niedziela, 10 października 2010

Traktat botaniczny

Zbłąkany anioł jest gotowy! Teraz tylko zebrać się i wysłać do Wydawnictwa. A co gorsza, muszę sama się wysłać do Wydawnictwa (autobusem), żeby pozałatwiać rozmaitą papierkologię z nim związaną, podrzucić "oryginał" (czyli wydruk z pdf-a, ozdobiony już tłustą plamą sztuk jeden) i zapytać, czy i kiedy mam robić trylogię. Biorąc pod uwagę, że spędziłam dzień na wypluwaniu płucek, średnio kusząca perspektywa.

Żeby czymś zapełnić przestrzeń, parę słów mojego ulubionego tematu do narzekań, czyli nazw roślinek (oraz zwierzątek, skoro już o tym mowa). Jeśli ktokolwiek z moich miłych czytelników kiedykolwiek spróbuje coś tłumaczyć, niech zawsze pamięta jedną rzecz. Znajdując jakiś przymiotnik czy inne dziwne słówko przy nazwie czegoś, co wygląda na zwierzę lub roślinę, należy bardzo dokładnie sprawdzić, czy przypadkiem w komplecie to nie znaczy co innego niż oddzielnie. Innymi słowy, zanim wstawi się w przekład "szkocką sosnę" można sprawdzić, że Scotch pine to po prostu sosna - ta sama, co i u nas w lasach rośnie. Tylko Brytyjczycy ją inaczej nazwali... Tak samo Norvegian spruce to całkiem zwyczajny świerk.

Niestety, pod jednym względem w języku angielskim jest bałagan. Otóż zacznijmy od tego, że naukowe nazwy roślin i zwierząt to wyłącznie nazwy łacińskie, nawet jeśli większość śmiertelników się nimi nie posługuje. Co za tym idzie, nazwy w językach narodowych, na przykład polskie, mogą sobie być dowolne i nie muszą podlegać żadnym ścisłym zasadom, w odróżnieniu od łacińskich. Mimo to, przynajmniej w obrębie roślin, w polskim nazewnictwie panuje wzorowy porządek. Niemal wszystkie rośliny mają eleganckie nazwy dwuczłonowe, np. "borówka brusznica" czy "dzwonek rozpierzchły". Dwuczłonowe, ponieważ jest to nazwa rodzaju + gatunek (na przykład dzwonek rozpierzchły, dzwonek brzoskwiniolistny i dzwonek okrągłolistny), dająca niepowtarzalną kombinację - ta sama zasada obowiązuje w nazwach łacińskich. Nie zawsze dwuczłonowe nazwy są używane - mówimy zwykle jawor albo kosodrzewina, ale jeśli czytamy jakikolwiek klucz do oznaczania roślin, znajdziemy w nim "klon jawor" oraz "sosnę kosą". Co za tym idzie, mając polską nazwę rośliny można dość łatwo dojść do jej nazwy łacińskiej... Zaraz, pytanie - po co? Ano dlatego, że o ile wyczerpującego polsko-francuskiego albo polsko-hiszpańskiego słownika nazw roślin nie ma, o tyle dość łatwo jest znaleźć łacińską nazwę danej roślinki, którą mamy nazwaną po francusku, a potem znaleźć po łacińskiej nazwie, jak nazywa się ona po polsku. I tak, dokładnie dlatego używamy łacińskiego nazewnictwa - to wygodny wspólny mianownik (tym bardziej, że nie każda roślina musi koniecznie mieć swoją nazwę w każdym możliwym języku).

W swoim czasie miałam przyjemność spędzić kilka dni w towarzystwie dzieła zawierającego dość kompletny opis flory Wysp Brytyjskich. Było to dzieło w pełni naukowe, więc odporne na zawirowania potocznego języka, typu "bez" i "lilak" albo "robinia" i "akacja" po polsku. To, co w nim wyczytałam, sprawiło, że nabrałam dystansu do błędów tłumaczy. Jak oni sobie mają radzić, skoro ta sama nazwa angielska może należeć do kilku różnych rodzajów? Na przykład primrose to pierwiosnek. Więc mamy po angielsku różne gatunki nazywające się cowslip primrose, strict primrose i tak dalej. Aż się prosi, żeby evening primrose przetłumaczyć jako "pierwiosnek wieczorny". A guzik, bo to nazwa rodzajowa wiesiołka, rośliny mało z pierwiosnkiem spokrewnionej - i mamy spotted evening primerose jako gatunek tegoż wiesiołka. Z kolei w rodzaju o wdzięcznej polskiej nazwie "psianka" większość roślin nosi angielskie nazwy _____ nightshade. Z wyjątkiem psianki słodkogórz, która nazywa się po angielsku bittersweet. (Swoją drogą, zawsze mi się chce śmiać, kiedy widzę kogoś, kto wybiera sobie takiego pięknego i mrocznego nicka, jak Nightshade).

Jeśli komuś to się mało istotne - jak zwał te chabazie, tak zwał - warto popatrzeć na przykład ze świata zwierząt. W języku angielskim spora część tego, co w morzu pływa, fishą się nazywa. Mamy jellyfish, starfish, shellfish i tak dalej. Łatwo sobie wyobrazić, na jakie pośmiewisko naraziłby się tłumacz piszący o gwiazdorybach. Tymczasem podobne kwiatki widuję aż za często, szczególnie w powieściach z szeroko pojętym elementem fantastycznym - skoro to świat częściowo lub całkowicie wymyślony, to hulaj dusza, piekła nie ma! A jak nie pasuje dokładnie, to można zawsze uznać, że to jest literówka i z wild boar zrobić dzikiego niedźwiedzia. Albo uznać, że najstarsi mieszkańcy Wysp Brytyjskich zamiast na dąb, jesion i głóg (polecam Puk z Pukowej Górki Kiplinga) przysięgali na "dąb, popiół i cierń".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz