czwartek, 27 sierpnia 2015

Systematyczna miłość od pierwszego wejrzenia

Skoro już po n+1 miesiącach powracam do pisania bloga, wypadałoby zacząć od wytłumaczenia, dlaczego nie pisałam nic o tłumaczeniu drugiego tomu Akademii Dobra i Zła, a potem nadgonić to, co mam do napisania o trzecim tomie, który mam na warsztacie. Nic nie poradzę jednak na to, że zakochałam się gwałtowną miłością w książce, której istnienie odkryłam zaledwie wczoraj i którą, wykorzystawszy kompatybilność geograficzną z Muzeum i Instytutem Zoologii PAN, natychmiast nabyłam. Książka jest ciężka, pełna umiarkowanie czytelnych tabelek (strona edycyjna pozostawia sporo do życzenia) i nosi tytuł – jak widać obok – Polskie nazewnictwo ssaków świata. W środku zaś… W środku zawiera same cuda, takie jak zbójnik szarobrzuchy, zjawa płowa, nibylis siwy czy myszor ochrowobrzuchy. Zawiera także kawię domową (świnka morska), krokutę cętkowaną (hiena cętkowana) oraz amfitrytę lamparcią (lampart morski). Niespecjalnie mnie dziwi, że sądząc po dyskusji na Wikipedii, jej redaktorzy przeżyli zbiorowe zwieszenie.

Już raz pisałam o tym, jak zbudowane są nazwy gatunkowe, pozostaje więc odesłać do stosownego wpisu, żeby się nie powtarzać. Teraz zajmę się inną sprawą, a mianowicie: skąd się biorą takie cuda jak w powyższym akapicie. Zazwyczaj każdy laik potraktowany nibylisem czy innym myszoryjkiem zawyje odruchowo „nie można tego nazwać jakoś po ludzku”? A po namyśle doda „i komu przeszkadza świnka morska?!”. W języku zakorzenione są tak zwane nazwy zwyczajowe i tłumacz musi to brać pod uwagę. Trudno, by jego bohater wzdychał do bohaterki „Ach, pójdź ze mną pod tę robinię akacjową!”. Pytanie jednak, co zrobić, jeśli dana roślina / zwierzę / minerał nie ma polskiej nazwy? Dlaczego? Ano dlatego, że po prostu w Polsce nie występuje, nie było w oczywisty sposób znane (jak lew czy palma kokosowa) i nikt nie zawracał sobie głowy, żeby to „jakoś” ponazywać. W takich przypadkach pozostaje albo użycie nazwy łacińskiej (prawidłowe, ale mordercze dla przekładu literackiego), albo wymyślenie własnej nazwy polskiej, zwykle w oparciu o angielską (ryzykowne i zdecydowanie zła praktyka), albo też jakieś ominięcie problemu (skomplikowane i wymaga wiedzy biologicznej). Dlatego słownik przypisujący jakieś – jakiekolwiek! – polskie nazwy zwierzętom, które ich wcześniej nie miały, to dla mnie cudowna zabawka.

Powiedzmy sobie otwarcie, że nie zawsze jest to możliwe i wykonalne. Gatunków ssaków jest około 5500, czyli w gruncie rzeczy bardzo mało. Najliczniejsza grupa zwierząt, owady, ma opisany tak coś z milion gatunków, a szacuje się, że w sumie jest ich jakoś tak między 5 a 30 milionów. W porównaniu z tym roślin mamy „tylko” ponad 300 tysięcy, ale nadal wymyślenie dla każdej z nich niepowtarzalnej nazwy wydaje się zadaniem niewykonalnym. Nie mówiąc o tym, że jest to syzyfowa praca, bo co chwila trzeba by coś zmieniać.

