wtorek, 18 listopada 2014

O kiju, co miał trzy końce

W zasadzie nie mieszam się w politykę, internetową ani żadną inną, ale kiedy kombinowałam komentarz do tego wpisu na blogu Jaguara, wyszło mi go tyle, że uznałam, że wygodniej będzie zmieścić go tutaj. Zacznijmy oczywiście od tego, że blogów książkowych nie czytam, pomijając te momenty, kiedy tropię recenzje moich książek, ale nawet wtedy nie interesuje mnie specjalnie opinia o nich (mam zwykle mocno wyrobioną własną), tylko czy będzie coś o tłumaczeniu (nie ma – nigdy – najlepsze na co można liczyć, to „autorka ma świetny styl”). Za to prowadzę portal z recenzjami anime i mang, działający od dziesięciu lat i zawierający ponad cztery i pół tysiąca krótszych i dłuższych tekstów, z których dobrze ponad 90% sama redagowałam (a ponad 450 sama napisałam). Co za tym idzie, napatrzyłam się na temat recenzji z różnych stron i jestem zdania, że w tym przypadku kij bardzo zdecydowanie ma trzy końce.

Pierwszy koniec kija: szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie

Pewnie lepszym powiedzeniem byłoby „Wolnoć Tomku w swoim domku” albo wręcz „Hulaj dusza, piekła nie ma”. Nie ma się co czarować ani oszukiwać, trzeba to jasno powiedzieć: blog jako taki nie jest (mówiąc łagodnie) medium ułatwiającym samodoskonalenie. W idealnym świecie mądry bloger czytałby komentarze pochwalne i krytyczne, na ich podstawie decydując, co jest dobre, a co należy poprawiać. Jako że świat jest daleki od idealnego, najrozsądniejszą rzeczą, jaką zwykle może zrobić bloger (patrz niżej), jest ignorowanie krytyki i pławienie się w pochwałach.

Tymczasem prawda jest taka, że każdy, ale to każdy tekst da się ulepszyć, a wiele z nich bardzo wyraźnie takiego ulepszenia potrzebuje – ale nie ma skąd go dostać. Nie chciałabym tu siać przesadnego defetyzmu. Gdyby jacyć bogowie chaosu w sposób całkowicie wolny od ludzkich uprzedzeń ustawili blogi literackie według jakości, nie przypuszczam, by powstała figura przypominała piramidę, z nielicznymi gwiazdami i nieskończoną mnogością przypadków beznadziejnych. Obstawiam raczej dobrze znaną biologom krzywą Gaussa – trochę świetnych, bardzo dużo przeciętnych i jakaś tam liczba niedobrych. Ze sporej części tych przeciętnych dałoby się pewnie zrobić blogi dobre albo bardzo dobre, gdyby ich autorami ktoś pokierował.

Z mojego doświadczenia praktycznego i dziesięcioletniego wynika, że nadsyłane teksty mają dość stały zestaw problemów (znowu – pomijam tu te dobre i bardzo dobre). Trzeba przy tym pamiętać, że ich autorzy niewątpliwie są zdania, że ich recenzja spełnia wszystkie kryteria publikacji w moim portalu. Tymczasem widuję teksty:
– Po prostu niedobre, słabe i prymitywne językowo, pozbawione sensu. Przypuszczam, że w przypadku recenzji książek takich tekstów może być mniej, bo w powszechnym mniemaniu przeczytanie książki to większy wysiłek intelektualny niż obejrzenie kreskówki, więc osoba siadająca do recenzji książkowej to osoba przynajmniej zdolna do przeczytania dłuższego tekstu, a nie tylko patrzenia na kolorowe obrazki. Ale nie wykluczałabym całkiem ich istnienia.
– „Za lekkie pióro”: autor pisze i pisze, okrągłymi zdaniami i akapitami, tylko okazuje się, że gdyby tak wyrzucić połowę słów z takiego zdania, jego sens nie uległby zmianie. Efektem są teksty mętne, wodniste, za to często przepełnione samozachwytem.
– Ofiara dla bogów chaosu: czyli teksty, które nie byłyby złe, poza tym, że autor pisze, co mu się akurat przypomniało, chaotycznie skacząc od jednego elementu do drugiego. Zaczyna od opisu fabuły, nagle przechodzi do grafiki, ale właśnie przypomniała mu się ciekawostka o aktorze podkładającym głos jednej postaci, a w ogóle skoro o tym mowa, to świat przedstawiony... Zaraz, a o tym to już było, czy nie?
– Tajne bractwo: kocham ten tytuł nad życie i wiem o nim wszystko! Dlatego od razu zacznę szczegółową analizę systemu magii i religii, tylko oczywiście nie powiem, gdzie, bo przecież wszyscy to wiedzą, i wspomnę o ważnych postaciach, ale nie powiem kim są ani dlaczego są ważne, bo ostatecznie trzeba by chyba siedzieć pod kamieniem, żeby o nich nie słyszeć...
– Chodź, opowiem ci bajeczkę... Zaraz: to w recenzji nie chodzi o dokładne streszczenie fabuły? Tam ma być coś poza tym?

