojego doświadczenia praktycznego i dziesięcioletniego wynika, że nadsyłane teksty mają dość stały zestaw problemów (znowu – pomijam tu te dobre i bardzo dobre). Trzeba przy tym pamiętać, że ich autorzy niewątpliwie są zdania, że ich recenzja spełnia wszystkie kryteria publikacji w moim portalu. Tymczasem widuję teksty:
– Po prostu niedobre, słabe i prymitywne językowo, pozbawione sensu. Przypuszczam, że w przypadku recenzji książek takich tekstów może być mniej, bo w powszechnym mniemaniu przeczytanie książki to większy wysiłek intelektualny niż obejrzenie kreskówki, więc osoba siadająca do recenzji książkowej to osoba przynajmniej zdolna do przeczytania dłuższego tekstu, a nie tylko patrzenia na kolorowe obrazki. Ale nie wykluczałabym całkiem ich istnienia.
– „Za lekkie pióro”: autor pisze i pisze, okrągłymi zdaniami i akapitami, tylko okazuje się, że gdyby tak wyrzucić połowę słów z takiego zdania, jego sens nie uległby zmianie. Efektem są teksty mętne, wodniste, za to często przepełnione samozachwytem.
– Ofiara dla bogów chaosu: czyli teksty, które nie byłyby złe, poza tym, że autor pisze, co mu się akurat przypomniało, chaotycznie skacząc od jednego elementu do drugiego. Zaczyna od opisu fabuły, nagle przechodzi do grafiki, ale właśnie przypomniała mu się ciekawostka o aktorze podkładającym głos jednej postaci, a w ogóle skoro o tym mowa, to świat przedstawiony... Zaraz, a o tym to już było, czy nie?
– Tajne bractwo: kocham ten tytuł nad życie i wiem o nim wszystko! Dlatego od razu zacznę szczegółową analizę systemu magii i religii, tylko oczywiście nie powiem, gdzie, bo przecież wszyscy to wiedzą, i wspomnę o ważnych postaciach, ale nie powiem kim są ani dlaczego są ważne, bo ostatecznie trzeba by chyba siedzieć pod kamieniem, żeby o nich nie słyszeć...
– Chodź, opowiem ci bajeczkę... Zaraz: to w recenzji nie chodzi o dokładne streszczenie fabuły? Tam ma być coś poza tym?

Takich grzechów i grzeszków mogłabym wyliczyć kilka razy tyle, ale nie o to chodzi. Wiem, że blogi książkowe muszą mieć inny zestaw problemów (na przykład związany z podpieraniem się opisem ze strony wydawnictwa). Zmierzam do czego innego. Przez te wszystkie lata udało mi się (z małą pomocą przyjaciół) „pokierować” we właściwą stronę całe mnóstwo recenzenentów. Znakomitej większości starczyło raz i drugi pokazać, co jest dobre, a co nie i jakie elementy ma mieć recenzja. Zasadzało się to jednak na tym, że tym autorom zależało na publikacji u nas i (przynajmniej w większości) ufali mi na tyle, żeby stwierdzić, że zależy mi na tym, żeby tekst był lepszy.

Tymczasem bloger z natury jest tego pozbawiony. Musiałyby istnieć jakieś metablogi, zajmujące się krytykowaniem krytyków, ale to pewnie nierealne. Łatwo w miarę można uwierzyć, że jeśli publikuję czyjś tekst w swoim portalu, to zależy mi na tym, żeby to był tekst dobry. Trudniej – że zależy mi na tym, żeby na jakimś losowym blogu, z którego nic mi nie przychodzi, były dobre teksty. Dlatego blogosfera jest skazana na całe mnóstwo blogów, które byłyby dobre, ale nie są, albo mogłyby być lepsze, ale pewnie nie będą, chyba że ich właściciele na własną rękę postanowią się doskonalić. Na razie jednak z całą pewnością można wyliczać długo wszelkie możliwe wady recenzji blogowych, a zatem...

Pierwszy koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale nie należy przejmować się tym, co ktoś pisze na blogu.

Drugi koniec kija: prawdziwa cnota krytyki się nie boi

Każdy, kto zyskał w internecie jaką taką popularność, ma swoich hejterów. Nie ma ich na Blogu Tłumaczki, co da się wyjaśnić tym, że jest to blog malutki, mało znany, a ja zdecydowanie nie pcham się z nim w światła reflektorów.

Chociaż mój portal dostaje egzemplarze recenzenckie mang od prawie wszystkich wydawnictw działających w Polsce, nie mieliśmy nigdy specjalnych awantur związanych z ich recenzjami. Z jednym wyjątkiem: recenzje polskich komiksów „mangopodobnych” parę razy wywoływały malownicze awantury, kiedy w komentarzach stronnicy autorki ścierali się z jej krytykami. Przypadek, kiedy wydawnictwo strzeliło na nas focha, był jeden i dotyczył recenzji, w której przekazaliśmy dobitnie, że tworzenie słowniczka w komiksie metodą kopiowania fragmentów Wikipedii bez podania źródła nie jest zalecaną praktyką wydawniczą. Jak łatwo zgadnąć, nie przejęliśmy się tym jakoś szczególnie.

Natomiast jako recenzentka portalu Tanuki byłam niejednokrotnie odsądzana od czci i wiary. Przez te wszystkie lata niezliczoną ilość razy podważano moje kompetencje w praktycznie każdej dziedzinie, stawiano pod znakiem zapytania inteligencję klasyczną i emocjonalną, a także snuto interesujące supozycje dotyczące mojego życia erotycznego i związanych z nim obyczajów oraz podawano w wątpliwość higienę osobistą. Wszystko dlatego, że napisałam, iż jakaś pochodząca z Japonii kreskówka mi się nie podoba (lub – rzadziej – podoba). Jak łatwo zgadnąć, mam do tego spory dystans, po prostu dlatego, że im hejt gorętszy, tym bardziej w opary absurdu odlatuje.

Część hejterów atakuje wyraźnie ze znudzenia, dla samej przyjemności przyczepienia się do kogoś, kto coś robi (bo jak się nic nie robi, to nie ma nic do krytykowania). Część próbuje budować w ten sposób swój autorytet. Część natomiast awanturuje się w odruchu obronnym, bo jest zdania, że istnieje tylko jedna możliwa opinia, więc jeśli to ja mam rację, oni jej nie mają, a to boli. Jak błyskawicznie uczy się każdy z moich recenzentów, hejterzy to coś, co istnieje. Niestety w dużej mierze działa całkowicie destrukcyjnie, stąd (patrz wyżej) nikła szansa, by z ostrej krytyki czegoś się dowiedzieć. Im nie idzie o to, żeby coś poprawić, ale o to, żebyśmy zniknęli z powierzchni internetu lub (co byłoby jeszcze lepsze), żebyśmy cierpieli z powodu ich słów. Dlatego każdy rozsądny bloger (czy właściciel strony internetowej) będzie od razu puszczać mimo uszu każdy przypadek, gdy wyraźnie widać, że nie idzie o krytykę czy dyskusję, tylko o wdeptanie w ziemię. Szczególnie jeśli strona wdeptująca jest jednocześnie stroną żywo zainteresowaną...

Drugi koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale nie należy przejmować się tym, co ktoś pisze w komentarzu na blogu.

Trzeci koniec kija: bogowie chaosu nierychliwi, ale sprawiedliwi...

Rozumiem, że dwa powyższe wywody w zasadzie elegancko się znoszą nawzajem. Nie warto się przejmować wpisami na blogach i nie warto się przejmować ich krytyką. Można najwyżej zakładać, że w internetowych awanturach przegrywa ten, komu pierwszemu nerwy puszczą (acz są osoby, które lubią czasem się dla sportu pokłócić z hejterami – pojąć tego nie mogę, ale przyjmuję do wiadomości).

