środa, 1 sierpnia 2012

Obelgi, czyli nieprzyjemny obowiązek

O wulgaryzmach już pisałam przy różnych okazjach – co poradzić, kiedy akurat to temat wdzięczny, a przy tym stanowiący pole do popisu dla tłumacza (a jednocześnie wymagający od niego wyczucia). Trudniejsze są chyba tylko sceny erotyczne, a z nimi miałam na razie do czynienia w bardzo ograniczonym zakresie.

Jednym z powodów, dla których wulgaryzmów nie należy nadużywać, jest to, że napisane stają się „mocniejsze” niż mówione i bardziej zwracają uwagę czytelnika. Jest też jednak drugi powód, można powiedzieć – wychowawczy. Tego rodzaju bodźce mają to do siebie, że z czasem zaczynają „przytępiać” uwagę czytelników i przestają zwracać uwagę. A przestają, ponieważ zaczynają się wydawać całkowicie akceptowalną częścią języka – to widzę aż za często w moim portalu, kiedy jego czytelnicy do upadłego wykłócają się, że usunięte z ich komentarza słowo nie jest wulgaryzmem, bo przecież wszyscy go na prawo i lewo używają. Dlatego o ile nie popieram podejścia typu „motyla noga”, o tyle sama staram się nie przesadzać z wulgaryzmami w przekładzie, po prostu dlatego, że niekoniecznie mam ochotę, żeby czytelnicy się z nimi w ten sposób oswajali. I tak, wiem, że prawdopodobnie i tak je znają na wylot, ale mimo wszystko odrobina dobrego przykładu jeszcze nikomu nie zaszkodziła.

Jest jednak inna kategoria, zahaczająca o wulgaryzm, ale nie do końca z nim tożsama. To obelgi, poniżające określenia drugiego człowieka. Rzucenie do kogoś „ciota”, „szmata” czy „Żyd” nie jest wulgaryzmem sensu stricte, ale jednocześnie jest czymś gorszym – próbą obrażenia, poniżenia poprzez przyporządkowanie do pogardzanej przez siebie kategorii. Tego typu określeń unikam jak ognia, ponieważ całkiem po prostu brzydzę się nimi i nie odczuwam nawet najmniejszej potrzeby ich dalszego propagowania. Może się jednak zdarzyć, że tłumacz nie da rady od nich uciec – co bowiem zrobić, jeśli z kontekstu jasno wynika, że właśnie tego typu określenie zostało użyte? Podobnie jak z wulgaryzmami, problem polega na tym, że każdy język na własny zestaw takich uroczych epitetów, niekoniecznie nadających się do tłumaczenia wprost. Zazwyczaj jednak daje się znaleźć taki czy inny ekwiwalent. Podobnie jak przy wulgaryzmach, sztuka polega moim zdaniem na tym, żeby nie przesadzać i nigdy, ale to nigdy nie używać tego, jeśli nie jest konieczne – a już na pewno nie np. w kontekście żartobliwym czy neutralnym.

Przewiduję dłuższą dyskusję z Wydawnictwem, ponieważ w tłumaczonej przeze mnie powieści (tak, tym sympatycznym, pogodnym, wakacyjnym romansidle) pojawia się słowo, które postanowiłam przełożyć jako „dałn”. Wiem doskonale, że dzieciaki w polskich szkołach rzucają tym w prawo i w lewo, bez cienia skrępowania, ale to właśnie ten przypadek, kiedy głupi epitet odwołuje się do bardzo prawdziwego ludzkiego nieszczęścia w celu poniżenia i obrażenia kogoś. Brzydzę się, uczciwie się brzydzę. Jednakże tutaj to słowo pojawia się dokładnie w takim kontekście: jako obelga rzucana pod adresem drugiej osoby i – co bardzo istotne – nigdy, przenigdy niepowtarzana przy rodzicach. W drugim tomie jest wręcz scena, kiedy jedno z rodziców rzeczonej postaci dowiaduje się, jakiego to określenia używa, i całkiem zwyczajnie w to nie wierzy. No bo w domu nigdy... Uznałam, że po pierwsze – pospolity „głupek” czy „kretyn” nie spełniłby swojej roli; po drugie – ta obelga została wymyślona z powodu konkretnych problemów traktowanej nią osoby (autentycznego ADHD); po trzecie – książka nie łopatologicznie, ale absolutnie jasno i wyraźnie pokazuje, że tego rodzaju zachowanie jest nieakceptowalne nawet jako żart. Czy Wydawnictwo to przekona? Zobaczymy.

środa, 25 lipca 2012

Tylko się utopić

Od czasu do czasu tłumacz się nadziewa na Problem. Taki naprawdę paskudny i trudny do obejścia. Z rybami poradzę sobie sama i na własną odpowiedzialność, co jednak zrobić, kiedy nadjeziorne życie bohaterów zahacza o rozrywki daleko wykraczające poza moje kompetencje?