Takich grzechów i grzeszków mogłabym wyliczyć kilka razy tyle, ale nie o to chodzi. Wiem, że blogi książkowe muszą mieć inny zestaw problemów (na przykład związany z podpieraniem się opisem ze strony wydawnictwa). Zmierzam do czego innego. Przez te wszystkie lata udało mi się (z małą pomocą przyjaciół) „pokierować” we właściwą stronę całe mnóstwo recenzenentów. Znakomitej większości starczyło raz i drugi pokazać, co jest dobre, a co nie i jakie elementy ma mieć recenzja. Zasadzało się to jednak na tym, że tym autorom zależało na publikacji u nas i (przynajmniej w większości) ufali mi na tyle, żeby stwierdzić, że zależy mi na tym, żeby tekst był lepszy.

Tymczasem bloger z natury jest tego pozbawiony. Musiałyby istnieć jakieś metablogi, zajmujące się krytykowaniem krytyków, ale to pewnie nierealne. Łatwo w miarę można uwierzyć, że jeśli publikuję czyjś tekst w swoim portalu, to zależy mi na tym, żeby to był tekst dobry. Trudniej – że zależy mi na tym, żeby na jakimś losowym blogu, z którego nic mi nie przychodzi, były dobre teksty. Dlatego blogosfera jest skazana na całe mnóstwo blogów, które byłyby dobre, ale nie są, albo mogłyby być lepsze, ale pewnie nie będą, chyba że ich właściciele na własną rękę postanowią się doskonalić. Na razie jednak z całą pewnością można wyliczać długo wszelkie możliwe wady recenzji blogowych, a zatem...

Pierwszy koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale nie należy przejmować się tym, co ktoś pisze na blogu.

Drugi koniec kija: prawdziwa cnota krytyki się nie boi

Każdy, kto zyskał w internecie jaką taką popularność, ma swoich hejterów. Nie ma ich na Blogu Tłumaczki, co da się wyjaśnić tym, że jest to blog malutki, mało znany, a ja zdecydowanie nie pcham się z nim w światła reflektorów.

Chociaż mój portal dostaje egzemplarze recenzenckie mang od prawie wszystkich wydawnictw działających w Polsce, nie mieliśmy nigdy specjalnych awantur związanych z ich recenzjami. Z jednym wyjątkiem: recenzje polskich komiksów „mangopodobnych” parę razy wywoływały malownicze awantury, kiedy w komentarzach stronnicy autorki ścierali się z jej krytykami. Przypadek, kiedy wydawnictwo strzeliło na nas focha, był jeden i dotyczył recenzji, w której przekazaliśmy dobitnie, że tworzenie słowniczka w komiksie metodą kopiowania fragmentów Wikipedii bez podania źródła nie jest zalecaną praktyką wydawniczą. Jak łatwo zgadnąć, nie przejęliśmy się tym jakoś szczególnie.

