wtorek, 4 listopada 2014

Tłumaczenie od kuchni, czyli warsztat tłumaczki

Nie jestem pewna, czy komuś coś z tego przyjdzie, ale jako przerywnik między rozważaniami o Trial by Fire postanowiłam zebrać w jednym miejscu to, o czym pisałam w rozmaitych notkach, czyli opisać mój warsztat pracy. Jak na załączonym obrazku widać, od strony „hardware’u” jest on dość skromny. Jeśli mam książkę w wersji elektronicznej (tak jak tym razem), ustawiam sobie oryginał na czytniku, przy czym większy i starszy Kindle DX sprawdza się lepiej niż mały Kindle Paperwhite. Jak ktoś mi zabierze czytnik, używam zamiast niego netbooka, ale on zabiera więcej miejsca i wymaga podłączenia do prądu. W sumie kluczowe jest to, że nie da się moim zdaniem tłumaczyć taką metodą, żeby mieć na ekranie komputera jednocześnie oryginał i przekład lub przełączać się między jednym a drugim. Może jakimś wyjściem byłyby dwa monitory komputerowe, ale szczerze mówiąc, czytnik sprawę załatwia, a zajmuje mniej miejsca. Jeśli mam książkę papierową, albo kładę ją sobie obok klawiatury i przyciskam płaskimi kamieniami (znad morza), albo też ustawiam na tej samej podstawce, która służy mi do Kindle’a i spinam możliwie dużymi i ciężkimi klamrami do papierów strony, żeby się nie zamykała. Ważne jest też, żeby książka lub czytnik nie znajdowały się w strefie parowania lub na trasie przelotowej kubka z herbatą...



Jako że biurko mam małe, potrzebne mi materiały papierowe – głównie inne książki – piętrzę na dwóch barkach po obu moich bokach. Nie korzystam jednak z papierowych słowników, bo szczerze mówiąc, to zdecydowanie za wolna metoda. Moja główna pomoc to strona Ling.pl – szybka i prosta wyszukiwarka obejmująca wiele języków i słowników. Jeśli nie mogę tam czegoś znaleźć, mam kilka metod. Mogę szukać w OneLook Dictionary Search – to potężne narzędzie, ale angielsko-angielskie, więc nie znajdę tam przekładu na polski. Wystarczy jednak, żeby się z grubsza zorientować, o co w ogóle chodzi, a przydaje się zwłaszcza przy idiomach i nietypowych złożeniach czasownika z czymś. W niektórych przypadkach sięgam do Urban Dictionary, ale to narzędzie, którego trzeba używać z ogromną ostrożnością, ponieważ dodawane przez użytkowników definicje nie zawsze, mówiąc najłagodniej, są wiarygodne. Jest jednak niezastąpiony, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju slang, w szczególności wulgarny, erotyczny i/lub obraźliwy.

W dalszej kolejności jako podpórki służą mi oczywiście Google i Wikipedia, w różnej kolejności. Wikipedia oczywiście pozwala szybko ustalać fakty „encyklopedyczne”, ale służy też do sprawdzania, czy dany termin lub imię są jakoś spolszczone. Czasem wymaga to poskakania między hasłami i wersjami angielską i polską, ale mimo wszystko to jedna z najszybszych i najpewniejszych metod weryfikowania informacji. Google jest fajne w momencie, kiedy mam nie pojedyncze słówko, tylko całą dziwną frazę, którą podejrzewam o bycie idiomem/cytatem – jest spora szansa, że nawet jeśli jest nieco zniekształcona, uda mi się znaleźć coś podobnego w jakimś sensownym kontekście i zorientować się, o co może chodzić. Poza tym niezastąpiona jest Grafika Google, która po prostu pokazuje, jak coś wygląda – szczególnie meble, fryzury, kroje kiecek albo dekoltów i innego tego typu rzeczy. Że potem się okazuje, że to nie ma polskich odpowiedników, to rzecz inna.

Pozostaje mi jeszcze omówić samą organizację pracy, dla osoby pracującej w domu rzecz podstawową. Zdaję sobie sprawę, że to jest kwestia stuprocentowo indywidualna, ale uznałam, że może kogoś zainteresować. Ja zawsze zaczynam oczywiście od przeczytania całej książki, a także – jeśli to możliwe – wcześniejszych/dalszych części. Wtedy też zaczynam się zastanawiać nad podstawową terminologią i staram się „wyczuć”, jaki to będzie przekład. Potem, niezależnie od formy, zakładam sobie malutki plik txt, w którym robię spis treści – numery rozdziałów, strony, na których się zaczynają, i liczbę stron. Wygląda toto przykładowo tak:

+Rozdział 1    1 (20)
+Rozdział 2    21 (19)
+Rozdział 3    40 (30)(69)

