sobota, 25 grudnia 2010

Rok 2010 - podsumowanie

Podsumowanie roku pod względem książek wygląda wprawdzie trochę monotonnie, ale za to całkiem okazale. W roku 2010 ukazało się pięć książek z cyklu "Błękitnokrwiści" Melissy de la Cruz w moim tłumaczeniu: "Błękitnokrwiści", "Maskarada", "Objawienie", "Dziedzictwo" i "Klucze do Repozytorium". Sam pierwszy tom przełożyłam pod koniec roku 2009, ale cała reszta to już robota tegoroczna. Do tego jeszcze należy doliczyć dwie książki "w drodze", złożone w Wydawnictwie i czekające na polską premierę: "Zbłąkany anioł" i "Krwawe walentynki". Nawet licząc "Klucze do Repozytorium" i "Krwawe walentynki " jako w sumie jedną książkę (ze względu na ich niewielką objętość), to i tak daje co najmniej 6 przełożonych książki w tym roku. A może i 6,5, ponieważ za 0,5 książki można policzyć rozgrzebaną na warsztacie "Straż" Marianne Curley. To - prawdę mówiąc - niesamowicie dużo, biorąc pod uwagę średni czas pracy nad jedną pozycją.

Szczegóły techniczne są nudne, ale pomyślałam, że warto może dać dokładniejsze wyliczenie - bo książka książce nierówna. Warto może wiedzieć, jakie są granice możliwości tłumacza, ile się przekłada i ile zrobiłam w tym roku w liczbach bezwzględnych. Być może już o tym pisałam, ale powtórzę: w wydawnictwach miarą objętości tekstu jest liczba znaków liczonych razem ze spacjami (czyli liczba niezależna od wielkości kartki, rozmiaru czcionki etc.). Tak zwana "strona znormalizowana" to 1800 znaków - chodzi o to, że jeśli się podzieli całkowitą liczbę znaków przez 1800, dostajemy liczbę porównywalnych stron (w rzeczywistości mniej znaków się mieści na stronie z dialogiem, a więcej - na stronie z opisem przyrody, dlatego warto to uśrednić, żeby mieć dobre przybliżenie). Z kolei "arkusz redakcyjny" to 40 000 znaków i zwykle stawki w wydawnictwach ustalane są właśnie za arkusz. No to lecimy, zaokrąglając rozsądnie dane:

1. "Błękitnokrwiści" - 195 stron znormalizowanych, czyli 8,8 arkusza redakcyjnego.
2. "Maskarada" - 189 stron, czyli 8,5 arkusza.
3. "Objawienie" - 168 stron, czyli 7,5 arkusza.
4. "Dziedzictwo" - 237 stron, czyli 10,7 arkusza.
5. "Klucze do Repozytorium" - 126 stron, czyli 5,7 arkusza.
6. "Zbłąkany anioł" - 176 stron, czyli 7,9 arkusza.
7. "Krwawe walentynki" - 75 stron, czyli 3,4 arkusza.

Nie licząc "Błękitnokrwistych" (skoro tłumaczyłam ich w zeszłym roku), oznaczałoby to przetłumaczone 971 stron, czyli 43,7 arkusza. Można za to chyba już doliczyć "Straż", mającą jakieś 260 stron, czyli 11,7 arkusza - tak, jest znacznie "gęstsza" i bardziej treściwa od "Błękitnokrwistych".

Dla mojego drugiego zleceniodawcy, czyli firmy Lionbridge, zredagowałam około 600 000 słów w rozmaitych redakcjach technicznych. Ja wiem, że niewygodnie jest porównywać słowa ze znakami, ale tak właśnie jestem przez nich rozliczana. Zgodnie z tym, co twierdzili, przelicza się mniej więcej 250 słów na stronę, czyli to by wychodziło w sumie jakieś 2400 stron - ale to oszacowanie kompletnie nieprecyzyjne (poza tym trudno porównywać tłumaczenia i redakcje). Szczególnie że jestem rozliczana w tym przypadku od słów oryginału, nie tłumaczenia. Wiem, że to skomplikowane i postaram się jeszcze przy jakiejś okazji opisać dokładniej, na czym moja praca polega, ponieważ wpływy z niej stanowią znaczącą część moich przychodów.

