środa, 12 lutego 2014

Książki, produkty i przekłady

Praca nad Second Chance Summer posuwa się w dobrym tempie, Rywalki czekają już na mnie do odbioru, drugi tom tychże, czyli Elita, czeka na mnie do przetłumaczenia, zaś znajoma pożyczyła mi książkę o translatoryce. Przeczytałam chwilowo jeden rozdział, ale zdążyłam nabrać mocnego przekonania, że tłumaczenie jednak odrobinę przypomina jazdę konną albo na rowerze. Jak człowiek za dużo zaczyna kombinować nad techniką i nad tym, czy wszystko ma we właściwej pozycji, to ani się obejrzy, jak zlatuje na pysk. Chyba będę się trzymała poglądu, że chociaż pewien warsztat jest tłumaczowi niezbędny (jak w każdym zawodzie twórczym), sam przekład należy robić, opierając się na intuicji, a nie rozpamiętując, jaką to zasadę i dlaczego należy w tym momencie zastosować.

Pytanie, jakie zadała mi ta znajoma, brzmiało „dlaczego niektóre książki mają wiele przekładów?”. Cyniczna i nie do końca prawdziwa odpowiedź zabrzmi – bo widać wydawnictwom tak się akurat opłaciło. To nie jest całkowicie pozbawiona sensu odpowiedź. Od dłuższego czasu na rynku pojawia się bardzo, bardzo dużo książek, a w efekcie nawet te najbardziej wartościowe rzadko kiedy są tłumaczone więcej niż raz. A jeśli nawet, to zwykle dlatego, że albo pierwszy przekład do niczego się nie nadawał, albo wydawnictwo nie dogadało się z tłumaczem i/lub właścicielem praw majątkowych do przekładu (czyli z innym wydawnictwem). Zazwyczaj jednak łatwiej jest po prostu kupić stary przekład i wydać go jeszcze raz.

Poza tym istnieje pewne zjawisko, o którym pewnie nie powinnam pisać, ale które niestety widzę bardzo wyraźnie. Mimo piętrzących się w księgarniach stosów mam wrażenie, że tak naprawdę literatury jako takiej jest coraz mniej. Ogromna, przytłaczająca część tego, co jest wydawane, to w gruncie rzeczy „produkty” przeznaczone do konsumpcji w celach rozrywkowych, przygotowane zgodnie z najnowszymi trendami sprzedażowymi i napisane przez osoby, które szkoliły się na kursach pisania kreatywnego, więc mają dyplomy poświadczające, że wiedzą, co robią. Tyle że to nie jest literatura. Literatura może być dobra albo nie, może być rozpaczliwie zła, ale jednak działa na odrobinę innej zasadzie niż większość tego, z czym mam ostatnio do czynienia. W przypadku produktów absolutnie wystarczy jeden przekład, dostosowujący produkt do nowej grupy odbiorców (to się ślicznie nazywa „lokalizacją”), przekazujący jego treść w możliwie przyswajalnej formie.

Więcej niż raz tłumaczone są przede wszystkim dzieła zaliczane do klasyki różnych gatunków. To nie polega tylko na tym, że jakiś nudny profesor zapisał je na odpowiednią listę – one są klasyką właśnie dlatego, że pozostają na tyle dobre i intrygujące, by więcej niż jeden tłumacz doszedł do wniosku, że ma ochotę zmierzyć się z tym tekstem, pokazać czytelnikom w swoim kraju własną interpretację. Zabawną rzeczą, jaką warto pamiętać, jest jednak to, że czytelnicy przyzwyczajają się do przekładów i z reguły najbardziej będzie im się podobał ten, który przeczytali jako pierwszy. Szczególnie jeśli autor kolejnego przekładu postawi sobie za cel przewrócenie do góry nogami całej terminologii i nazewnictwa, tak zrobił to Łoziński w przypadku Władcy pierścieni i Diuny. Oba te przykłady są tak osławione w sieci, że ewentualni ciekawi na pewno znajdą liczne oburzone przykłady tego, co weszło do języka pod nazwą „łozizmów”, ale interesujące pytanie brzmi, jak byłby odbierany na przykład przekład Władcy pierścieni, gdyby to Łoziński był pierwszy, a nie Skibniewska. Może wszyscy przywykliby do jego neologizmów (tak jak przywykli do neologizmów Skibniewskiej – to ona wprowadziła na przykład „krasnoludy” jako odpowiednik „dwarves”) i wszelkie próby wierniejszego i zachowującego imiona przekładu uznaliby za śmieszne? Spróbujmy sobie wyobrazić, że ktoś wydaje Kubusia Puchatka albo Muminki z oryginalnymi imionami…

Ja mam ogromny sentyment do przekładu Ani z Zielonego Wzgórza Bernsteinowej, bo czytałam to w dzieciństwie kilka razy, ale w tym momencie muszę całkiem uczciwie przyznać, że to nie jest dobry przekład. Pomijając już wątpliwe decyzje w rodzaju nieistniejącego w oryginale „Zielonego Wzgórza”, które całkowicie fałszywie ukształtowało w mojej wyobraźni pejzaż, w jakim rozgrywała się akcja, trafiało się tam gęsto kwiecie w rodzaju „szkockich sosen” a nawet rzeczy takie jak „identyczność” zamiast „tożsamość”. Chętnie zobaczyłabym wydanie poprawione, ale… Gdyby ktoś całkiem logicznie odszedł od Zielonego Wzgórza i wymyślił coś zgodniejszego z oryginałem, pewnie już nie umiałabym się z tym pogodzić. Mogłabym wiedzieć, że tak jest lepiej, ale i tak by mi zgrzytało. Jeśli więc upieramy się, że jakiś przekład jest „lepszy” od innego, to czy przypadkiem nie mamy na myśli tylko tego, że bardziej do niego przywykliśmy, jako pierwszy ukształtował obraz książki zapisany w naszej pamięci?


Na pociechę powiem, że istnieją wyjątki. Przygody Alicji w Krainie Czarów miałam przyjemność poznać w przekładzie Macieja Słomczyńskiego. Wiele lat później dokupiłam sobie tłumaczenie Roberta Stillera – i oboma jestem zachwycona tak samo. Jasne, w tym przypadku każdy przekład zdziera jakąś warstwę znaczeniową z kunsztownego oryginału, ale obie te interpretacje są równorzędnie świetne. Nie chodzi o to, która co wierniej oddaje – obie przenoszą magię tej książki. Polecam je (razem z oryginałem – wydanie z przekładem Stillera jest dwujęzyczne) do porównania, jeśli ktoś chce sobie odpowiedzieć na pytanie, czy warto dwa razy tłumaczyć to samo.