Jednak opowiem jeszcze jedną historię z  mojego ogródka. Kiedy portal był młody, udało się wprowadzić możliwość oceniania poszczególnych tytułów przez użytkowników. Ponieważ nie było wtedy kont (poza redakcyjnymi), niemal wszystkie oceny były wystawiane przez osoby niezalogowane. Były oczywiście jakieś zabezpieczenia przed wystawieniem setki ocen z jednego IP, ale wiadomo, że to się daje łatwo obchodzić. Później konta powstały i oceny zaczęli stawiać użytkownicy zalogowani, ale tych ocen było mało, więc nie chcieliśmy od razu wyrzucać ocen anonimowych. Z czasem oceny anonimowe stały się dość jednolite: w skali od 1 do 10 były to jedynki lub dziesiątki. Uporządkowana według „ocen użytkowników” (uwzględniających oceny osób zalogowanych i anonimowych) lista anime lub mang dawała przedziwne wyniki, z przypadkowymi tytułami wynoszonymi na szczyt działaniem jakichś (niewątpliwie tym ubawionych) sił oraz pogrążaniem rzeczy dobrych, dlatego że miały „starą kreskę” albo podejmowały niepopularną tematykę. Do tego dochodził vox populi (patrz drugi koniec kija), wrzeszczący głośno, że redakcja i recenzenci to członkowie Złej Kliki, niewątpliwie na złość wystawiający oceny nie takie, jak trzeba, żeby zmylić uczciwych fanów.

Aż pewnego dnia, jakiś rok temu, stwierdziliśmy, że mamy już dość ocen użytkowników zalogowanych i oceny anonimowe poszły sobie ze statystyk. Nagle się okazało, że listy najwyżej ocenianych zmieniły się jak za dotknięciem różdżki (i zaskakująco zaczęły być zbieżne z listami najwyżej ocenianych przez redakcję). Zamiast sztucznie pompowanych losowych tytułów oraz jednosezonowych hitów na topie znalazły się rzeczy, które cichutko i spokojnie gromadziły wysokie oceny przez kolejne lata, mimo że nigdy nie uchodziły za „kultowe” i właściwie często nawet nie zauważało się, jak bardzo są popularne. Czy to działa? Jedno z wydawnictw ostatnio zaliczyło hit sprzedażowy, wybierając tytuł mangi ze szczytu listy popularności w danym gatunku.


Trzeci koniec kija jest taki, że to, co dobre, jakoś tak naturalnie potrafi wypłynąć na wierzch w dłuższej perspektywie. Dotyczy to zarówno książek, jak i blogów. Nie ma co się szamotać w krótkoterminowych wojenkach o to, co jest wybitne, a co nie i kto z blogerów ma rację – zobaczymy za dziesięć albo dwadzieścia lat. Ja tam chętnie zaczekam.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Tłumaczki zmagania z poprawnością i kobiecością

W zasadzie udało mi się zamknąć pierwszą wersję przekładu Trial by Fire, co oznacza, że mogę od niej chwilkę odetchnąć (acz nie od całego mnóstwa innych obowiązków). Obłypałam już kolejną pozycję na moim warsztacie, zakochałam się w książkach, których pewnie nikt u nas nie wyda, ale to wszystko tematy na inne wpisy. Dzisiaj chciałam ponarzekać… pomówić o żeńskich formach.

Mają swoich zaciekłych wrogów i fanatycznych wyznawców – to pewne. Jedni natrząsają się z „psycholożek”, inni żądają „ministry”. Można się kłócić, czy „dyrektorka” brzmi lekceważąco i powinno dotyczyć tylko dyrektorki szkoły (ale dlaczego ją lekceważymy?!), ale już nie dyrektorki w wielkiej firmie. Zastanawiać się, co zrobić, kiedy męska i żeńska forma mają inne znaczenia, jak cukiernik i cukiernica/cukierniczka. Notabene, przytaczany zwykle przykład maszynista/maszynistka wyszedł z użycia wraz z zawodem maszynistki – nie zdziwię się, jeśli niedługo forma „maszynistka” wróci właśnie jako rodzaj żeński od „maszynista”. Ale odkładając kłótnie równościowo-poprawnościowe, jak to wygląda w oczach tłumaczki? (Ha! Ja mam akurat bardzo ładną i używaną formę).

Podstawowe problemy są dwa. Pierwszy to przekazanie w tekście płci danej postaci, a drugi – niepozabijanie się o męskie i żeńskie formy w jednym zdaniu. Sposobów na to jest kilka. W przypadku naszego języka bardzo często mamy to szczęście, że samo nazwisko będzie wskazywać na płeć: „Doktor Kowalska wygłosi referat...”.  Do pewnego stopnia dopuszcza się też krzyżowanie się form męskich i żeńskich, więc jeśli napiszemy „Inżynier Nowak przedstawiła prognozę rozwoju...”, to mimo że w zasadzie polski takich numerów nie dopuszcza, mamy do czynienia z konstrukcją w pełni zrozumiałą. Dodatkowo można zawsze wepchnąć zwrot grzecznościowy: „pani profesor Iksińska” i wiadomo, o co chodzi. Tyle tylko, że w powyższym przykładzie używałam przypadków z dość wąskiej puli zawodów i tytułów, które można postawić przed nazwiskiem. Możemy napisać „Doktor Kowalska powiedziała to i to”, ale ni diabła nie wyjdzie dobrze „Szewc Kowalska powiedziała to i to”, a już na pewno nie „pani szewc podeszła do kopyta”.

Tu właśnie dochodzimy do pewnej bardzo paskudnej różnicy między językiem polskim a angielskim. W angielskim używanie nazw „zawodu” (to dość szeroki termin, dlatego stosuję cudzysłów) jako swoistego wyróżnika danej postaci, szczególnie epizodycznej, jest całkowicie naturalne. Możemy mieć całą scenę, kiedy ktoś jest identyfikowany tylko jako „piekarz” albo „stolarz”. Już samo to sprawia problemy przy przekładzie, bo o ile raz na jakiś czas można wstawić „piekarz powiedział” albo „stolarz zmarszczył brwi”, to często trzeba się jednak uciekać do innych słów typu „mężczyzna” (niezależnie od oryginału). Po polsku taki opis będzie brzmiał sztucznie szczególnie w sytuacji, gdy daną osobę poznajemy poza jej środowiskiem naturalnym. Jeśli rozmowa dzieje się w piekarni, to okej – ale jeśli spotykamy tego piekarza w łaźni, to nazywanie go w każdym zdaniu piekarzem staje się nienaturalne. Nie mówiąc o sytuacjach, gdy ktoś się zwraca do kogoś np. „Mister baker...” – po polsku „Panie piekarz” byłoby, mówiąc najłagodniej, bardzo nieuprzejmą formą.


Wszystko to komplikuje się do kwadratu, kiedy mamy do czynienia z kobietami. Tu nie chodzi o to, czy wypada powiedzieć „psycholożka” czy „psycholog” – często tekst wymusza jakieś zaznaczenie płci postaci, szczególnie epizodycznej, a wtedy należy się trzymać jak najprostszych w użyciu form. Stąd przewaga „psycholożki”, która bez dalszego kombinowania pokazuje, z jaką osobą mamy do czynienia, w momencie, kiedy trzeba to wkomponować w opis, didaskalia lub kwestię dialogową. Przykładem z końcówki Trial by Fire jest scena, w której bohaterowie wykonują włam do więzienia i bohaterka rozmawia tam z kobietą, która zaczyna od stwierdzenia, że jest garbarzem (a nie niebezpieczną rebeliantką). Potem rzeczona postać jest identyfikowana w dialogach i opisach jako „tanner”. Czyli „powiedziała garbarz”? Ratunku... „Powiedziała kobieta” – też nie, bo akurat w okolicy jest stado innych kobiet, nie wiadomo, że o tę ma chodzić. Ostatecznie uznałam, że chrzanię wszystko i mniej lub bardziej bezprawnie utworzyłam logiczną gramatycznie formę „garbarka”. Cieszyłam się, że nie była to pani stolarz, aż do momentu, kiedy przyszło mi przekładać, jak to bohater spitala z tego więzienia, niosąc pod pachą... Naukowca-samiczkę. Identyfikowaną jako „scientist”.

wtorek, 4 listopada 2014

Tłumaczenie od kuchni, czyli warsztat tłumaczki

Nie jestem pewna, czy komuś coś z tego przyjdzie, ale jako przerywnik między rozważaniami o Trial by Fire postanowiłam zebrać w jednym miejscu to, o czym pisałam w rozmaitych notkach, czyli opisać mój warsztat pracy. Jak na załączonym obrazku widać, od strony „hardware’u” jest on dość skromny. Jeśli mam książkę w wersji elektronicznej (tak jak tym razem), ustawiam sobie oryginał na czytniku, przy czym większy i starszy Kindle DX sprawdza się lepiej niż mały Kindle Paperwhite. Jak ktoś mi zabierze czytnik, używam zamiast niego netbooka, ale on zabiera więcej miejsca i wymaga podłączenia do prądu. W sumie kluczowe jest to, że nie da się moim zdaniem tłumaczyć taką metodą, żeby mieć na ekranie komputera jednocześnie oryginał i przekład lub przełączać się między jednym a drugim. Może jakimś wyjściem byłyby dwa monitory komputerowe, ale szczerze mówiąc, czytnik sprawę załatwia, a zajmuje mniej miejsca. Jeśli mam książkę papierową, albo kładę ją sobie obok klawiatury i przyciskam płaskimi kamieniami (znad morza), albo też ustawiam na tej samej podstawce, która służy mi do Kindle’a i spinam możliwie dużymi i ciężkimi klamrami do papierów strony, żeby się nie zamykała. Ważne jest też, żeby książka lub czytnik nie znajdowały się w strefie parowania lub na trasie przelotowej kubka z herbatą...