Powiedzmy, że z żeglarstwem sobie jakoś poradzę. Nie znam się na tym specjalnie, ale liznęłam przy okazji rozmaitych lektur tego i owego, więc podpierając się niezawodnym internetem jestem w stanie ustalić, jak się nazywa taka dziura, co się w nią maszt wtyka (gniazdo) albo taka linka, co się nią manewruje żaglem (fał). Nie zmienia to faktu, że człowiek co chwila się przeraża, że się wygłupi - czy motorówka ma klakson? Znaczy, ma coś, co trąbi, ale czy tak się go nazywa? (Chyba tak). Co to ma być "idle zone" na przystani? (Licho wie, będę dalej konsultować). Tu jednak przynajmniej mam od biedy kogo się pytać.

Problem (ten przez duże P) polega na tym, że bohaterowie uprawiają wakeboarding, ja zaś o istnieniu tego sportu dowiedziałam się dopiero z tej książki. I nie ma tak dobrze, że autorka pisze "no to popołudnie spędzaliśmy uprawiając wakeboarding" (swoją drogą - "surfing", ale "surfować", a przecież nie można chyba mówić o "wakeboardowaniu"!). Autorka szczegółowo opisuje najrozmaitsze ewolucje i skoki wykonywane przez bohaterów! Mogę sobie oczywiście znaleźć na YouTube, jak to wszystko wygląda, nie ma sprawy. Ale jak to nazwać w tłumaczeniu?! Rozpaczliwy rajd po stronach i forach zaowocował przekonaniem, że większość tych ewolucji po prostu funkcjonuje pod nazwami angielskimi, które są krótkie i proste (podobnie jest zresztą w przypadku deskorolki). Nie mam jednak pewności, czy aby wszystkie - poza tym tam, gdzie to możliwe, wolałabym stosować polskie odpowiedniki, bo książka nie jest przecież dla fachowców. To znaczy - salto zamiast front flip i inne tego rodzaju. Ale czy bohaterka może powiedzieć Zrobiłam heelside backroll z nose-grabem?!

Dojrzewam do tego, żeby zacisnąć zęby i zadać na jednym z tych forów odpowiednie pytanie. Nie wiem tylko, czy wakeboardziści aby na pewno nie jadają tłumaczek, a poza tym problem polega na tym, że tego rodzaju kwiatków mam sporo, wtopionych w zdania i akapity, a jakoś trudno mi sobie wyobrazić zmuszanie zdrowego samca do czytanie obszernych fragmentów romansu dla nastolatek. Nawet zaskakująco niezłego.

Wyłażąc na chwilę z wody: zabawną różnicą kulturową jest rozrywka nazywana drinking game, która generalnie polega na szukaniu pretekstów do picia. W omawianym przykładzie chłopaki bawią się w rzucanie monet do kubka, a kto trafi, ten wskazuje ofiarę, która ma wypić następną kolejkę. Wyrafinowany ubaw po pachy... Tylko że moi znajomi zgodnie orzekli, że na imprezach polskich nikt się w takie subtelności nie bawi, jak się pije, to się pije. A co za tym idzie, drinking game nie ma polskiego odpowiednika. Bo kogo to obchodzi, że tłumaczka potrzebuje...

środa, 18 lipca 2012

Rozterki biologa, czyli nowa książka na tapecie

Tajemniczy projekt pozostaje niestety tajemniczym projektem, a szkoda. No nic, jak wyjdzie, to o nim może parę słów napiszę.

Za to Wydawnictwo Jaguar podsunęło mi nową propozycję: Endless Summer autorstwa Jennifer Echols. Znowu romansidło, znowu kojarzące mi się nieodparcie z anime z gatunku shoujo, ale zaskakująco udane. Napisane sprawnie, dowcipnie, postaci nie irytują – udało się jakoś uniknąć zrobienia z bohaterki kolejnego wcielenia Mary Sue, a z bohatera klona Edwarda. W dodatku tłumaczy się szybko i lekko, a napisane jest mniej „slangowo” niż Nie zadzieraj nosa. Co nie znaczy, że nie dostarcza mi rozmaitych radości i nie zmusza do podejmowania decyzji.

Rzecz dzieje się w Alabamie, nad bliżej niesprecyzowanym jeziorem (jezior tam zdaje się nie brakuje). Przeżyłam chwilę szczęścia doskonałego, gdy w tekście książki napotkałam bryozoa, czyli mszywioły. Lubię rzeczy zmuszające ludzi do sięgnięcia po Google, a w dodatku sama ta nazwa, znana mi od dawna, jest po prostu prześliczna. Ku mojemu jeszcze większemu szczęściu okazało się, że te mszywioły w tekście książki rosną gęsto, albowiem bohaterka i narratorka ma na ich tle absolutną obsesję (i niestety za nimi nie przepada). Ale niech sobie nie przepada – grunt, że ja mogę w polskim tłumaczeniu obracać te mszywioły przez wszystkie przypadki.