Natomiast jako recenzentka portalu Tanuki byłam niejednokrotnie odsądzana od czci i wiary. Przez te wszystkie lata niezliczoną ilość razy podważano moje kompetencje w praktycznie każdej dziedzinie, stawiano pod znakiem zapytania inteligencję klasyczną i emocjonalną, a także snuto interesujące supozycje dotyczące mojego życia erotycznego i związanych z nim obyczajów oraz podawano w wątpliwość higienę osobistą. Wszystko dlatego, że napisałam, iż jakaś pochodząca z Japonii kreskówka mi się nie podoba (lub – rzadziej – podoba). Jak łatwo zgadnąć, mam do tego spory dystans, po prostu dlatego, że im hejt gorętszy, tym bardziej w opary absurdu odlatuje.

Część hejterów atakuje wyraźnie ze znudzenia, dla samej przyjemności przyczepienia się do kogoś, kto coś robi (bo jak się nic nie robi, to nie ma nic do krytykowania). Część próbuje budować w ten sposób swój autorytet. Część natomiast awanturuje się w odruchu obronnym, bo jest zdania, że istnieje tylko jedna możliwa opinia, więc jeśli to ja mam rację, oni jej nie mają, a to boli. Jak błyskawicznie uczy się każdy z moich recenzentów, hejterzy to coś, co istnieje. Niestety w dużej mierze działa całkowicie destrukcyjnie, stąd (patrz wyżej) nikła szansa, by z ostrej krytyki czegoś się dowiedzieć. Im nie idzie o to, żeby coś poprawić, ale o to, żebyśmy zniknęli z powierzchni internetu lub (co byłoby jeszcze lepsze), żebyśmy cierpieli z powodu ich słów. Dlatego każdy rozsądny bloger (czy właściciel strony internetowej) będzie od razu puszczać mimo uszu każdy przypadek, gdy wyraźnie widać, że nie idzie o krytykę czy dyskusję, tylko o wdeptanie w ziemię. Szczególnie jeśli strona wdeptująca jest jednocześnie stroną żywo zainteresowaną...

Drugi koniec kija jest taki, że nie tylko nie warto, ale nie należy przejmować się tym, co ktoś pisze w komentarzu na blogu.

Trzeci koniec kija: bogowie chaosu nierychliwi, ale sprawiedliwi...

Rozumiem, że dwa powyższe wywody w zasadzie elegancko się znoszą nawzajem. Nie warto się przejmować wpisami na blogach i nie warto się przejmować ich krytyką. Można najwyżej zakładać, że w internetowych awanturach przegrywa ten, komu pierwszemu nerwy puszczą (acz są osoby, które lubią czasem się dla sportu pokłócić z hejterami – pojąć tego nie mogę, ale przyjmuję do wiadomości).

Jednak opowiem jeszcze jedną historię z  mojego ogródka. Kiedy portal był młody, udało się wprowadzić możliwość oceniania poszczególnych tytułów przez użytkowników. Ponieważ nie było wtedy kont (poza redakcyjnymi), niemal wszystkie oceny były wystawiane przez osoby niezalogowane. Były oczywiście jakieś zabezpieczenia przed wystawieniem setki ocen z jednego IP, ale wiadomo, że to się daje łatwo obchodzić. Później konta powstały i oceny zaczęli stawiać użytkownicy zalogowani, ale tych ocen było mało, więc nie chcieliśmy od razu wyrzucać ocen anonimowych. Z czasem oceny anonimowe stały się dość jednolite: w skali od 1 do 10 były to jedynki lub dziesiątki. Uporządkowana według „ocen użytkowników” (uwzględniających oceny osób zalogowanych i anonimowych) lista anime lub mang dawała przedziwne wyniki, z przypadkowymi tytułami wynoszonymi na szczyt działaniem jakichś (niewątpliwie tym ubawionych) sił oraz pogrążaniem rzeczy dobrych, dlatego że miały „starą kreskę” albo podejmowały niepopularną tematykę. Do tego dochodził vox populi (patrz drugi koniec kija), wrzeszczący głośno, że redakcja i recenzenci to członkowie Złej Kliki, niewątpliwie na złość wystawiający oceny nie takie, jak trzeba, żeby zmylić uczciwych fanów.