Finansowo wyszłam na swoje, bez specjalnych szaleństw - nie piszę tego, żeby się chwalić, ale także w celach informacyjnych. Można z tego żyć, ale z samego tłumaczenia bym się nie utrzymała - redakcje techniczne zapewniają mi solidne wsparcie i amortyzację, podczas gdy tłumaczenia na razie są, ale może ich nie być.

W sumie jednak nie jest źle: pięć książek opublikowanych, dwie dalsze w drodze, na warsztacie trylogia, która zajmie mnie jeszcze na kilka miesięcy. Do tego Lionbridge i jego redakcje techniczne, oraz zainteresowanie ze strony co najmniej dwóch innych wydawnictw, które wyciągnęły w moją stronę badawcze czułki i zobaczymy, czy i co z tego mogłoby wyniknąć.

czwartek, 23 grudnia 2010

Aktualizacja cz. 2 - Strażnicy Veridianu

Ostatnia część aktualizacji zostaje poświęcona największemu zaniedbaniu, czyli projektowi określanemu kryptonimem "trylogia". Oficjalny i zaakceptowany przez Wydawnictwo tytuł to "Strażnicy Veridianu", a poszczególne tomy będą zatytułowane "Straż", "Mrok" i "Klucz" (w oryginale: "The Named", "The Dark" i "The Key").

Ostateczny termin na oddanie pierwszego tomu to koniec stycznia, a w tym momencie mam już (świeżutko) skończoną wersję wstępną tłumaczenia, czyli to, co będę dalej poddawała obróbce. Spośród rzeczy, które sprawiły mi problemy, absolutnie najpoważniejszą było właśnie słówko "Named". W pierwszej chwili wydaje się całkowicie oczywiste: "The Named" to będzie "Nazwany" albo "Nazwani" (bo w angielskim w tym przypadku liczba pojedyncza i mnoga mogą wyglądać tak samo). Czemu więc zmieniłam tytuł tomu? Ano dlatego, że pani Curley użyła tego słowa w jego drugim znaczeniu - "named" może znaczyć tyle, co "wskazany", "wymieniony". I dokładnie o to chodzi - "Named" to osoby wymienione w pewnym Proroctwie, które jest kluczowym elementem fabuły. Problem polega na tym, że Wskazani (z wyjątkiem przypadków przeciwwskazań) albo Wymienieni (na kogo?!) brzmiałoby bez kontekstu, jako nazwa własna, idiotycznie. Jasne, była jeszcze opcja "Wybrani", ale biorąc pod uwagę obfitość wszelakich Wybrańców w literaturze stwierdziłam, że po moim trupie. Zimnym. Ostatecznie więc dla samego terminu odeszłam od dosłownego przekładu i zdecydowałam się na wersję "Wezwani". Uznałam jednak, że należy zmienić tytuł, głównie z przyczyn rytmicznych. Trylogia "Straż" - "Mrok" - "Klucz" brzmi po prostu lepiej niż "Wezwani" - "Mrok" - "Klucz". To są drobiazgi, ale ważne. To jest także odpowiedź na pytanie, dlaczego tytuł nie jest dosłownym przełożeniem angielskiego.