Jako że biurko mam małe, potrzebne mi materiały papierowe – głównie inne książki – piętrzę na dwóch barkach po obu moich bokach. Nie korzystam jednak z papierowych słowników, bo szczerze mówiąc, to zdecydowanie za wolna metoda. Moja główna pomoc to strona Ling.pl – szybka i prosta wyszukiwarka obejmująca wiele języków i słowników. Jeśli nie mogę tam czegoś znaleźć, mam kilka metod. Mogę szukać w OneLook Dictionary Search – to potężne narzędzie, ale angielsko-angielskie, więc nie znajdę tam przekładu na polski. Wystarczy jednak, żeby się z grubsza zorientować, o co w ogóle chodzi, a przydaje się zwłaszcza przy idiomach i nietypowych złożeniach czasownika z czymś. W niektórych przypadkach sięgam do Urban Dictionary, ale to narzędzie, którego trzeba używać z ogromną ostrożnością, ponieważ dodawane przez użytkowników definicje nie zawsze, mówiąc najłagodniej, są wiarygodne. Jest jednak niezastąpiony, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju slang, w szczególności wulgarny, erotyczny i/lub obraźliwy.

W dalszej kolejności jako podpórki służą mi oczywiście Google i Wikipedia, w różnej kolejności. Wikipedia oczywiście pozwala szybko ustalać fakty „encyklopedyczne”, ale służy też do sprawdzania, czy dany termin lub imię są jakoś spolszczone. Czasem wymaga to poskakania między hasłami i wersjami angielską i polską, ale mimo wszystko to jedna z najszybszych i najpewniejszych metod weryfikowania informacji. Google jest fajne w momencie, kiedy mam nie pojedyncze słówko, tylko całą dziwną frazę, którą podejrzewam o bycie idiomem/cytatem – jest spora szansa, że nawet jeśli jest nieco zniekształcona, uda mi się znaleźć coś podobnego w jakimś sensownym kontekście i zorientować się, o co może chodzić. Poza tym niezastąpiona jest Grafika Google, która po prostu pokazuje, jak coś wygląda – szczególnie meble, fryzury, kroje kiecek albo dekoltów i innego tego typu rzeczy. Że potem się okazuje, że to nie ma polskich odpowiedników, to rzecz inna.

Pozostaje mi jeszcze omówić samą organizację pracy, dla osoby pracującej w domu rzecz podstawową. Zdaję sobie sprawę, że to jest kwestia stuprocentowo indywidualna, ale uznałam, że może kogoś zainteresować. Ja zawsze zaczynam oczywiście od przeczytania całej książki, a także – jeśli to możliwe – wcześniejszych/dalszych części. Wtedy też zaczynam się zastanawiać nad podstawową terminologią i staram się „wyczuć”, jaki to będzie przekład. Potem, niezależnie od formy, zakładam sobie malutki plik txt, w którym robię spis treści – numery rozdziałów, strony, na których się zaczynają, i liczbę stron. Wygląda toto przykładowo tak:

+Rozdział 1    1 (20)
+Rozdział 2    21 (19)
+Rozdział 3    40 (30)(69)

+Rozdział 4    70 (27)2
+Rozdział 5    97 (31)3
+Rozdział 6    128 (22)(80)2

+Rozdział 7    150 (31)3
+Rozdział 8    181 (28)3
+Rozdział 9    209 (20)(79)2

+Rozdział 10  229 (30)3
+Rozdział 11  259 (20)2
Rozdział 12    279 (30)(80)3

Rozdział 13    309 (26)3
Rozdział 14    335 (21)2
Rozdział 15    356 - 374 (19)(66)2

Plusami odhaczam rozdziały, które są już przełożone. Liczba stron w rozdziale mówi mi, jak mam sobie rozkładać pracę. Z reguły przyjmuję jako podstawę 10 stron oryginału na dzień i potem to weryfikuję. W przypadku Trial by Fire to mniej więcej tyle, ile daję radę zrobić danego dnia. Bywają książki (jak te skracane z Tarsago), gdzie 6 stron nadwyręża moje nerwy, a w przypadku Rywalek potrafiłam dochodzić do 20 stron, jeśli się naprawdę spieszyłam. Z reguły co 2 strony robię sobie przerwę na kilka minut, którą przeznaczam na tzw. questy na Subecie albo na surfowanie po stronach. To nie może być nic bardzo absorbującego (np. sprawdzanie recenzji), ale tego rodzaju przerwy są dla mnie konieczne. Bywa, że przerwy są dłuższe, na umycie głowy albo drugie śniadanie. Bywa też, że muszę zrobić jakieś zlecenia z Lionbridge, mające krótki termin, jednak zawsze staram się dzielić dzienną porcję przekładu na takie kawałki po dwie strony, żeby nie wypaść z rytmu. Ważna uwaga: nie mówię tutaj, ile czasu mi zajmuje praca. To nie tak, że te 10 stron to „dzień pracy” – to jest dzienna dawka, przy której jeszcze mam poczucie, że robię dobrą i staranną robotę. Jej przekraczanie jest możliwe, ale grozi tym, że wyłączę mózg i zacznę tłumaczyć „na autopilocie”. Przerwy sygnalizują miejsca, gdzie zaczynam nowy dokument Worda. Średniej wielkości książkę dzielę zwykle na 4-5 części (więcej, jeśli jest duża, mniej, jeśli jest cienka), które scalam dopiero w momencie wysyłania przekładu do wydawnictwa. Sporo w tym mojej paranoi, ale mam też wrażenie, że w ten sposób łatwiej mi obrabiać pojedyncze pliki.

Tłumacząc, nie poprawiam nigdy łączników (-) na myślniki (–). Czasem zostawiam coś nieprzetłumaczonego lub do późniejszego sprawdzenia, i oznaczam to kolorem, żeby nie zapomnieć. Jeśli jest to potrzebne – na przykład w przypadku Trial by Fire – zakładam sobie plik „słowniczka”, w który wrzucam absolutnie wszystkie nazwy własne i generalnie wszystko, co powinno być tłumaczone konsekwentnie (np. jak w tym przypadku tłumaczę Coven albo guard). To bardzo ułatwia życia, szczególnie jeśli mówimy o cyklu, którego następną część dostaje się po roku. Ten słowniczek z reguły wysyłam razem z przekładem do wydawnictwa, żeby ułatwić życie redaktorowi. Także w razie potrzeby zakładam dokument z uwagami do przekładu – na przykład komentarzami, że coś musi zostać w jakiejś dziwnej formie, bo potem to będzie miało znaczenie, albo że to i to sprawdziłam w takich źródłach, więc redaktor nie musi tego robić od początku. To nie jest obowiązkowe, ale się przydaje, no i pozwala uniknąć nieporozumień. O ile słowniczek piszę razem z tłumaczeniem, o tyle uwagi uzupełniam przy drugim czytaniu, kiedy poprawiam tekst. Wtedy zwykle przyjmuję dzienną porcję „pół pliku” (to nie znaczy, że nic więcej danego dnia nie robię – nadmiary czasu dopycham zleceniami z Lionbridge). Rzadziej zaglądam do oryginału, staram się skoncentrować na polskiej wersji i sprawić, żeby czytała się możliwie gładko. Podejmuję ostatnie decyzje, poprawiam wątpliwe miejsca, no i zamieniam (nie ręcznie oczywiście) łączniki na początku dialogów na spacje. Z reguły robię to z podglądem ukrytych znaków (takich jak spacje czy akapity), żeby w razie czego wyrzucić coś dziwnego, co czasem się może zaplątać do tekstu.