Aż pewnego dnia, jakiś rok temu, stwierdziliśmy, że mamy już dość ocen użytkowników zalogowanych i oceny anonimowe poszły sobie ze statystyk. Nagle się okazało, że listy najwyżej ocenianych zmieniły się jak za dotknięciem różdżki (i zaskakująco zaczęły być zbieżne z listami najwyżej ocenianych przez redakcję). Zamiast sztucznie pompowanych losowych tytułów oraz jednosezonowych hitów na topie znalazły się rzeczy, które cichutko i spokojnie gromadziły wysokie oceny przez kolejne lata, mimo że nigdy nie uchodziły za „kultowe” i właściwie często nawet nie zauważało się, jak bardzo są popularne. Czy to działa? Jedno z wydawnictw ostatnio zaliczyło hit sprzedażowy, wybierając tytuł mangi ze szczytu listy popularności w danym gatunku.


Trzeci koniec kija jest taki, że to, co dobre, jakoś tak naturalnie potrafi wypłynąć na wierzch w dłuższej perspektywie. Dotyczy to zarówno książek, jak i blogów. Nie ma co się szamotać w krótkoterminowych wojenkach o to, co jest wybitne, a co nie i kto z blogerów ma rację – zobaczymy za dziesięć albo dwadzieścia lat. Ja tam chętnie zaczekam.

poniedziałek, 17 listopada 2014

Tłumaczki zmagania z poprawnością i kobiecością

W zasadzie udało mi się zamknąć pierwszą wersję przekładu Trial by Fire, co oznacza, że mogę od niej chwilkę odetchnąć (acz nie od całego mnóstwa innych obowiązków). Obłypałam już kolejną pozycję na moim warsztacie, zakochałam się w książkach, których pewnie nikt u nas nie wyda, ale to wszystko tematy na inne wpisy. Dzisiaj chciałam ponarzekać… pomówić o żeńskich formach.

Mają swoich zaciekłych wrogów i fanatycznych wyznawców – to pewne. Jedni natrząsają się z „psycholożek”, inni żądają „ministry”. Można się kłócić, czy „dyrektorka” brzmi lekceważąco i powinno dotyczyć tylko dyrektorki szkoły (ale dlaczego ją lekceważymy?!), ale już nie dyrektorki w wielkiej firmie. Zastanawiać się, co zrobić, kiedy męska i żeńska forma mają inne znaczenia, jak cukiernik i cukiernica/cukierniczka. Notabene, przytaczany zwykle przykład maszynista/maszynistka wyszedł z użycia wraz z zawodem maszynistki – nie zdziwię się, jeśli niedługo forma „maszynistka” wróci właśnie jako rodzaj żeński od „maszynista”. Ale odkładając kłótnie równościowo-poprawnościowe, jak to wygląda w oczach tłumaczki? (Ha! Ja mam akurat bardzo ładną i używaną formę).

Podstawowe problemy są dwa. Pierwszy to przekazanie w tekście płci danej postaci, a drugi – niepozabijanie się o męskie i żeńskie formy w jednym zdaniu. Sposobów na to jest kilka. W przypadku naszego języka bardzo często mamy to szczęście, że samo nazwisko będzie wskazywać na płeć: „Doktor Kowalska wygłosi referat...”.  Do pewnego stopnia dopuszcza się też krzyżowanie się form męskich i żeńskich, więc jeśli napiszemy „Inżynier Nowak przedstawiła prognozę rozwoju...”, to mimo że w zasadzie polski takich numerów nie dopuszcza, mamy do czynienia z konstrukcją w pełni zrozumiałą. Dodatkowo można zawsze wepchnąć zwrot grzecznościowy: „pani profesor Iksińska” i wiadomo, o co chodzi. Tyle tylko, że w powyższym przykładzie używałam przypadków z dość wąskiej puli zawodów i tytułów, które można postawić przed nazwiskiem. Możemy napisać „Doktor Kowalska powiedziała to i to”, ale ni diabła nie wyjdzie dobrze „Szewc Kowalska powiedziała to i to”, a już na pewno nie „pani szewc podeszła do kopyta”.