Jak to zmieniać? To naukowcy nie wiedzą, czy jakiś gatunek istnieje? A może zakrywają odkryte gatunki i odkrywają na nowo, jak im się nudzi? Tu wkraczamy na teren systematyki, która odpowiada za to, że Polskie nazewnictwo ssaków świata zawiera mysz, myszaka, myszarka, myszarkę, myszatkę, myszeczkę, myszkę, myszkówkę, myszogonka, myszora, myszowika i myszówkę, a i tak pominęłam całe mnóstwo myszocośtam, nie wspominając o cośtammyszach. Podstawowym problemem systematyki jest to, że nie ma czegoś takiego jak „gatunek”. To coś, co się wyróżnia na podstawie pewnych cech, żeby ludziom było wygodniej. W rezultacie zdarza się, że gatunek zostaje podzielony na dwa, bo dokładniejsze badania wykazują, że to, co uważaliśmy za podgatunki, wcale takie znowu pokrewne nie jest. Bywa też odwrotnie, bo fajnie jest opisać nowy gatunek i zapisać się w historii biologii, ale potem przychodzi rewizja i z dwóch gatunków robi się jeden. Załóżmy jednak optymistycznie, że w przypadku ssaków podział na gatunki, z małymi wyjątkami, jest w miarę jasny (to nie to, co rośliny...).

Tyle tylko, że nazwa oficjalna powinna być dwuczłonowa, czyli składać się z nazwy rodzaju i nazwy gatunku. Natomiast rodzaj powinien być niepowtarzalny i przypisany do wszystkich gatunków, czyli jeśli zmieniamy rodzaj (a one są bezustannie dzielone, mnożone, dodawane i odejmowane - nie dam zresztą głowy, czy jakichś bardziej zaawansowanych działań też się na nich nie wykonuje), to automatycznie musimy zmienić wszystkie należące do niego gatunki. Jeśli rozdzielimy na przykład rodzaje Mus i Apodemus, to przedstawiciele obu nie mogą się nazywać myszami. Stąd właśnie myszarki. Do tej pory w nazewnictwie ssaków panował pod tym względem okropny bałagan, wynikający z istnienia całego mnóstwa nazw zwyczajowych. W efekcie były gatunki o nazwach jednoczłonowych (wilk, lis), były też nazwy dwuczłonowe, ale stosowane do wielu różnych rodzajów (np. mysz, foka czy kangur), a zdarzały się też przypadki, gdy tę samą nazwę „rodzajową” dostawały stworzenia niemające ze sobą nic wspólnego – np. lampart i lampart morski. W teorii szło się w tym jakoś połapać, w praktyce było to paskudnie mylące, szczególnie w tekstach popularnonaukowych (naukowe podpierają się łacińskimi nazwami, więc im łatwiej). Rozumiem, że można się zżymać na „weddelkę” (foka Weddela), ale skoro to zupełnie inny rodzaj niż foka jako taka, to czemu tego jasno nie określić? Przemianowanie świnki morskiej czy lamparta morskiego ma też dużo sensu, bo ani ze świniami, ani z lampartami związków tu nie ma, a w dodatku rodzaj „świnka” też da się wykorzystać gdzie indziej i w lepszym celu. Nowe nazewnictwo, chociaż czasem przerażające, czasem komiczne (pytanie, na ile niezamierzenie – naukowcy też mają poczucie humoru), bardzo ładnie to wszystko porządkuje.

Do czego może się przydać tłumaczowi? Będę szczera: część tych nazw będzie pewnie funkcjonować tylko w literaturze przedmiotu, tak jak w botanice knieć błotna czy mniszek lekarski. Nikt nie zabroni używania nazw zwyczajowych, w szczególności tam, gdzie są one od lat ugruntowane. Jednak z drugiej strony pozwoli rozdzielić nazwy tam, gdzie angielski ma odrębne słowa na różne gatunki (na przykład amerykańskie), a polski używa tylko bardzo ogólnego określenia. Wreszcie lepiej już użyć nazwy dziwacznej niż nie mieć żadnej do wykorzystania…

Słownik ma też indeks nazw angielskich, więc stanowi tym bardziej przyzwoitą pomoc naukowo-translatorską. Jest też, jak wspominałam, mało czytelny, ciężki i pewnie umiarkowanie atrakcyjny do czytania, co nie zmienia faktu, że na razie otwieram go w losowych miejscach i praktycznie za każdym razem znajduję jakąś perełkę.


Kuman wąskosmugi. Rybołapek samotny. Ślepuszonka kirgiska. O.