Potem wysyłam, czekam grzecznie na odpowiedź, że tekst przyjęty, i pozostaje mi już tylko czekać na wypłatę... To znaczy, oczywiście, na sklepową premierę.

poniedziałek, 27 października 2014

Mufla na mufli muflą pogania

Miałam mocne postanowienie pisać notkę po każdych trzech rozdziałach. Jako osoba systematyczna dzielę sobie zawsze książkę na odpowiednie porcje (trzy do pięciu, zależnie od grubości) w osobnych plikach. Tym bardziej, że jako osoba paranoiczna wolę, żeby w razie czego szlag mi trafił kawałek roboty, a nie całość. Ale w sumie to może być pomysł na przyszły wpis... Na razie wróćmy do rozważań słownikowych.

Mufla! Nie napisałam wcześniej, ale crucible zostało muflą na zasadzie "a niech sobie czytelnik wygugla". Znaczeniowo się zgadza, rodzajowo się zgadza. Owszem, tygiel byłby bardziej zrozumiały, ale operowanie nim w kontekście praktycznie czysto babskiej profesji byłoby skrajnie upiorne. Natomiast willstones zostały wolitami i jak już się do tego przyzwyczaiłam, to nawet zaczęło mi to leżeć. Przynajmniej nie stawiają oporu i odmieniają się w zdaniach tak, jak powinny. Na fali sukcesu przerobiłam jeszcze wearhyde na skórzankę - to rodzaj materiału ze (sztucznie hodowanej) pseudoskóry, więc "skórzankowe spodnie" czy "skórzankowa kurtka" brzmią w miarę dobrze. Z rzeczy potencjalnie kontrowersyjnych miałam jeszcze drub - pogardliwe określenie na Outlanders, czyli moich koczowników. Rozważałam dzikusa, ale ostatecznie zatrzymałam się na łajzie - słowo na tyle archaiczne, że nie jest używane w potocznym języku, ale pozostaje jeszcze zrozumiałe. Dlatego łatwo je przypisać do tego konkretnego kontekstu i nie używać w żadnym innym.

Tak naprawdę większość tych rzeczy użytkowych nie sprawia mi większych problemów. Schody się zaczynają, kiedy przechodzimy do terminologii okołomagicznej. Na przykład jednym z wyższych stopni wtajemniczenia jest warrior magic, polegająca w dużym uproszczeniu na tym, że czarownica przelewa swoją moc w wybranego wojownika, który nabiera od tego nadludzkich umiejętności (ale sama nie walczy!). Magia bojowa jest zwykle przypisana do zaklęć ofensywnych typu jakichś kul ognia i innych takich. Tyle tylko, że akurat warrior nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim - żołnierz to trochę co innego, a wojownik brzmi trochę zbyt plemiennie (szczególnie w sytuacji, kiedy mam faktyczne plemiona koczowników w tle). Co gorsza, wojowniczy ma kompletnie inne znaczenie niż należący do wojownika/przypisany wojownikowi. Zostałam bardzo niezadowolona z magią bojową.

W poprzedniej notatce narzekałam na różnych -walkerów i teraz wpadłam na firewalker - czarownicę zdolną wejść w ogień i czerpać z niego moc. Znowu nie jestem do końca zadowolona z ogniowej czarownicy, ale musi mi wystarczyć. Szczerze mówiąc, nasuwałaby mi się ogniowa wiedźma, ale istnieje kilka powodów, dla których bardzo unikam słowa wiedźma w tej książce. Między innymi dlatego, żeby nie komplikować terminologii, dlatego, że nie jestem pewna, czy nie będzie mi jeszcze w przyszłości potrzebne, a także dlatego, że po prostu je lubię i staram się go nie używać bez potrzeby.

Jednak najgorsze bagno, w którym ugrzęzłam, zafundowało mi małe słówko claim. Znowu w skrócie: czarownica claims kogoś, co oznacza, że za zgodą tej osoby nabywa do niej pewne magiczne prawa i może ją obdarzać mocą, ale i ma wgląd w jej myśli i tak dalej. Co gorsza, jest to obracane we wszystkie strony. Na przykład: she can key her mind to it and claim you ;  that’s different from being claimed by a witch ; not nearly as overwhelming as a claiming with a witch ; a mechanic who was claimed by a witch. Innymi słowy, mamy coś, co może być używane jako rzeczownik (na określenie samego rytuału/więzi), czasownik - w grę wchodzi zarówno strona czynna, jak i bierna (czarownica claims kogoś, ktoś jest claimed przez czarownicę) oraz przymiotnik dla dobrego rachunku. A do tego ma pasować znaczeniowo, nie brzmieć kretyńsko i pozwalać na manewry w taki sposób, żeby nie robić zbyt poważnej krzywdy językowi polskiemu. Na razie trzymam się słówka zawładnąć, ale coraz poważniej zastanawiam się nad zmianą tego na naznaczyć - które ma tę zasadniczą wadę, że używam go już do czego innego (naznacza się wolity, żeby przynależały do konkretnej osoby). Tak czy inaczej, czysty koszmar tłumacza.

Na zakończenie coś, co ładnie pokazuje przypadki nieprzekładalne. Nadziewam się na taki dialog:

“You’re a funny man, Rowan whatever- your- last- name- is.”
“Fall.”
“I’d rather not.”(...)
“My name is Rowan Fall,” he said.

Przełożyć nazwiska nie mogę. Kontekst jest anglosaski, wyglądałoby to durnie, biorąc pod uwagę, że innych nie tłumaczę. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie potraktować tego tak, jak dawniej traktowało się imiona/przydomki indiańskie, tyle tylko, że wtedy przełożenia wymagałoby także imię, a mówimy tu o postaci pierwszoplanowej. Pan Jesienny Jarząb brzmi kusząco, ale podejrzewam, że wydawnictwo mogłoby nie docenić (a czytelnicy tym bardziej), poza tym patrz wyżej: innych nie tłumaczę. Innego żartu nie zrobię, bo co tu wymyślić z Rowan Fall po polsku? W takich przypadkach zwykle taki żart bez większej szkody ignoruję, przycinając lub modyfikując dialog, ale jak na złość tutaj jest to później istotne, ponieważ o ile dobrze rozumiem, poczucie humoru to jedna z rzeczy odróżniających bohaterkę od jej Złej Kopii (która na pewno nie jest Zła, tylko Tragicznie Niezrozumiana, ale tu nie miejsce na analizę literacką). Moje podejście do problemu ostatecznie wyszło tak (przy założeniu, że czytelnicy coś tam angielskiego liznęli i zrozumieją):

- Jesteś bardzo dowcipny, Rowanie Jak-ci-tam-na-nazwisko.
- Fall.
- Mam spadać? Nie, dziękuję.

Aczkolwiek im bardziej o tym myślę, tym bardziej Jesienny Jarząb mi się podoba...

czwartek, 9 października 2014

Pierwsza garść terminów, czyli po trzech rozdziałach

Bez czego nie może się obejść tłumaczka? Bez prądu i internetu, co oznacza, że od poniedziałku robota stoi, a ja siedzę i zajmuję się czynnościami zastępczymi, czekając na zakończenie remontu instalacji elektrycznej. Dodatkowe radości: kot Totorek znajduje pustą torbę na podłodze, włazi do niej i nagle stwierdza, że nie wie, jak ma wyjść, więc zaczyna się miotać. Kot Yorek, przerażony miotającą się torbą oraz pańcią zrywającą się z fotela, żeby koteczka ratować, rzuca się na oślep do ucieczki, wpada na pudło z narzędziami i zwala z niego drugie pudło z narzędziami, które rozsypują się po całej podłodze. Czas akcji: godzina 1:05 w nocy. Wrażenia: bezcenne.