Tu właśnie dochodzimy do pewnej bardzo paskudnej różnicy między językiem polskim a angielskim. W angielskim używanie nazw „zawodu” (to dość szeroki termin, dlatego stosuję cudzysłów) jako swoistego wyróżnika danej postaci, szczególnie epizodycznej, jest całkowicie naturalne. Możemy mieć całą scenę, kiedy ktoś jest identyfikowany tylko jako „piekarz” albo „stolarz”. Już samo to sprawia problemy przy przekładzie, bo o ile raz na jakiś czas można wstawić „piekarz powiedział” albo „stolarz zmarszczył brwi”, to często trzeba się jednak uciekać do innych słów typu „mężczyzna” (niezależnie od oryginału). Po polsku taki opis będzie brzmiał sztucznie szczególnie w sytuacji, gdy daną osobę poznajemy poza jej środowiskiem naturalnym. Jeśli rozmowa dzieje się w piekarni, to okej – ale jeśli spotykamy tego piekarza w łaźni, to nazywanie go w każdym zdaniu piekarzem staje się nienaturalne. Nie mówiąc o sytuacjach, gdy ktoś się zwraca do kogoś np. „Mister baker...” – po polsku „Panie piekarz” byłoby, mówiąc najłagodniej, bardzo nieuprzejmą formą.


Wszystko to komplikuje się do kwadratu, kiedy mamy do czynienia z kobietami. Tu nie chodzi o to, czy wypada powiedzieć „psycholożka” czy „psycholog” – często tekst wymusza jakieś zaznaczenie płci postaci, szczególnie epizodycznej, a wtedy należy się trzymać jak najprostszych w użyciu form. Stąd przewaga „psycholożki”, która bez dalszego kombinowania pokazuje, z jaką osobą mamy do czynienia, w momencie, kiedy trzeba to wkomponować w opis, didaskalia lub kwestię dialogową. Przykładem z końcówki Trial by Fire jest scena, w której bohaterowie wykonują włam do więzienia i bohaterka rozmawia tam z kobietą, która zaczyna od stwierdzenia, że jest garbarzem (a nie niebezpieczną rebeliantką). Potem rzeczona postać jest identyfikowana w dialogach i opisach jako „tanner”. Czyli „powiedziała garbarz”? Ratunku... „Powiedziała kobieta” – też nie, bo akurat w okolicy jest stado innych kobiet, nie wiadomo, że o tę ma chodzić. Ostatecznie uznałam, że chrzanię wszystko i mniej lub bardziej bezprawnie utworzyłam logiczną gramatycznie formę „garbarka”. Cieszyłam się, że nie była to pani stolarz, aż do momentu, kiedy przyszło mi przekładać, jak to bohater spitala z tego więzienia, niosąc pod pachą... Naukowca-samiczkę. Identyfikowaną jako „scientist”.

wtorek, 4 listopada 2014

Tłumaczenie od kuchni, czyli warsztat tłumaczki

Nie jestem pewna, czy komuś coś z tego przyjdzie, ale jako przerywnik między rozważaniami o Trial by Fire postanowiłam zebrać w jednym miejscu to, o czym pisałam w rozmaitych notkach, czyli opisać mój warsztat pracy. Jak na załączonym obrazku widać, od strony „hardware’u” jest on dość skromny. Jeśli mam książkę w wersji elektronicznej (tak jak tym razem), ustawiam sobie oryginał na czytniku, przy czym większy i starszy Kindle DX sprawdza się lepiej niż mały Kindle Paperwhite. Jak ktoś mi zabierze czytnik, używam zamiast niego netbooka, ale on zabiera więcej miejsca i wymaga podłączenia do prądu. W sumie kluczowe jest to, że nie da się moim zdaniem tłumaczyć taką metodą, żeby mieć na ekranie komputera jednocześnie oryginał i przekład lub przełączać się między jednym a drugim. Może jakimś wyjściem byłyby dwa monitory komputerowe, ale szczerze mówiąc, czytnik sprawę załatwia, a zajmuje mniej miejsca. Jeśli mam książkę papierową, albo kładę ją sobie obok klawiatury i przyciskam płaskimi kamieniami (znad morza), albo też ustawiam na tej samej podstawce, która służy mi do Kindle’a i spinam możliwie dużymi i ciężkimi klamrami do papierów strony, żeby się nie zamykała. Ważne jest też, żeby książka lub czytnik nie znajdowały się w strefie parowania lub na trasie przelotowej kubka z herbatą...