W samej książce najbardziej chyba kłopotliwy okazał się termin "Truthseer". Po polsku nie ma odpowiednika, a ja byłam blisko "prawdowidzącego", ale ostatecznie zdecydowałam się na "myślowidzącego". Chodzi bowiem o osobę obdarzoną zdolnością czytania cudzych myśli (ale bez możliwości przesyłania własnych i nie jest to nazywane telepatią). Trochę to może nie do końca zgrabne, ale widać wyraźnie, o co chodzi, więc powinno się sprawdzić. Poza tym, jak zapowiadałam gdzieś wcześniej, zmieniłam imię jednej postaci z "Neriah" na "Neria", żeby uniknąć wygibasów związanych z niemym "h" na końcu imienia żeńskiego. Pozostali mieli się dobrze i brzmieli naturalnie, przy czym z równie naturalnych przyczyn nie ma konsekwencji w tłumaczeniu imion. Obecnie jest przyjęte, żeby dla postaci historycznych zachowywać wersje historyczne, polskie, a dla postaci fikcyjnych - wersje oryginalne. Stąd bohaterka nazywa się Isabel, ale już żona króla Ryszarda II to Izabela.

Samo proroctwo wyszło mi średnio - spróbuję jeszcze nad nim posiedzieć. Tyle dobrego, że nawet w oryginale nie było rymowane, więc nie muszę się męczyć po polsku. Na pewno dostarczę je do Wydawnictwa oddzielnie, z precyzyjnymi objaśnieniami, czego i dlaczego nie należy zmieniać - bo ono musi niestety mieć sens w kontekście wydarzeń z kolejnych tomów, a to nie zawsze widać na pierwszy rzut oka.

W charakterze ciekawostki dodam, że dłuższe poszukiwania polskiego odpowiednika koloru "electric blue" doprowadziły do "szafirowego" jako barwy najpodobniejszej. Warto pamiętać o tym, że angielskie i polskie nazwy kolorów często nie do końca się pokrywają mimo zewnętrznego podobieństwa. Najczęstszy błąd to oczywiście tłumacznie "purple" jako "purpurowy", podczas gdy może to być prawie każdy odcień fioletu z wyjątkiem tych odcieni zdecydowanie niebieskawych (które nazywają się "violet"). Ale kolor "sapphire" jest znacznie ciemniejszy od naszego "szafirowego" i z mojego punktu widzenia to raczej odcień granatu... Podczas gdy szafirowy jest electric blue. I dlatego w "Strażnikach Veridianu" będzie występował pan o powierzchowności osiemnastoletniego młodzieńca z długimi, szafirowymi włosami. Samo to można chyba uznać za wystarczającą zachętę do lektury... Dla ciekawych - na stronie Wydawnictwa jest krótki opis (mój) pierwszego tomu.

środa, 22 grudnia 2010

Aktualizacja - interludium - Rilke

Interludium jest częściowo praktyczne - o cytatach, a częściowo sentymentalne.

Otóż w tomiku "Krwawe Walentynki" w charakterze motta występował sobie cytat z Rilkego. Jeśli w tłumaczonym tekście pojawia się tego rodzaju wtręt - np. fragment wiersza czy jakiejś prozy - tłumacz nie musi go sam przekładać. Więcej - nie powinien tego robić, jeśli istnieje dobre, zakorzenione tłumaczenie. Powiedzmy, że trafiam na kilka wersów z Szekspira - głupio byłoby się z nimi mierzyć, skoro mamy do dyspozycji Paszkowskiego czy Barańczaka. Oczywiście tłumacz nie może sobie przypisywać cudzej pracy, ale też nie musi (dopóki to jest cytat) biegać i pytać Barańczaka o zdanie. Po prostu wpisuje się znalezione tłumaczenie i daje przypis, że (tłum. S. Barańczak). Wolno tak zrobić.

Jeśli natomiast dany cytat nie ma odpowiednika w języku polskim, należy go przełożyć na własną rękę, o ile to ma sens. Na przykład w cyklu "Błękitnokrwiści" autorka praktycznie w każdym tomie daje jakieś motto z angielskiej piosenki jakiegoś współczesnego zespołu. Ustaliłam z Wydawnictwem, że nie będę tego tłumaczyć - bo zamiast ułatwić czytelnikom życie, utrudniłabym je, ponieważ jest znacznie większa szansa, że rozpoznają fragment znanej sobie piosenki niż że domyślą się go po moim (lepszym lub gorszym) tłumaczeniu.