 Wracając jednak do moich baranów, czyli perypetii rudej Lily w świecie czarownic, mogę donieść, że zanim odcięto mnie brutalnie od roboty, przełożyłam trzy rozdziały z piętnastu (to duże rozdziały i gruba książka, 16,4 arkusza) i jeszcze kawałek czwartego na dodatek. Pierwsze dwa rozgrywają się w „naszym” świecie i rozmaite zagwozdki omówiłam w poprzedniej notce. Potem akcja wypływa na nieznane wody, a narracja wrzuca cały pęk nowych słówek, z których część jest łatwa, a część nie bardzo. Czarownice nie ulegają wątpliwości, a ich rada – Coven – to oczywiście Sabat (ciekawostka: w Błękitnokrwistych to samo słowo tłumaczyłam jako Zgromadzenie i oba przekłady są prawidłowe). Ale co zrobić z wydawałoby się prostym Lady of Salem? Tytułu „lady” postanowiłam nie tłumaczyć – akcja nadal rozgrywa się w Ameryce (tylko magicznej i równoległej do naszej), więc naleciałości angielskie nie będą razić. Pierwszy instynkt podpowiada, żeby w takich przypadkach zamienić nazwę geograficzną na imię postaci. Często się tak robi. Tyle że w tej konkretnej scenie jest istotne, że bohaterka nie wie jeszcze, iż rzeczona „lady of Salem” nosi jej imię. Decyzja: robię z tego „lady Salem”. Nie mogę przyszpilić źródła, ale jestem pewna, że istnieje jakaś analogia.

Wieloznaczność angielskich słów bywa koszmarna. Bohaterka, eskortowana przez żołnierzy, patrzy z lękiem na ich sidearms. Bierzemy słownik. Słownik informuje, że jest to broń noszona przy boku, np. szabla albo pistolet. Tłumaczka informuje głośno, co by chętnie zrobiła twórcy słownika (wymagałby to zastosowania szabli). W takim przypadku pomaga szerszy kontekst (i dlatego trzeba najpierw przeczytać książkę, a potem brać się za tłumaczenie). Żołnierze są uzbrojeni w nowoczesne, ale jednak kusze, a reszta postaci lata z rozmaitą bronią białą. Nie powiem na 100%, że broń palna się nie pojawia, ale generalnie w tym przypadku można spokojnie założyć, że idzie o jakiegoś dziabaka. Jakiego? Tego nie wiem, a sądzę, że i autorka nie zastanawiała się nad tym. Decyzja: bohaterka patrzy na groźne „ostrza”, które mają przypasane panowie żołnierze.

Czasem problem stanowi brak praktycznej wiedzy. Bohaterka ma na koszulce napis „No Nukes”, z dość oczywistym przesłaniem. Ale co noszą na koszulkach polscy przeciwnicy broni atomowej albo energii atomowej? Nie mam pojęcia, tym bardziej, że prywatne poglądy sprawiają, iż nieszczególnie mnie to interesuje. Czy „Nie dla atomu” to dobry wybór? Cóż, zobaczymy. Próba poszukania w internecie koszulek „anty” skończyła się na tym, że tłumaczka wpadła na szeroki wybór wzorów „Nie dla GMO” oraz „Nie dla szczepionek” i szlag potężny ją trafił.

The Woven grzecznie przemieniły się w Sploty – ładne określenie dla hybrydowych potworów powstałych w efekcie magicznych manipulacji DNA. Ale co zrobić z Outlanders? Mówiąc w skrócie, w tej magicznej Ameryce zostało trzynaście ogromnych miast, natomiast osoby mieszkające poza nimi nie mają praw obywatelskich i są nazywani właśnie Outlanders, co dosłownie tłumaczy się jako cudzoziemiec, ale tu chodzi po prostu o kogoś z zewnątrz. Ta grupa jest niejednorodna etnicznie. Są tam potomkowie Indian… znaczy, rdzennych Amerykanów, jak się ich tu starannie nazywa, oraz wszyscy ci, którym zależało na wolności albo musieli uciekać z miast. Samo określenie nie jest obraźliwe, tylko neutralne (obraźliwe pojawia się dalej, w odpowiednim czasie się nad nim zastanowię). Przyznam, że tu jestem w kropce i po dłuższych rozterkach zdecydowałam się na koczowników – bo nie budują osad (ze względu na Sploty… chociaż to akurat nie ma sensu), tylko wędrują i rozkładają się obozowiskami.

Rzeczą do zbadania na później (jak dostanę się do moich książek, zapakowanych razem z biblioteczką w folię) jest kwestia spirit walker/spirit walking oraz, na przyszłość, world walking. W języku polskim istnieje określenie wędrówka dusz, ale jest ono zarezerwowane dla reinkarnacji. Tutaj chodzi o coś, co robią szamani: dusza opuszcza ciało i wybiera się na wędrówkę, w tym przypadku aż do innych światów. Muszę pogrzebać w fachowej literaturze i poszukać, czy jest to jakoś nazywane, a na razie poradziłam sobie za pomocą omówienia, które zawsze jest ostatnią deską ratunku dla tłumacza.


Na koniec zostawiłam przykład, gdy wiedza posiadana okazuje się bardzo przydatna. W pewnej scenie bohater w celu leczniczo-magicznym pali roślinę nazwaną sage. W pierwszym podejściu przełożyłam to oczywiście jako szałwia – i zastosowanie pasuje, i jest to roślina „magiczna”. Ale zaraz zaczęłam kombinować: dobra, ale skąd tam ta szałwia? W grę wchodzi jeszcze to, co Amerykanie nazywają sagebrush, czyli jedna z roślin z rodzaju bylica, czyli Artemisia (w szczególności Artemisia tridentata). Wprawdzie pochodząca z basenu Morza Śródziemnego szałwia zadomowiła się w wielu rejonach świata (kłania się Wikipedia), ale w tym przypadku większy sens ma chyba roślina rdzennie amerykańska (i także „magiczna”). Drobiazg polegający na tym, że Artemisia tridentata nie ma polskiej nazwy da się obejść – sama bylica spokojnie wystarczy. Poza tym dla przeciętnego zjadacza książki będzie brzmieć bardziej tajemniczo niż kuchenno-herbatkowa szałwia. Czy to słuszna decyzja? Tego nie wiem, ale w każdym razie podparta logicznym rozumowaniem.

środa, 1 października 2014

Nie kijem go, to go tyglem, czyli (wreszcie) o nowej książce

Blog pokrył się grubą warstwą kurzu z powodów mocno prozaicznych: praca, jeszcze więcej pracy, oglądanie anime (i pisanie o nim), remont, drugi remont, wakacje… W międzyczasie ukazały się Lato drugiej szansy (które nadal uważam za całkiem dobrą książkę) i Elita, ukazała się też Jedyna, czyli trzeci tom Rywalek (nie napiszę, że ostatni, bo autorka właśnie zapowiedziała jeszcze jeden...). Na bis przetłumaczyłam jeszcze jedną „skracaną” książkę dla Tarsago (i tak jak poprzednie, starałam się ją szybko wypchnąć z pamięci) oraz dwie dodatkowe krótsze historyjki ze świata Rywalek, które będą wydane w jednym tomie, pod podwójnym tytułem Książę i Gwardzista. Dodatkowe problemy z pisaniem bloga obejmują regularne zapominanie, o czym już była tutaj mowa, a o czym by jeszcze można coś skrobnąć.

Poza tym, co zabawne, im więcej książek mam na liczniku, tym mniej mam o nich do powiedzenia. Albo one są coraz łatwiejsze, albo ja coraz mniej czasu spędzam na rozterkach tłumaczeniowych... Szczególnie że akurat i powieści Echols, i Lato drugiej szansy, i całe Rywalki razem wzięte nie zawierały praktycznie nic, co mogłoby stawiać opór przy przekładzie. Żadnej własnej terminologii, żadnych nietypowych zabiegów. Ot, siadało się i przerzucało tekst z języka na język.

Natomiast moja najnowsza książka to zupełnie co innego. Nazywa się toto Trial by Fire, zostało napisane przez Josephine Angelini i zwaliło mi na głowę całą wywrotkę wszelkich możliwych problemów. Po pierwsze, jest to świeżutko wydany pierwszy tom trylogii, której ciąg dalszy zapowiedziany jest na jesień 2015 roku. Czyli mały koszmar tłumacza – skąd mam wiedzieć, co autorka wymyśli dalej? Czy się nie okaże, że któraś z podjętych decyzji wyjdzie mi bokiem? No dobra – okaże się na 100%. A decyzje podejmować trzeba i to o wiele więcej niż zwykle.