Moje szczęście skończyło się jednak gwałtownie, kiedy na wody powieści romantycznej dla nastolatek wpłynęły kolejne ryby: brim, bass, striper oraz crappie. Ta ostatnia żywina była o tyle istotna, że ważnym punktem fabuły jest nadjeziorna impreza nazywana Crappie Festival, którą młodzież oczywiście przekręca na Crappy Festival. Tymczasem język polski jakoś nie potrzebował wymyślać polskich nazw na to, co pływa w jeziorach Alabamy i w rezultacie brim to ryba z rodzaju Lepomis, bass to bliżej niesprecyzowana ryba (co najmniej z kilku rodzin), striper to skalnik prążkowany (wiwat polska nazwa! Tylko dlaczego jakoś nie widzę tego w dialogu...), zaś nieszczęsny crappie to przedstawiciel rodzaju Pomoxis. „Święto Pomoxisa” jakoś nie jest tym efektem, do którego bym zmierzała…

W efekcie postanowiłam zrobić coś, czego jako biolog wstydzę się najgłębiej. Całe to łacińsko-egzotyczne towarzystwo zamieniłam w swojskie szczupaki, płotki i okonie, chociaż żadne z tych stworzeń (może poza okoniowatymi) nie żyje w Ameryce. A Crappy Festival? Przemienił się w oficjalny Dzień Leszcza i nieoficjalne „święto leszczy”. Teraz zastanawiam się tylko, czy są jakieś szanse, że Wydawnictwo pozwoli mi wepchnąć jakiś przypis prostujący to przekłamanie, czy też uzna, że nie ma co sobie głowy drobiazgami zawracać.

czwartek, 21 czerwca 2012

Raport krótki...

Czekam sobie. Czekam, aż wyjdzie Klucz, czekam, aż wyjdzie Nie zadzieraj nosa. Czekam, żeby się okazało, co i jak będę robiła po tym, co robię w tej chwili...

...I niestety dlatego właśnie na razie nowych wpisów nie będzie. Pracuję teraz nad książką dla innego wydawnictwa. Jest ciekawa - kompletnie inna od tego, co robiłam dotychczas i dostarczająca całego pęczka zupełnie nowiutkich problemów. Jednakże wydawnictwo, zapytane o pozwolenie "oblogowania" tłumaczenia, nie odpowiedziało. Możliwe, że po prostu pani redaktor prowadząca o moim pytaniu zapomniała, ale możliwe też, że nie ma tam zwyczaju, żeby coś takiego robić. Tak czy inaczej to coś, co wypada uszanować. Dlatego na razie jestem trochę tajemnicza, bo książki nie ma w zapowiedziach na stronie tego wydawnictwa - więc na razie nie będę zdradzać nawet, co to jest. W każdym razie - jest ciekawie, ale blog należy chwilowo uznać za zawieszony.

piątek, 4 maja 2012

Aktualizacja kwietniowa (spóźniona)

Pierwszy tom przygód Devon Delaney zmienił tytuł na Wakacyjna tożsamość Devon Delaney. Drugi, czyli ten, który ja tłumaczyłam, nazywa się teraz Nie zadzieraj nosa, Devon! – tytuł zmienił się już po tym, jak oddałam rzecz do Wydawnictwa, więc to decyzja po stronie wydawniczo-marketingowej. Na stronie Jaguara pojawiła się to zapowiedź i okładka. Naprawdę z różowym popcornem!

Jak widać wyżej – tom został oddany bezkolizyjnie do Wydawnictwa, nowszych i ciekawszych problemów tłumaczeniowych nie zanotowałam. Ukaże się prawdopodobnie w czerwcu. Natomiast po raz kolejny przesunęła się premiera Klucza Marianne Curley – teoretycznie na koniec kwietnia, praktycznie będzie w maju, jeśli dobrze pójdzie.

Zainteresowało się mną inne wydawnictwo i nie jest wykluczone, że zostanie mi podrzucone do tłumaczenia coś z kompletnie innej beczki. Niestety w tym momencie nie wiem jeszcze, czy będę mogła owo coś wykorzystać jako materiał do sekcji na blogu: kiedy będę miała już umowę, zapytam rzeczone wydawnictwo, ale jeśli sobie nie będzie tego życzyło, to oczywiście nie będę się wpychać. Innych planów na razie nie mam – może wrzucę jakąś notatkę ogólnojęzykowo-światopoglądową, ale to pewnie też nie zaraz.

piątek, 30 marca 2012

Całkowicie wymieszana dawka crazy things

Przedłużające się milczenie spowodowane zostało: a) nagłą miłością, jaką zapałał do mnie Lionbridge („To jak, zrobi pani jeszcze 3000 słów na wczoraj?”); b) kończącym się w świecie anime sezonem zimowym i zaczynającym wiosennym („Ja serio zaraz napiszę tę recenzję” + „A kieeedy będzie nowy grafik rezerwacji na wiosnę?”); c) nowym domownikiem (oczywiście czworonogim).