Rilkego natomiast wypadało znaleźć. Cytat był o samotności i miłości, a pochodził ze zbiorku epistolarnego "Listy do młodego poety". Jak łatwo zgadnąć, nie miałam czegoś takiego w domu, więc uznałam się za zmotywowaną dostatecznie, aby odwiedzić Bibliotekę Uniwersytecką w Warszawie, czyli moje dawne miejsce pracy. Wizyta była sympatyczna, porozmawiałam ze znajomymi, nie posłuchałam plotek (czyżby naprawdę nic takiego się nie działo?) i wyszłam w przeświadczeniu, że są miejsca, które zmieniają się bardzo niewiele. Oraz że BUW pod wieczór, kiedy pomału zamiera ruch, a nieliczni czytelnicy siedzą cichutko pod lampami, wtuleni między regały, to zdecydowanie fajne miejsce.

Niestety jednak okazało się, że popełniłam błąd taktyczny. Powinnam była na podstawie angielskiego cytatu ustalić precyzyjnie, z jakiego konkretnie listu i fragmentu pochodzi ten kawałek - to nie byłoby trudne, gdybym wyłowiła w sieci jakiegoś pdf-a. Potem wystarczyłoby znaleźć odpowiednie miejsce w polskim wydaniu i moje życie stałoby się proste. Uznałam jednak optymistycznie, że jak znajdę ten kawałek o samotności i miłości, to będzie to. Nie przyszło mi do głowy, że Rilke miał na punkcie tej przeklętej samotności prawdziwą obsesję. Pławił się w niej, uważał za niezbędną dla twórczego procesu poetyckiego, napawał się nią i opisywał praktycznie w każdym liście, z najdrobniejszymi szczegółami. Nie znalazłam tego, czego szukałam - może przeglądałam tomik niedokładnie, może rzecz była zmieniona w przekładzie, a może sama Melissa de la Cruz coś tam pozmieniała, żeby jej lepiej pasowało. Przełożenie zdania na własną rękę nie wchodziło w grę - kwiecisty styl Rilkego sprawiał, że całkiem serio nie byłam do końca pewna, co (poza miłością i samotnością) miał na myśli. Ostatecznie wyszukałam inne zdanie z tego zbiorku, ładnie mówiące o miłości (bo te o samotności mnie irytowały) i wstawiłam jako motto, uznając to za niewielkie stosunkowo nadużycie (i uczciwie informując Wydawnictwo o tym fakcie).

Nie byłam także zadowolona z wyników poszukiwań informacji (na potrzeby mojej trylogii), czy "Great Hall" w Pałacu Westminsterskim ma jakąś polską nazwę. Możliwe, że powinnam była wybrać się do BUW w godzinach dyżurowania informatorki z Nauk Historycznych, ale ostatecznie doszłam tylko do tego, że interesująca mnie sala nazywa się zwykle "Westminster Hall", czyli ewentualnie "Hall Westminsterski". Mniejsza nawet o to, że taka nazwa jest okropnie niewygodna do stosowania w narracji książki. Gorzej, że jest chyba anachroniczna, czyli niepasująca do czasu, w jakim się dzieje akcja. Akcja bowiem (a w każdym razie jej fragmenty) toczy się w wieku XIV. Tymczasem obecny Pałac Westminsterski został przebudowany po potężnym pożarze, a w jego kształt wkomponowano kawałki, które ocalały z dawnego pałacu, w tym rzeczoną salę. Co za tym idzie, ona w XIV wieku wcale nie musiała się nazywać Westminster Hall - nie zdziwiłoby mnie, gdyby tej nazwy używano współcześnie, dla podkreślenia, że jest to część dawnego Pałacu Westminsterskiego. Ale trudno - polecimy z Westminster Hall, bo przynajmniej wtedy dociekliwy czytelnik będzie miał szanse znaleźć więcej informacji.