Książka jest pisana całkiem ładnie, stylem, z którym jestem „kompatybilna” – jakoś to mi się układa, nie wymaga łączenia ani dzielenia zdań i rozpaczliwego szukania synonimów. Z drugiej strony styl chwilami jest zbyt potoczny. Weźmy takie słówko epic, na które wpadłam już na pierwszej stronie. W obecnym, głównie młodzieżowym i komputerowym slangu to słówko zyskało nowe znaczenie – czegoś „na skalę epicką”, czyli wyjątkowo wielkiego/efektownego i tak dalej. W takim właśnie znaczeniu użyła tego autorka, ale w odniesieniu do... ataku alergii. Czyli – tak naprawdę też niepoprawnie z punktu widzenia języka angielskiego. Czy teraz brnąć w ten sam błąd (żeby „zapewnić spójne wrażenia” – jak ja nienawidzę tej frazy!), czy jednak zamienić na coś poprawniejszego po polsku? Na razie podjęłam tę drugą decyzję, ale w zamiast starałam się w miarę możności umłodzieżowić dialogi tam, gdzie się tylko dało.

Natomiast co do decyzji... Nie chcę oczywiście zdradzać fabuły, ale akcja zaczyna się w naszym świecie, oczywiście w Stanach Zjednoczonych, a potem przenosi do innego świata, gdzie zostaje na dłużej. Ale nie należy wykluczyć, że wróci z powrotem i jeśli ktoś zna się odrobinę na fabułach, to widzi, że część z tych osób pokazanych na początku przelotnie i epizodycznie może mieć potem większą rolę. I co w tej sytuacji zrobić z jakimś chłopakiem nazywanym „Breakfast”, kiedy nie jest nawet powiedziane, czemu jest tak nazywany... Na razie został roboczo Kanapką, ale właśnie to jedna z tych decyzji, które mają szansę mi wyjść bokiem.

To jednak nic w porównaniu do nowego świata, gdzie jest magia i kupa związanej z nią terminologii, takiej jak willstone, czyli kamień, który każdy sobie nosi na szyi i służy toto za soczewkę wzmacniającą magię, skaner, komórkę i dyktafon w jednym. Wszelkie „wole” brzmią po polsku strasznie wiejsko, „kamień” to słowo długie i niepodatne na złożenia, a jak zaczęłam kombinować z końcówką –lit, to zapachniało mi łozizmami. Ale tu w najgorszym razie zrobię jakiś „Kamień Woli”, ślicznie nie będzie, ale obleci w tłoku.

Za to autorka postanowiła wykazać się oryginalnością jeśli idzie o stopnie magicznego wtajemniczenia. Otóż osoba, która ma talent magiczny, może być „mechanikiem” (jeśli jest facetem) albo… no właśnie. Jeśli kobieta ma talent i zostanie wyszkolona, staje się crucible, a jeśli ma jeszcze więcej talentu, to awansuje na czarownicę. Crucible nawet po angielsku moim zdaniem brzmi fatalnie jako nazwa „zawodu”, ale po polsku to się tłumaczy jako tygiel. Wezwijmy tygiel, żeby się tym zajęła. Rany chomąta – nie. Tyle że to nie jest przypadkowe słówko i ma związek ze (złożoną) definicją tego, jak tam działa magia. Próby poszukiwania synonimów wśród przedmiotów z wykorzystaniem pomocy znajomych zakończyły się m.in. zaproponowaniem hierarchii: miska => tygiel => kocioł. Otworzyłam sobie spis rodzajów sprzętu laboratoryjnego, ale kolba i retorta nie brzmiały najlepiej, zaś przy menzurce zaczęłam dostawać stanów określanych potocznie jako głupawka. Przeleciałam jeszcze przez zlewkę, parowniczkę i wytrząsarkę, a potem wierna i cierpliwa przyjaciółka musiała znosić moje radosne okrzyki, że zdecyduję się na kolumnę rektyfikacyjną, choćby po to, żeby zobaczyć minę Pani Redaktorki z Wydawnictwa Jaguar.


Ciąg dalszy... miejmy nadzieję, nastąpi szybciej niż za pół roku.

środa, 12 lutego 2014

Książki, produkty i przekłady

Praca nad Second Chance Summer posuwa się w dobrym tempie, Rywalki czekają już na mnie do odbioru, drugi tom tychże, czyli Elita, czeka na mnie do przetłumaczenia, zaś znajoma pożyczyła mi książkę o translatoryce. Przeczytałam chwilowo jeden rozdział, ale zdążyłam nabrać mocnego przekonania, że tłumaczenie jednak odrobinę przypomina jazdę konną albo na rowerze. Jak człowiek za dużo zaczyna kombinować nad techniką i nad tym, czy wszystko ma we właściwej pozycji, to ani się obejrzy, jak zlatuje na pysk. Chyba będę się trzymała poglądu, że chociaż pewien warsztat jest tłumaczowi niezbędny (jak w każdym zawodzie twórczym), sam przekład należy robić, opierając się na intuicji, a nie rozpamiętując, jaką to zasadę i dlaczego należy w tym momencie zastosować.

Pytanie, jakie zadała mi ta znajoma, brzmiało „dlaczego niektóre książki mają wiele przekładów?”. Cyniczna i nie do końca prawdziwa odpowiedź zabrzmi – bo widać wydawnictwom tak się akurat opłaciło. To nie jest całkowicie pozbawiona sensu odpowiedź. Od dłuższego czasu na rynku pojawia się bardzo, bardzo dużo książek, a w efekcie nawet te najbardziej wartościowe rzadko kiedy są tłumaczone więcej niż raz. A jeśli nawet, to zwykle dlatego, że albo pierwszy przekład do niczego się nie nadawał, albo wydawnictwo nie dogadało się z tłumaczem i/lub właścicielem praw majątkowych do przekładu (czyli z innym wydawnictwem). Zazwyczaj jednak łatwiej jest po prostu kupić stary przekład i wydać go jeszcze raz.

Poza tym istnieje pewne zjawisko, o którym pewnie nie powinnam pisać, ale które niestety widzę bardzo wyraźnie. Mimo piętrzących się w księgarniach stosów mam wrażenie, że tak naprawdę literatury jako takiej jest coraz mniej. Ogromna, przytłaczająca część tego, co jest wydawane, to w gruncie rzeczy „produkty” przeznaczone do konsumpcji w celach rozrywkowych, przygotowane zgodnie z najnowszymi trendami sprzedażowymi i napisane przez osoby, które szkoliły się na kursach pisania kreatywnego, więc mają dyplomy poświadczające, że wiedzą, co robią. Tyle że to nie jest literatura. Literatura może być dobra albo nie, może być rozpaczliwie zła, ale jednak działa na odrobinę innej zasadzie niż większość tego, z czym mam ostatnio do czynienia. W przypadku produktów absolutnie wystarczy jeden przekład, dostosowujący produkt do nowej grupy odbiorców (to się ślicznie nazywa „lokalizacją”), przekazujący jego treść w możliwie przyswajalnej formie.

Więcej niż raz tłumaczone są przede wszystkim dzieła zaliczane do klasyki różnych gatunków. To nie polega tylko na tym, że jakiś nudny profesor zapisał je na odpowiednią listę – one są klasyką właśnie dlatego, że pozostają na tyle dobre i intrygujące, by więcej niż jeden tłumacz doszedł do wniosku, że ma ochotę zmierzyć się z tym tekstem, pokazać czytelnikom w swoim kraju własną interpretację. Zabawną rzeczą, jaką warto pamiętać, jest jednak to, że czytelnicy przyzwyczajają się do przekładów i z reguły najbardziej będzie im się podobał ten, który przeczytali jako pierwszy. Szczególnie jeśli autor kolejnego przekładu postawi sobie za cel przewrócenie do góry nogami całej terminologii i nazewnictwa, tak zrobił to Łoziński w przypadku Władcy pierścieni i Diuny. Oba te przykłady są tak osławione w sieci, że ewentualni ciekawi na pewno znajdą liczne oburzone przykłady tego, co weszło do języka pod nazwą „łozizmów”, ale interesujące pytanie brzmi, jak byłby odbierany na przykład przekład Władcy pierścieni, gdyby to Łoziński był pierwszy, a nie Skibniewska. Może wszyscy przywykliby do jego neologizmów (tak jak przywykli do neologizmów Skibniewskiej – to ona wprowadziła na przykład „krasnoludy” jako odpowiednik „dwarves”) i wszelkie próby wierniejszego i zachowującego imiona przekładu uznaliby za śmieszne? Spróbujmy sobie wyobrazić, że ktoś wydaje Kubusia Puchatka albo Muminki z oryginalnymi imionami…