Na stronie Wydawnictwa Jaguar pojawiła się zapowiedź pierwszego tomu o perypetiach Devon. I jeśli to się ma nazywać Sekretne „drugie ja” Devon Delaney, to ja się zamierzam uprzeć, żeby mój tom nosił tytuł Devon Delaney powinna być mądrzejsza. A już się bałam, że będę musiała znowu wymyślać coś jednowyrazowego... Chociaż jakby mnie ktoś pytał, to lepszym tytułem pierwszego tomu byłoby Zmyślone życie Devon Delaney, niewymagające używania cudzysłowu. Tłumaczenie garściami dostarcza mi radosnych problemów do opisywania, więc ku pociesze i nauce zamieszczam garść z nich, wraz z podjętymi przeze mnie decyzjami tudzież wątpliwościami.

W jednym z rozdziałów bohaterka zastanawia się (w duchu) nad prezentem, jaki jej chłopak mógłby dać na urodziny bardzo nielubianej przez nią koleżance i ma nadzieję, że będzie to prezent możliwie bezosobowy. Jako przykład takiego prezentu podaje gift card, czyli to, co po polsku nazywa się kartą podarunkową – bonem na określoną kwotę, do zrealizowania w danym sklepie. Rzecz jak najbardziej istnieje już w Polsce, ale problem polega na tym, że żaden nastolatek nie wpadnie raczej na pomysł dawania czegoś takiego. W tym przypadku nie warto się upierać przy oryginale – to nie jest nawet pojawiający się w książce przedmiot, tylko przykład wymyślony przez bohaterkę. Uznałam, że znacznie lepiej będzie zastąpić go przykładem, który nie zgrzyta i tak oto karta podarunkowa zamieniła się w pudełko czekoladek. Voilà!

Osobną i (nie)wesołą rzeczą jest nasycenie języka polskiego anglicyzmami, wymuszające również jakieś angielskie wstawki w oryginale. Na przykład bohaterka ma na paznokciach lakier barwy nazwanej Passionate Plum. Oczywiście nie sztuka byłoby z tego zrobić jakąś Namiętną Śliwkę, ale wystarczy zajrzeć do pierwszej perfumerii, żeby się przekonać, że wszelkie kosmetyki do makijażu mają nazwy odmian angielskie, względnie francuskie. Polska będzie wyglądała dziwacznie, więc Passionate Plum zostało sobie w tłumaczeniu. A co zrobić z popijaną przez koleżankę bohaterki diet coke? I tak dobrze, że coke to może być po prostu cola, bez konieczności precyzowania marki. Ale nikt u nas nie mówi cola dietetyczna, ponieważ wszelkie te niskokaloryczne warianty żywności to przecież... light. Czyli diet coke to po polsku cola light. Piękna ta polszczyzna, nie?

Lecimy dalej i dochodzimy do ślicznych i niejednoznacznych przymiotników. Bohaterka nawiązuje do zachowania postaci z oglądanego przez siebie filmu i oznajmia, że robił on crazy things. Czyli jakie? Szalone? Głupie? Okropne? Nietypowe? Tłumaczce pozostaje tylko namierzyć film, o jakim mowa (Obcy w rodzinie), doczytać, ile się da na tematjego fabuły, a potem zacząć się głowić, jak w jeden przymiotnik zamknąć problem: „Walcząc ze złością i frustracją, Steve buntuje się przeciwko życiu, które jest zmuszony wieść. Przyłącza się do świata uciekinierów i wyalienowanej młodzieży” (cytat za Filmwebem).

Można powiedzieć, że i tak miałam szczęście, bo ten film przynajmniej ma polski tytuł. W innym miejscu nadziałam się na rzecz tyleż drobną, co nieprzekładalną. Oto siostra bohaterki (wiek przedszkolny) drażni się z nią na temat jej (domniemanego) chłopaka, wykorzystując w tym celu popularne wśród dzieci rymowanki: Luke and Devon, sittin’ in the tree, K-I-S-S-I-N-G. First comes love, then comes marriage, then comes Devon with a baby carriage! Rymowanka jest zasadniczo z podobnej kategorii, co Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek, ale no właśnie – takiej po polsku nie ma. Najbliższe, co mamy, to Jacek i Barbara, zakochana para, które wymaga użycia tych konkretnych imion dla osiągnięcia rymu (nie da się nic podstawić), a w dodatku nie wystarcza w przytoczonej scenie, której główny punkt stanowi to, że mama bohaterki zachowuje się, jakby wierszyk wydawał jej się przepowiednią na bliską przyszłość. Z kolei tłumaczenie wprost sensu nie ma – skąd i po co drzewo – tak samo jak skąd i po co kiełbasa od Jurka – dla polskiego czytelnika to będzie niezrozumiałe. Decyzja: wstawić ze dwie zmyślone rymowanki, oddające mniej więcej potrzebną treść.