Jako że biurko mam małe, potrzebne mi materiały papierowe – głównie inne książki – piętrzę na dwóch barkach po obu moich bokach. Nie korzystam jednak z papierowych słowników, bo szczerze mówiąc, to zdecydowanie za wolna metoda. Moja główna pomoc to strona Ling.pl – szybka i prosta wyszukiwarka obejmująca wiele języków i słowników. Jeśli nie mogę tam czegoś znaleźć, mam kilka metod. Mogę szukać w OneLook Dictionary Search – to potężne narzędzie, ale angielsko-angielskie, więc nie znajdę tam przekładu na polski. Wystarczy jednak, żeby się z grubsza zorientować, o co w ogóle chodzi, a przydaje się zwłaszcza przy idiomach i nietypowych złożeniach czasownika z czymś. W niektórych przypadkach sięgam do Urban Dictionary, ale to narzędzie, którego trzeba używać z ogromną ostrożnością, ponieważ dodawane przez użytkowników definicje nie zawsze, mówiąc najłagodniej, są wiarygodne. Jest jednak niezastąpiony, jeśli chodzi o wszelkiego rodzaju slang, w szczególności wulgarny, erotyczny i/lub obraźliwy.

W dalszej kolejności jako podpórki służą mi oczywiście Google i Wikipedia, w różnej kolejności. Wikipedia oczywiście pozwala szybko ustalać fakty „encyklopedyczne”, ale służy też do sprawdzania, czy dany termin lub imię są jakoś spolszczone. Czasem wymaga to poskakania między hasłami i wersjami angielską i polską, ale mimo wszystko to jedna z najszybszych i najpewniejszych metod weryfikowania informacji. Google jest fajne w momencie, kiedy mam nie pojedyncze słówko, tylko całą dziwną frazę, którą podejrzewam o bycie idiomem/cytatem – jest spora szansa, że nawet jeśli jest nieco zniekształcona, uda mi się znaleźć coś podobnego w jakimś sensownym kontekście i zorientować się, o co może chodzić. Poza tym niezastąpiona jest Grafika Google, która po prostu pokazuje, jak coś wygląda – szczególnie meble, fryzury, kroje kiecek albo dekoltów i innego tego typu rzeczy. Że potem się okazuje, że to nie ma polskich odpowiedników, to rzecz inna.

Pozostaje mi jeszcze omówić samą organizację pracy, dla osoby pracującej w domu rzecz podstawową. Zdaję sobie sprawę, że to jest kwestia stuprocentowo indywidualna, ale uznałam, że może kogoś zainteresować. Ja zawsze zaczynam oczywiście od przeczytania całej książki, a także – jeśli to możliwe – wcześniejszych/dalszych części. Wtedy też zaczynam się zastanawiać nad podstawową terminologią i staram się „wyczuć”, jaki to będzie przekład. Potem, niezależnie od formy, zakładam sobie malutki plik txt, w którym robię spis treści – numery rozdziałów, strony, na których się zaczynają, i liczbę stron. Wygląda toto przykładowo tak:

+Rozdział 1    1 (20)
+Rozdział 2    21 (19)
+Rozdział 3    40 (30)(69)

+Rozdział 4    70 (27)2
+Rozdział 5    97 (31)3
+Rozdział 6    128 (22)(80)2

+Rozdział 7    150 (31)3
+Rozdział 8    181 (28)3
+Rozdział 9    209 (20)(79)2

+Rozdział 10  229 (30)3
+Rozdział 11  259 (20)2
Rozdział 12    279 (30)(80)3

Rozdział 13    309 (26)3
Rozdział 14    335 (21)2
Rozdział 15    356 - 374 (19)(66)2