Ja mam ogromny sentyment do przekładu Ani z Zielonego Wzgórza Bernsteinowej, bo czytałam to w dzieciństwie kilka razy, ale w tym momencie muszę całkiem uczciwie przyznać, że to nie jest dobry przekład. Pomijając już wątpliwe decyzje w rodzaju nieistniejącego w oryginale „Zielonego Wzgórza”, które całkowicie fałszywie ukształtowało w mojej wyobraźni pejzaż, w jakim rozgrywała się akcja, trafiało się tam gęsto kwiecie w rodzaju „szkockich sosen” a nawet rzeczy takie jak „identyczność” zamiast „tożsamość”. Chętnie zobaczyłabym wydanie poprawione, ale… Gdyby ktoś całkiem logicznie odszedł od Zielonego Wzgórza i wymyślił coś zgodniejszego z oryginałem, pewnie już nie umiałabym się z tym pogodzić. Mogłabym wiedzieć, że tak jest lepiej, ale i tak by mi zgrzytało. Jeśli więc upieramy się, że jakiś przekład jest „lepszy” od innego, to czy przypadkiem nie mamy na myśli tylko tego, że bardziej do niego przywykliśmy, jako pierwszy ukształtował obraz książki zapisany w naszej pamięci?


Na pociechę powiem, że istnieją wyjątki. Przygody Alicji w Krainie Czarów miałam przyjemność poznać w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Wiele lat później dokupiłam sobie tłumaczenie Roberta Stillera – i oboma jestem zachwycona tak samo. Jasne, w tym przypadku każdy przekład zdziera jakąś warstwę znaczeniową z kunsztownego oryginału, ale obie te interpretacje są równorzędnie świetne. Nie chodzi o to, która co wierniej oddaje – obie przenoszą magię tej książki. Polecam je (razem z oryginałem – wydanie z przekładem Stillera jest dwujęzyczne) do porównania, jeśli ktoś chce sobie odpowiedzieć na pytanie, czy warto dwa razy tłumaczyć to samo.

niedziela, 19 stycznia 2014

Rok 2012 i 2013 - podsumowanie

Podsumowanie za dwa lata... W sumie czemu nie? Na wszelki wypadek przypomnę, że książki objętościowo liczy się w znakach (ze spacjami), arkusz to 40 000 znaków, a ja podaję znaki tłumaczenia (w przypadku polskiego tłumaczenie ma z reguły większą objętość od angielskiego oryginału). Biorę pod uwagę książki, na które podpisałam w danym roku umowę.

ROK 2012

1. Lauren Barnholdt: Devon Delaney Should Tottaly Know Better / Nie zadzieraj nosa. Drugi z dwóch tomów (pierwszy tłumaczył kto inny), różowy popcorn dla młodszych nastolatek. Książka o tyle zabawna do tłumaczenia, że bohaterka-narratorka posługiwała się bardzo nieformalnym językiem, który starałam się jakoś oddać w taki sposób, żeby tekst nie stracił na przejrzystości. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 8 arkuszy. Status: wydana w czerwcu  2012.

2. Pamela Druckerman: Bringing Up Bébé / W Paryżu dzieci nie grymaszą. Interesująca książka – ni to poradnik, ni to zbiór felietonów amerykańskiej matki wychowującej dziecko w tytułowym Paryżu i porównującej amerykańskie i francuskie metody wychowawcze. Znacznie fajniejsze niż wynikałoby z tego suchego opisu, straszna szkoda, że wydawnictwo nie dało mi zgody na blogowanie tłumaczenia – bo to było zupełnie nowe wyzwanie. Wydawca: Wydawnictwo Literackie. Objętość: 14,2 arkusza plus jakieś dodatki, których nie chce mi się liczyć. Status: wydana w czerwcu  2013.

3. Jennifer Echols: Endless Summer / Miłość, flirt i inne zdarzenia losowe. Pierwsza z książek tej autorki. Błaha, ale sympatycznie napisana, idealnie dopasowana do mnie – tłumaczyło się to leciutko i przyjemnie. Tłusta, bo w oryginale składa się z dwóch książek: Boys Next Door i Endless Summer. Przy okazji dowiedziałam się znacznie więcej niż kiedykolwiek chciałam wiedzieć o wakeboardingu. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 17,6 arkusza. Status: wydana w styczniu 2013.

4. Melissa de la Cruz: Gates of Paradise / Bramy raju. Ostatni tom Błękitnokrwistych, tłumaczony praktycznie na autopilocie. Zabawna ciekawostka: ponieważ akcja skakała z miejsca na miejsce, a poszczególne rozdziały miały różnych bohaterów, udało mi się w tłumaczeniu zgubić jeden rozdział, a potem nie zauważyć tego w drugim czytaniu. Redakcja też nic nie zauważyła (notabene to świadczy źle nie o redakcji, tylko o książce, której to na logikę nie zaszkodziło) i dopiero tuż przed składem tekstu ktoś się połapał w numeracji, a ja na cito dotłumaczałam te kilka stron i wysyłałam z tysiąckrotnymi przeprosinami. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 9,5 arkusza plus jeden rozdział. Status: wydana w lutym 2013.

W sumie 49,3 arkusza, acz widać wyraźnie, że arkusz arkuszowi nierówny. Nie ubliżając nikomu, Bramy raju tłumaczyłam na autopilocie, ale W Paryżu dzieci nie grymaszą wymagało ode mnie mnóstwo uwagi, przygotowań, sprawdzania cytatów oraz trzepania kolejnych wersji redakcji i korekty. Z Lionbridge brałam w tym roku mniej – ze zsumowania purchase orders wyszło mi 422 489 słów w różnych redakcjach.

ROK 2013

1. Jennifer Echols: Forget You / Uratuj mnie. Echols po raz drugi, tym razem jako główna atrakcja utrudniająca – pływanie w różnych stylach oraz zakichana łódź i wycieczki wędkarskie. Plus zabawne odkrycie, że w polskim języku nie ma obelżywego określenia abstynenta. Kto by się spodziewał? Tak czy inaczej sympatyczne czytadło, które „samo się tłumaczyło”, ja tylko przepisywałam. Ciekawostka: proponowany przeze mnie, ale zestrzelony tytuł brzmiał Zagubione wspomnienie. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 10,6 arkusza. Status: wydana w marcu 2013.

2. Jennifer Echols: Love Story. Zdecydowanie moja ulubiona powieść tej autorki: nagle wydziedziczona panienka z bogatej rodziny, młodzieniec szlachetny i posępny, zadawniony konflikt, w tle stadnina w Kentucky i wyścigi konne, na pierwszym planie pisane przez bohaterów opowiadania. Dawno się tak świetnie nie bawiłam, jak podczas pracy nad tą książką, a chociaż na wszelki wypadek konsultowałam się z bardziej oblataną przyjaciółką, słownictwo okołokoniarskie znam na tyle dobrze, że nie miałam większych trudności. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 11,1 arkusza. Status: wydana w marcu 2013.

3. Jenny Han: It’s Not Summer Without You / ???. Książka, nad którą ciążyła jakaś klątwa. Druga część trylogii The Summer I Turned Pretty. Do tłumaczenia koszmarna, głównie ze względu na styl autorki, z jednej strony natchniony, z drugiej – uwielbiający powtórzenia i krótkie, urywane zdania, które język polski toleruje znacznie słabiej niż angielski. Robota typu „orka na betonie”, chociaż zdaje się, że dla amatorek romantycznych wzruszeń w sam raz. Do tego potężne zamieszanie wydawnicze. Wydawca: Wydawnictwo OLE (a przynajmniej tak mi się wydaje). Objętość: 8,3 arkusza. Status: zaginiona w akcji (pierwszy i trzeci tom mają jako datę wydania wpisany grudzień 2013, ale nigdzie ich nie ma, ten w ogóle nie istnieje).