Kontekst to delikatna rzecz – nie mogę przesadzić i odwoływać się do rzeczy znanych tylko w Polsce, bo będą zgrzytać w powieści dziejącej się w USA. Z drugiej strony nie zawsze warto tłumaczyć wszystko wprost i dosłownie – czekoladki i karta dowodem. Innym przykładem może być przypomniana (ku zgrozie bohaterki) historia z jej dzieciństwa, dotyczącego ukochanego kocyka, który nazywała Mr. Blankie. Jeśli ktoś miał trochę z angielskimi utworami dla dzieci do czynienia, to wie zapewne, że takie Mr. jest szalenie często dodawane do imion najrozmaitszych zabawek – właśnie przez bardzo malutkie dzieci. Czyli niby nasuwa się Pan Kocyk, tyle że po polsku dzieci nie nazywają swoich ulubionych zabawek (i innych przedmiotów) w ten sposób. Lepszym wyborem wydał mi się Kocuś – czyli przesadne, dziecinne spieszczenie. Z drugiej strony w przypadku dyskusji o scout’s honor zdecydowałam się zostawić słowo skauta – bo skauci są już „oswojeni” przez różne filmy, seriale i książki amerykańskie, a jednak harcerstwa w Stanach nie ma.

Pozostaje też zawsze i wszędzie w literaturze babskiej walka z elementami garderoby – chwilami nie mniej zaciekła niż w Błękitnokrwistych (minus nazwy marek, chociaż i one się czasem pojawiają – ale na szczęście w dużej mierze takie, o których istnieniu przynajmniej słyszałam). Bohaterka, idąc na imprezę, wyciąga po kryjomu z szafy mamy boots. Niby to zwykle coś solidniejszego niż shoes, ale z drugiej strony zagapiłam się na imprezowy kontekst i zrobiłam z tego pantofle na obcasie. Po czym doszłam do sceny, w której bohaterka ściąga to to z najwyższym trudem, szarpiąc się z suwakiem. Po szybkiej konsultacji z koleżankami kozaczki wygrały z botkami, a mnie zostało pracowite cofanie się po własnych śladach i przeróbka. Gorzej, jak trzeba się domyślać, jak może wyglądać zielona spódnica z silver overlay – szczerze mówiąc, nie doszłam i chyba ostatecznie zrobiłam spódnicę przybraną srebrną gazą. A najgorzej, jak bohaterka rzuca prościutką frazą puffy dress, a tłumaczka siedzi i kombinuje, jak by tu krótko i węzłowato opisać taki rodzaj kiecki. Na szerokiej halce? Brrr.

Na koniec zaś akcent humorystyczny. Dziabiąc tekst n-tą godzinę natrafiam na SMS wysłany do bohaterki: DO YOU WANT TO GO SHOPPING FOR DRESSES AFTER MEL’S TMR?. Czy TMR to skrót od tomorrow, czy może jakiś inny szyfr? Powinnam zostawić to i poczekać jeszcze kilka stron, a wyjaśniłoby się, że tak, dokładnie o to chodziło. Zamiast tego wrzuciłam skrót w Google, gdzie na pierwszym miejscu Wikipedia poinformowała mnie surowo, że TMR to skrót od total mixed ration, czyli całkowicie wymieszana dawka, oznaczający najpopularniejszy system żywienia krów.

środa, 14 marca 2012

Bale, sądy i burza hormonów

Pierwszy rozdział został podsunięty w stanie przetłumaczonym surowym ekspertce (ekspertka ma naście lat, ale w odróżnieniu od bohaterki, zamiast różowego popcornu ma pod czaszką dobrze działający superkomputerek), która orzekła, że może być. Ja tu w zasadzie Ameryki nie odkrywam – takie książki istnieją na rynku, tyle że nie istniały, kiedy ja miałam lat naście, więc sama się z nimi nigdy nie stykałam… Ale nic to, ma być tak, żeby było dobrze.