+Rozdział 4    70 (27)2
+Rozdział 5    97 (31)3
+Rozdział 6    128 (22)(80)2

+Rozdział 7    150 (31)3
+Rozdział 8    181 (28)3
+Rozdział 9    209 (20)(79)2

+Rozdział 10  229 (30)3
+Rozdział 11  259 (20)2
Rozdział 12    279 (30)(80)3

Rozdział 13    309 (26)3
Rozdział 14    335 (21)2
Rozdział 15    356 - 374 (19)(66)2

Plusami odhaczam rozdziały, które są już przełożone. Liczba stron w rozdziale mówi mi, jak mam sobie rozkładać pracę. Z reguły przyjmuję jako podstawę 10 stron oryginału na dzień i potem to weryfikuję. W przypadku Trial by Fire to mniej więcej tyle, ile daję radę zrobić danego dnia. Bywają książki (jak te skracane z Tarsago), gdzie 6 stron nadwyręża moje nerwy, a w przypadku Rywalek potrafiłam dochodzić do 20 stron, jeśli się naprawdę spieszyłam. Z reguły co 2 strony robię sobie przerwę na kilka minut, którą przeznaczam na tzw. questy na Subecie albo na surfowanie po stronach. To nie może być nic bardzo absorbującego (np. sprawdzanie recenzji), ale tego rodzaju przerwy są dla mnie konieczne. Bywa, że przerwy są dłuższe, na umycie głowy albo drugie śniadanie. Bywa też, że muszę zrobić jakieś zlecenia z Lionbridge, mające krótki termin, jednak zawsze staram się dzielić dzienną porcję przekładu na takie kawałki po dwie strony, żeby nie wypaść z rytmu. Ważna uwaga: nie mówię tutaj, ile czasu mi zajmuje praca. To nie tak, że te 10 stron to „dzień pracy” – to jest dzienna dawka, przy której jeszcze mam poczucie, że robię dobrą i staranną robotę. Jej przekraczanie jest możliwe, ale grozi tym, że wyłączę mózg i zacznę tłumaczyć „na autopilocie”. Przerwy sygnalizują miejsca, gdzie zaczynam nowy dokument Worda. Średniej wielkości książkę dzielę zwykle na 4-5 części (więcej, jeśli jest duża, mniej, jeśli jest cienka), które scalam dopiero w momencie wysyłania przekładu do wydawnictwa. Sporo w tym mojej paranoi, ale mam też wrażenie, że w ten sposób łatwiej mi obrabiać pojedyncze pliki.

Tłumacząc, nie poprawiam nigdy łączników (-) na myślniki (–). Czasem zostawiam coś nieprzetłumaczonego lub do późniejszego sprawdzenia, i oznaczam to kolorem, żeby nie zapomnieć. Jeśli jest to potrzebne – na przykład w przypadku Trial by Fire – zakładam sobie plik „słowniczka”, w który wrzucam absolutnie wszystkie nazwy własne i generalnie wszystko, co powinno być tłumaczone konsekwentnie (np. jak w tym przypadku tłumaczę Coven albo guard). To bardzo ułatwia życia, szczególnie jeśli mówimy o cyklu, którego następną część dostaje się po roku. Ten słowniczek z reguły wysyłam razem z przekładem do wydawnictwa, żeby ułatwić życie redaktorowi. Także w razie potrzeby zakładam dokument z uwagami do przekładu – na przykład komentarzami, że coś musi zostać w jakiejś dziwnej formie, bo potem to będzie miało znaczenie, albo że to i to sprawdziłam w takich źródłach, więc redaktor nie musi tego robić od początku. To nie jest obowiązkowe, ale się przydaje, no i pozwala uniknąć nieporozumień. O ile słowniczek piszę razem z tłumaczeniem, o tyle uwagi uzupełniam przy drugim czytaniu, kiedy poprawiam tekst. Wtedy zwykle przyjmuję dzienną porcję „pół pliku” (to nie znaczy, że nic więcej danego dnia nie robię – nadmiary czasu dopycham zleceniami z Lionbridge). Rzadziej zaglądam do oryginału, staram się skoncentrować na polskiej wersji i sprawić, żeby czytała się możliwie gładko. Podejmuję ostatnie decyzje, poprawiam wątpliwe miejsca, no i zamieniam (nie ręcznie oczywiście) łączniki na początku dialogów na spacje. Z reguły robię to z podglądem ukrytych znaków (takich jak spacje czy akapity), żeby w razie czego wyrzucić coś dziwnego, co czasem się może zaplątać do tekstu.


Potem wysyłam, czekam grzecznie na odpowiedź, że tekst przyjęty, i pozostaje mi już tylko czekać na wypłatę... To znaczy, oczywiście, na sklepową premierę.

2 komentarze:

  1. Niech żyje wielki monitor, który pozwala na umieszczenie obok siebie PDFa i pliku tekstowego :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No ale na takim wielkim to bym się chyba zgubiła...

      Usuń