4. Patricia McDonald: From Cradle to Grave / Od kołyski po grób. Dziwo prawdziwe, czyli książka skracana. Nie, nie przeze mnie. Coś takiego wymyślili (oczywiście) w Stanach Zjednoczonych: bierzemy powieść, wyciskamy wodę, skracamy wątki i pakujemy do jednego tomu z czterema innymi, żeby czytelnik nie musiał się zbytnio męczyć. Dla mnie takie podejście jest lekko szokujące, ale cóż, nie będę oceniać innych... Tak czy inaczej w Polsce wydaje to w serii Książki wybrane wydawnictwo Tarsago, dawniej Reader’s Digest. Ta konkretna książka była dość nieprzyjemna do tłumaczenia. Nawet nie ze względu na tematykę (chociaż mąż z rozbitą głową, utopione w wannie niemowlę oraz młoda matka w więzieniu z depresją to raczej ponury zestaw), ale ze względu na styl – nie wiem, na ile to wina skracania, ale chyba raczej taka maniera autorki, polegająca na drobiazgowym opisywaniu krok po kroku wykonywanych przez bohaterkę czynności. Wydawca: Tarsago. Objętość: 7,5 arkusza. Status: wydana bliżej nieokreśloną jesienią 2013.

5. Kiera Cass: The Selection / Rywalki. Czyli coś dla (nastoletnich) bab w czystej postaci. Ona, piękna i utalentowana, uciśniona społecznie, skrycie zakochana w młodzieńcu jeszcze bardziej uciśnionym, staje się nieoczekiwanie jedną z kandydatek na żonę dla księcia. Książę jak książę: przystojny, serca szlachetnego, przeszłości mrocznej (acz to w drugim tomie dopiero) i oczywiście leci na nią z ogniem w oczach. Pałac, luksusy, oszałamiające kiecki oraz niesprawiedliwy ustrój społeczny – w pakiecie. Całkiem serio mówiąc – czytadło, które właśnie robi międzynarodową karierę i ma szansę nieźle się sprzedać. W tłumaczeniu – normalne, bez specjalnych wyzwań, pisane przejrzystym językiem. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 11,6 arkusza. Status: zapowiedziane na luty 2014.

6. Seré Prince Halverson: The Underside of Joy / ???. Kolejna ze „skracanych książek”, tak jak poprzednia raczej dla pań. Tym razem nie kryminał, tylko obyczajówka: macocha po tragicznej śmierci męża opiekuje się jak najlepiej jego dziećmi i stara się uratować poupadający rodzinny sklep, a tymczasem biologiczna matka zjawia się, żeby zabrać dzieci. W tle Kalifornia, ekologiczny styl życia i rekreacja na świeżym powietrzu. W tłumaczeniu łatwiejsze niż poprzednie, chociaż styl miejscami trochę za bardzo wzniosły. Bez poważniejszych wyzwań, jeśli nie liczyć konieczności wkomponowywania w polskie zdania włoskich słówek. Proponowany przeze mnie tytuł to Podszewka szczęścia. Wydawca: Tarsago. Objętość: 7,4 arkusza. Status: oddałam, nie wiem, kiedy się ukaże.


W sumie – 56,5 arkusza, a do tego dochodzi 769 052 słów dla Lionbridge, co oznacza bardzo, bardzo pracowity rok.

sobota, 18 stycznia 2014

Ciernik w epoce Casablanki

Może powinnam zaczekać trochę z pisaniem, to od poprzedniej notki byłby okrągły rok? Jedna rocznie wydaje mi się w tym momencie całkiem zachęcającym pomysłem. Zastanawiałam się nad podsumowaniem zeszłego roku, ale to jednak byłaby dość upiorna robota, bo najpierw musiałabym znaleźć wszystkie umowy i przypomnieć sobie, co dokładnie i kiedy robiłam. W każdym razie nie tylko żyję, ale nawet nadal się utrzymuję z tłumaczeń dla wydawnictw różnych (ze szczególnym uwzględnieniem Jaguara) i redakcji dla Lionbridge. Jak widać, da się, chociaż trzeba mieć mocne nerwy i radzić sobie z atakami paniki: „A co będzie, jak nie dostanę następnego zlecenia?”. Sytuacja generalnie jest średnio śmieszna, bo w magicznym międzyczasie dostałam dwie propozycje nawiązania współpracy – za każdym razem za stawkę, która nie była nawet śmieszna. Była przerażająca, bo OK, ja ich spławię, ale oni pewnie jakiegoś zdesperowanego nieszczęśnika znajdą i może się okazać, że jeszcze kilka lat, a takie właśnie stawki rozpowszechnią się w branży. Ale nic to, przejdźmy do rzeczy, czyli jak zwykle do garści zagwozdek i decyzji do podjęcia.

Na warsztacie w tej chwili mam powieść Second Chance Summer autorstwa Morgan Matson – opasły wyciskacz łez raczej dla nastolatek, ale całkiem sprawnie napisany. Tłumaczy się toto dobrze i szybko, ale od czasu do czasu musi się wypiętrzyć jakaś przeszkoda.

Po pierwsze, wszystkim bogom Chaosu niech będą dzięki za Wikicytaty, dzięki którym udało mi się szybko i łatwo ustalić potrzebne cytaty z Casablanki. Cytaty filmowe (książkowe też, ale filmowe chyba bardziej) to piekielnie śliska rzecz. Jeśli brakuje kontekstu, to często wcale nie jest oczywiste, jak to należy przełożyć. Co więcej, jeśli idzie o film znany, to już zdecydowanie nie należy ryzykować wpadki i tłumaczyć czegoś takiego samodzielnie, domyślając się, jak należy w tym przypadku potraktować gin joint. Na szczęście tutaj wszystko okazało się proste...

...Nie to, co w przypadku cytatu z Dickensa. Nie od wczoraj wiem już jedną rzecz o cytatach z klasyki: szlag może przez nie trafić. Klasyka ma to do siebie, że biorą się za nią wielcy i poważni tłumacze, którzy – skądinąd słusznie – starają się w swoim języku stworzyć dzieło dorównujące wybitnością i literackością oryginałowi. Efekt jest taki, że w dziewięciu przypadkach na dziesięć okazuje się, iż polskie tłumaczenie pasuje oczywiście do oryginału i do swojego kontekstu, ale dla mnie jest bezużyteczne, ponieważ nie zawiera potrzebnych słów. Tutaj na warsztacie mamy Opowieść o dwóch miastach. Otwiera się ona długim zdaniem, którego początek brzmi: It was the best of times, it was the worst of times... Piękne i klarowne, a bohaterka tłumaczonej przeze mnie książki przywołuje to zdanie jako przykład czegoś, czego nie była w stanie pojąć. Co gorsza jednak, to zdanie wraca później, jako tytuł-motto ostatniej części książki, a bohaterka przyznaje, że wie już, o co chodziło Dickensowi. Polski przekład Zofii Popławskiej częstuje mnie taką wersją: Była to najlepsza i najgorsza z epok... A niech to drzwi ścisną – ta zakichana epoka świetnie pasuje do sensu oryginału, ale dla mnie jest kompletnie do chrzanu, potrzebne mi są tam „czasy” albo jeszcze lepiej „czas”, bo mojej bohaterce nie chodzi o wielkie epoki, tylko o codzienne wydarzenia. Na szczęście to nie jest jedyny przekład, więc przy jakiejś okazji popoluję w bibliotece na inny z nadzieją, że uda mi się znaleźć to zdanie w bardziej odpowiedniej dla moich celów wersji.


Natomiast ciernik... Facet pokazuje zdjęcie własne z ułowioną rybą. Ryba prawie tak długa, jak facet wysoki. Facet wzrostu normalnego. Wędkarz zapalony, spec od wszystkiego, co ma płetwy i da się złowić. Chwali się, że ta rybka to threespine stickleback… Śliczna, precyzyjna nazwa i nawet ma swój polski odpowiednik: ciernik. Ucieszyć się, wrzucić w tłumaczenie, zapomnieć... W tym miejscu moja wiedza podsuwa odpowiednie fakty, a ciocia Wikipedia potwierdza: ta miła rybka ma średnio kilka centymetrów długości. Okaz gigant dochodzi do jedenastu. Autorka się pomyliła... No i teraz czeka mnie dodatkowe zadanie: znaleźć coś, co:a) może pływać w jeziorach w Pensylwanii (albo gdzieś w okolicy, można ciut naciągnąć); b) dochodzi do odpowiedniej długości (czyli minimum do 1,5 m, żeby było wiarygodne); c) w miarę możności ma jakąś polską nazwę, bo łaciną czytelniczek nie będę straszyć. A potem dać przypis i dopiero wtedy uznać swoje zadanie za spełnione.