Książka ma być przede wszystkim do śmiechu, więc mogę jednak użyć trochę trudniejszych słów, które w narracji bohaterki pojawiają się, kiedy chce podkreślić, jak to już jest dojrzała i dorosła. Podobnie z egzaltowaną przesadą, z jaką podchodzi do codziennych problemów. Co chwila się za to rozbijam o czasy (gramatyczne, nie historyczne). Strażnicy Veridianu także byli pisani w pierwszej osobie, ale zupełnie inaczej: to była dynamiczna relacja, jakby ktoś na bieżąco opisywał wszystko, co się wokół niego dzieje. Tu przypomina to raczej styl, w jakim na następny dzień opowiadamy psiapsiółce, co nam się przydarzyło. Stąd muszę tym razem nieodwołalnie mieszać czasy, bo inaczej nie wyjdzie. Polski zresztą jest pod tym względem dość zabawny: dopuszcza możliwość używania czasu teraźniejszego do opisu przeszłych wydarzeń („No więc siedziałam wczoraj w kawiarni, a tu nagle patrzę – wchodzi ta małpa!”). Tyle, że przy takich zmianach czasu łatwo się zawiązać na trzy supełki, co i mnie się zdarza...

Jak zwykle piętrzą się małe i większe decyzje. Jak traktować słowo „chłopak”, które po polsku jest dwuznaczne („mój chłopak” versus „jakiś tam chłopak”)? Co zrobić z prościutkim „mieć chłopaka/dziewczynę”? O ile „Mam chłopaka” jest całkowicie neutralnym opisaniem relacji towarzysko-uczuciowej, o tyle „Był moim pierwszym chłopakiem {w domyśle: jakiego miałam}” nagle może zacząć przywoływać skojarzenia seksualne. Czy za każdym razem należy „love” i „like” tłumaczyć na „miłość/zakochanie”? Tu akurat często gęsto zmieniam na „podobać się” i inne podobne, bo jednak takie nadużywanie miłości mi trochę zgrzyta jako „za wielkie” słowo. Czy młodzież jeszcze mówi „chodzić ze sobą”? To wygodne, więc mam nadzieję, że uda mi się to zachować. No i jak tłumaczyć „ex-boyfriend/girlfriend”? Mam nadzieję, że uda mi się do skrócić do „były/była” (w złożeniu „A mój były to nie lubił kotów”). Rzecz o tyle nie jest (dla mnie) śmieszna, że połowa tej książki wałkuje problemy uczuciowe bohaterki.

Osobny pęczek zgrzytów stanowią sprawy szkolne. Jak już pisałam chyba przy Błękitnokrwistych, sporym problemem jest zawsze to, że uczniowie nie mają przedmiotów tak jak w Polsce – w sensie, że cały rocznik ma te same lekcje (ewentualnie jakoś sprofilowane na poziomie klasy). Każdy uczeń wybiera sobie (nie całkiem dowolnie, rzecz jasna) różne „kursy”, na które uczęszcza, ale to znaczy, że bohaterowie nie mają czegoś takiego, jak „bycie z kimś w jednej klasie” i co chwila się tasują i przemieszczają. To pół biedy, bo już przywykłam. Udało mi się też ustalić, że (analogicznie zresztą jak w Polsce) „siódma klasa” to odpowiednik pierwszej gimnazjalnej.

Prawdziwą i nieomijalną rafą, na jaką się nadziałam, okazał się jednak „mock trial”. Generalnie jest to rodzaj szkolnych zajęć dodatkowych, gdzie uczniowie „odtwarzają” sądowe rozprawy. Jak rozumiem, celem jest zapoznanie ich z jednej strony z prawem i procedurami (cenne!), a z drugiej, nauczenie rozwiązywania problemów, w stylu – jakie pytania powinien zadać prokurator, a jakie obrońca? W przypadku opisanym szczegółowo w tej książce uczestnicy tych zajęć nie „odgrywają” nawet sądu – dostają na kartkach opisy spraw i dyskutują nad nimi w podgrupach. I jak to, na litość bogów, przełożyć? Obecne „kółko prawnicze” zgrzyta mi koszmarnie, próbuję wymyślić coś, co miałoby w sobie „sąd/rozprawa” (i to nieszczęsne kółko albo od biedy klub, dla podkreślenia szkolnego charakteru), ale na razie całkowicie bezskutecznie.