Plusami odhaczam rozdziały, które są już przełożone. Liczba stron w rozdziale mówi mi, jak mam sobie rozkładać pracę. Z reguły przyjmuję jako podstawę 10 stron oryginału na dzień i potem to weryfikuję. W przypadku Trial by Fire to mniej więcej tyle, ile daję radę zrobić danego dnia. Bywają książki (jak te skracane z Tarsago), gdzie 6 stron nadwyręża moje nerwy, a w przypadku Rywalek potrafiłam dochodzić do 20 stron, jeśli się naprawdę spieszyłam. Z reguły co 2 strony robię sobie przerwę na kilka minut, którą przeznaczam na tzw. questy na Subecie albo na surfowanie po stronach. To nie może być nic bardzo absorbującego (np. sprawdzanie recenzji), ale tego rodzaju przerwy są dla mnie konieczne. Bywa, że przerwy są dłuższe, na umycie głowy albo drugie śniadanie. Bywa też, że muszę zrobić jakieś zlecenia z Lionbridge, mające krótki termin, jednak zawsze staram się dzielić dzienną porcję przekładu na takie kawałki po dwie strony, żeby nie wypaść z rytmu. Ważna uwaga: nie mówię tutaj, ile czasu mi zajmuje praca. To nie tak, że te 10 stron to „dzień pracy” – to jest dzienna dawka, przy której jeszcze mam poczucie, że robię dobrą i staranną robotę. Jej przekraczanie jest możliwe, ale grozi tym, że wyłączę mózg i zacznę tłumaczyć „na autopilocie”. Przerwy sygnalizują miejsca, gdzie zaczynam nowy dokument Worda. Średniej wielkości książkę dzielę zwykle na 4-5 części (więcej, jeśli jest duża, mniej, jeśli jest cienka), które scalam dopiero w momencie wysyłania przekładu do wydawnictwa. Sporo w tym mojej paranoi, ale mam też wrażenie, że w ten sposób łatwiej mi obrabiać pojedyncze pliki.

Tłumacząc, nie poprawiam nigdy łączników (-) na myślniki (–). Czasem zostawiam coś nieprzetłumaczonego lub do późniejszego sprawdzenia, i oznaczam to kolorem, żeby nie zapomnieć. Jeśli jest to potrzebne – na przykład w przypadku Trial by Fire – zakładam sobie plik „słowniczka”, w który wrzucam absolutnie wszystkie nazwy własne i generalnie wszystko, co powinno być tłumaczone konsekwentnie (np. jak w tym przypadku tłumaczę Coven albo guard). To bardzo ułatwia życia, szczególnie jeśli mówimy o cyklu, którego następną część dostaje się po roku. Ten słowniczek z reguły wysyłam razem z przekładem do wydawnictwa, żeby ułatwić życie redaktorowi. Także w razie potrzeby zakładam dokument z uwagami do przekładu – na przykład komentarzami, że coś musi zostać w jakiejś dziwnej formie, bo potem to będzie miało znaczenie, albo że to i to sprawdziłam w takich źródłach, więc redaktor nie musi tego robić od początku. To nie jest obowiązkowe, ale się przydaje, no i pozwala uniknąć nieporozumień. O ile słowniczek piszę razem z tłumaczeniem, o tyle uwagi uzupełniam przy drugim czytaniu, kiedy poprawiam tekst. Wtedy zwykle przyjmuję dzienną porcję „pół pliku” (to nie znaczy, że nic więcej danego dnia nie robię – nadmiary czasu dopycham zleceniami z Lionbridge). Rzadziej zaglądam do oryginału, staram się skoncentrować na polskiej wersji i sprawić, żeby czytała się możliwie gładko. Podejmuję ostatnie decyzje, poprawiam wątpliwe miejsca, no i zamieniam (nie ręcznie oczywiście) łączniki na początku dialogów na spacje. Z reguły robię to z podglądem ukrytych znaków (takich jak spacje czy akapity), żeby w razie czego wyrzucić coś dziwnego, co czasem się może zaplątać do tekstu.


Potem wysyłam, czekam grzecznie na odpowiedź, że tekst przyjęty, i pozostaje mi już tylko czekać na wypłatę... To znaczy, oczywiście, na sklepową premierę.