wtorek, 21 grudnia 2010

Aktualizacja cz. 1 - Błękitnokrwiści

Usprawiedliwień nie będzie, bo i chyba nie mam się specjalnie przed kim i po co usprawiedliwiać. Nie będzie także relacji dotyczącej życia osobisto-prywatnego, chociaż mogę chyba napisać, że zaczęłam (dla odmiany) nosić naprawdę krótkie włosy i naprawdę długie kolczyki. Nie będzie także relacji z planu mojej "Trylogii", bo to zostawiam na ciąg dalszy.

A zatem: aktualizacja dotycząca wampirologii stosowanej. "Zbłąkany anioł" będzie tytułem ostatecznym, z czego jestem zadowolona, bo sama go wymyślałam. Kilka dni temu oddałam korektę autorską, a premiera jest planowana na styczeń 2011 - przy czym dodatkowe zawirowania wynikają z szalenie prozaicznych problemów ze zmianą stawki VAT na książki. Na stronie Wydawnictwa pojawił się krótki opis (mojego autorstwa!) oraz okładka, która wydaje mi się całkiem udana. To znaczy także, że moja praca nad tym tomem jest zakończona - reszta to sprawa Wydawnictwa drukarni, a potem pozostaje tylko czekać na jakieś opinie.

"Bloody Valentine" zostaną wydane jako "Krwawe Walentynki", co jest tytułem pozbawionym większego sensu, ale za to chwytliwym. Ma też dodatkowe dwie zalety. Po pierwsze, jest dokładnym przekładem oryginalnego, a czytelnicy zwykle tego oczekują, nie do końca potrafiąc zrozumieć, dlaczego wprowadzane są zmiany. Po drugie, rzecz ma się ukazać w lutym 2011, co chyba sporo wyjaśnia... Przez czas, jaki upłynął od ostatniej notki, zdążyłam nie tylko ten drobiazg przetłumaczyć, ale nawet wykończyć korektę autorską (fakt, że jeszcze jej nie oddałam...), więc tutaj także z mojej strony robota skończona. Okładka i opis (tym razem Joanny od Jaguara) oczywiście są, chociaż podobno okładka może jeszcze ulegać jakimś kosmetycznym zmianom.

To znaczy, że na razie wyszłam na czysto z wampirami, a także - że mam spokój na czas dłuższy. Z informacji zamieszczonych na końcu oryginalnych "Krwawych Walentynek" wynika, że szósty tom, "Lost in Time", planowany jest obecnie dopiero na październik 2011. Nawet biorąc pod uwagę, że pewnie tak jak w przypadku "Zbłąkanego anioła" dostanę go do tłumaczenia wcześniej, nie sądzę, żeby pojawił się wcześniej niż za co najmniej pół roku. Z kolei "Wilczy pakt" (ten spin-off o Bliss), który wcześniej zapowiadany był na wiosnę 2011, zgodnie z nowymi informacjami przesunął się na kwiecień 2012 - przy czym nie przywiązywałabym specjalnej wagi do tak odległych dat! Na lato 2011 planowany jest nowy cykl Melissy, luźno zazębiony z "Błękitnokrwistymi" - "Witches of East End". Pewnie będzie wydawany w Polsce, pytanie, czy ja go dostanę, zostaje otwarte. Uczciwie mówiąc, nie wiem, czy się przy tym upierać - może dobrze, żeby ktoś inny się wykazał? Ale z drugiej strony, jestem już przyzwyczajona do stylu Melissy i idzie mi to szybko. W planach jest także wydanie pierwszego tomu "Błękitnokrwistych" jako "graphic novel", oczywiście także i u nas. Czy i na ile będzie to wymagało mojego udziału - pojęcia nie mam.