Mniejszym, acz także zgrzytającym problemem jest szkolna potańcówka (tak, wiem, to słowo już nie istnieje), nazywana tutaj po prostu „dance” albo „semiformal”. „Dyskoteka” nie jest dobrym słowem, nawet jeśli jest najczęściej używana po polsku, bo chodzi tu – no właśnie – o coś trochę elegantszego, gdzie dziewczynki mogą przyjść wystrojone w sukienki wieczorowe. Na razie wrzuciłam „bal” – wydaje mi się neutralne i mimo wszystko używane, przynajmniej w oficjalnym nazewnictwie, jeśli nawet nie w gronie młodzieży. Ciekawe, na co jeszcze się dalej nadzieję...

czwartek, 8 marca 2012

Translator Should Totally Know Better

Wśród wolnych zostało z początkiem marca oddane do wydawnictwa, co oznacza pożegnanie z cyklem Dzieci cienie. Długotrwała hibernacja bloga wynikała z tego, że nie było właściwie z czego się spowiadać przy kolejnych tomach. Jak już powtarzałam: rzecz jest napisana dobrze, ale przejrzystym językiem, opierając się bardziej na narracji niż na dialogu (narracja jest łatwiejsza, bo nie trzeba się martwić, czy bohaterowie użyliby takich czy innych słów). Tak naprawdę nie miałam prawie żadnych decyzji do podejmowania: po prostu siedziałam i tłumaczyłam jak leci.

W księgarniach tymczasem pojawił się właśnie tom drugi tego cyklu (trzeci i czwarty tom oryginału): Wśród zdradzonych. Wśród notabli i pomijając literówkę w nazwisku bohaterki podanym z tyłu okładki, wydany jest bardzo ładnie. Nieodmiennie podobają mi się używane przez Wydawnictwo czcionki, zarówno w środku, jak i na okładce. No i nieodmiennie podoba mi się moje nazwisko na karcie tytułowej! W marcu ma się jeszcze/wreszcie ukazać Klucz, czyli ostatni tom Strażników Veridianu. Naprawdę straszna szkoda, że taka fajna przygodowa trylogia ma takiego pecha...

Wydawnictwo natomiast wysłuchało moich próśb o coś „nieponurego” i oszczędziwszy mi kolejnego powieścidła z popularnego ostatnio nurtu „postapokaliptycznego” (moda się na mnie chyba prywatnie uwzięła, co ja jej zrobiłam?!), przydzieliło mi rzecz lekką, łatwą i przyjemną. A mianowicie tomik zatytułowany Devon Delaney Should Totally Know Better, popełniony przez niejaką Lauren Barnholdt. Jak łatwo zgadnąć po samym tytule, rzecz jest silnie młodzieżowa (bohaterka ma lat 13) oraz komediowo-romantyczna (bohaterka wyjątkowo pomysłowo komplikuje sobie życie). Ot, taki odpowiednik mangi shoujo (albo też serialu z Disney Channel). Notabene, jest to drugi tom, ale chociaż oczywiście przeczytam pierwszy, kiedy tylko dostanę jego przekład z wydawnictwa (powinien być wcześniej od mojego), jego znajomość nie jest mi tu niezbędna do szczęścia, poza kwestiami ujednolicenia ewentualnego nazewnictwa i tak dalej.

Abstrahując całkowicie od (za)wartości fabularnej, która w przypadku Devon Delaney... kojarzy mi się nieodparcie z różowym popcornem, na swój sposób ta książka stanowi znacznie bardziej interesujące wyzwanie niż Dzieci cienie. Tu bowiem dialogów jest od metra, a narracja prowadzona jest w pierwszej osobie przez bohaterkę – to zaś oznacza, że tłumaczka nie będzie się mogła chować za narratorem ze swoimi złożonymi i skomplikowanymi zdaniami. Język musi być prosty, przejrzysty i komunikatywny, a przy tym żywy. Nie mogę naśladować prawdziwych nastolatek (z przyczyn, które opisywałam wcześniej w temacie języka młodzieżowego), ale muszę cały czas i nieodmiennie unikać słów i sformułowań, których na pewno by nie użyły. To znaczy, czytelniczki będą mi musiały darować, że moja bohaterka nie wykrzyknie „Ależ ten chłopak słitaśny!” (Wydawnictwo by mnie na suchej sośnie powiesiło, a co gorsza, matka by mnie wydziedziczyła), ale nie mogę włożyć w jej usta słów „Przyznam, iż znajduję tego młodzieńca niezwykle atrakcyjnym”. Czy dziubanie tej książki natchnie mnie do częstszego pisania? Obiecać nie mogę, ale wydaje mi się, że co najmniej ze 2-3 notki powinnam przy jej okazji z siebie wykrzesać.

niedziela, 15 stycznia 2012

Rok 2011 - podsumowanie

Przyszedł czas na podsumowanie roku 2011, czyli nudny post techniczny. Przykro mi!

W zeszłym roku, jak się okazuje, więcej tłumaczyłam niż wydawałam. Nakładem Wydawnictwa Jaguar ukazały się „Zbłąkany anioł. Krwawe walentynki”, czyli połączone w jednym tomie dwie pozycje z cyklu „Błękitnokrwiści” Melissy de la Cruz. Dalej, z trylogii „Strażnicy Veridianu” autorstwa Marianne Curley, ukazały się dwa tomy – „Straż” i „Mrok” (trzeci tom ma chyba wreszcie wyjść w lutym). I wreszcie jesienią został opublikowane – także razem, w jednym tomie – dwa pierwsze tomy cyklu „Dzieci cienie” Margaret Peterson Haddix: „Wśród ukrytych. Wśród oszustów”. Jeśli jednak chodzi o tłumaczenie, to w tym roku przygotowałam trzy tomy „Strażników Veridianu” i pięć tomów (licząc według wydania oryginalnego) „Dzieci cieni”. To razem osiem pozycji, chociaż oczywiście książka książce nierówna – jeden tom „Strażników Veridianu” jest na objętość ponad dwukrotnie większy od jednego tomu „Dzieci cieni”, stąd tak okazała liczba.

Spróbujmy to rozbić na wyliczenie szczegółowe, pamiętając, że strona znormalizowana to 1800 znaków (ze spacjami), natomiast arkusz, czyli podstawa rozliczeń w wydawnictwach, to 40 000 znaków.

1. Straż – 260 stron znormalizowanych, czyli 11,7 arkusza wydawniczego.
2. Mrok – 267 stron, czyli 12 arkuszy.
3. Klucz – 338 stron, czyli 15,2 arkusza.
4. Wśród ukrytych – 109 stron, czyli 4,9 arkusza.
5. Wśród oszustów – 119 stron, czyli 5,3 arkusza.
6. Wśród zdradzonych – także 109 stron, czyli 4,9 arkusza.
7. Wśród notabli – 121 stron, czyli 5,4 arkusza.
8. Wśród odważnych – 155 stron, czyli 7 arkuszy.

Sumując razem, dostajemy 1478 stron (66,4 arkusza), czyli rezultat lepszy niż w zeszłym roku. Inna rzecz, że „Dzieci cienie” tłumaczą się wyjątkowo szybko i bez problemów, co zresztą jest głównym powodem, dla którego nie opisuję procesu ich tłumaczenia. Nie ma czego – siadam, pracuję, siadam, pracuję, książka gotowa. Nie znaczy to oczywiście, że są książką niedobrą, przejrzystość stylu i (co najważniejsze) brak konieczności wymyślania polskich odpowiedników różnych nazw, nie mają żadnego związku z jakością tekstu jako takiego.

Jak łatwo zgadnąć, dysponuję skończoną ilością czasu do pracy, dlatego w tym roku zrobiłam mniej dla firmy Lionbridge – niecałe 530 000 słów (co można nieprecyzyjnie przeliczyć na jakieś 2100 stron). Przede wszystkim dlatego, że niespecjalnie o te zlecenia zabiegałam, zajęta tłumaczeniami, które są jednak zdecydowanie przyjemniejsze niż poprawianie suchych redakcji technicznych.

Poza tym, skoro o czasie mowa, w zeszłym roku nie zajmowałam się w ogóle portalem Tanuki, który w tym roku wrócił w zakres moich obowiązków. Ciekawie byłoby kiedyś podliczyć, ILE właściwie zredagowałam, ale to wymagałoby przekopania się przez tak ogromną liczbę pojedynczych plików Worda (każda recenzja jest zawsze w oddzielnym pliku), że szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak miałabym to zrobić. W każdym razie możemy bezpiecznie doliczyć jeszcze spory kawałek wyjęty z życia na zarządzanie portalem. I nie, pieniędzy z tego nie ma, ale cieszę się, że mogę to robić, a mimo to żyć i zarabiać spokojnie, co na etacie byłoby trudne, w porywach do niemożliwe.

Finansowo żyję mniej więcej tak, jak żyłam (chociaż, co istotne, stawki generalnie od lat się nie zmieniają, więc inflacja pomalutku podgryza moje dochody). Nie nawiązałam współpracy z innymi wydawnictwami, ale też fakt, że nie starałam się tego robić, bo i tak nie miałabym czasu. Nawet w obrębie Jaguara musiałam w tym roku zrezygnować z przetłumaczenia kolejnego tomu „Błękitnokrwistych”, ponieważ nie dałabym radę w zadanym terminie wyrobić się i z nim, i z kolejnym tomem „Dzieci cieni”.

Jeśli chodzi o plany na bieżący rok, to na razie muszę wykończyć jeszcze dwa tomy „Dzieci cieni” – „Wśród wrogów” i „Wśród wolnych”. Mam już na nie podpisane umowy, a z robotą powinnam się zamknąć do końca lutego. Co potem – to wielka niewiadoma, mam w zasadzie obiecane „coś nowego”, chociaż jako urodzona pesymistka uwierzę w to dopiero, kiedy będę miała książki w garści. No i trzymajcie kciuki, żeby tym razem było to coś odrobinę mniej ponurego, a odrobinę bardziej kompatybilnego z moimi upodobaniami!