niedziela, 25 stycznia 2015

Chyba nie lubię imiesłowów

Nie wiem, czy należy to uznać za wydarzenie humorystyczne, czy może za dzwonek ostrzegawczy, ale ostatnio śniły mi się imiesłowy. To znaczy, śniło mi się, że próbowałam znajdować im jakieś synonimy i im bardziej próbowałam, tym bardziej się nie dawało. Angielski niestety uwielbia konstrukcje, które dosłownie przełożone na polski zawierają imiesłowy, takie robił coś, robiąc coś innego. To oczywiście konstrukcja idealnie poprawna, szczególnie że ja nie jestem aż taką purystką i nie wgłębiam się w filozofię ich stosowania, tak długo, jak długo mają sens. Problem robi się wtedy, gdy takich imiesłowów piętrzy się cały stosik i patrząc (ąc!) na stronę, widzi się: ąc! ąc! ąc!, podskakujące jak małe piłeczki. Można to obejść, ale bywa, że zamiast spokojnie tłumaczyć, jak autor przykazał, zmierzam do celu wężykiem, obchodząc, obchodząc i obchodząc.

W takich momentach każdego, kto zaczyna mi klarować coś o wierności przekładu i wyższości rzeczonej wierności, oddającej wrażenia oryginalnego czytelnika, nad wszystkim innym, mam ochotę zbić mocno po głowie. Na przykład tłumaczoną przeze mnie aktualnie pozycją (co by bolało, bo jest tłuściutka i w twardej oprawie). Soman Chainani jest pisarzem ceniącym sobie pojedyncze lakoniczne słówka, w pełni oddające uczucia lub zachowanie postaci. Takie jak na przykład glower i glare, znaczące spojrzeć na kogoś groźnie/gniewnie/ze złością/z wściekłością/nieprzychylnie (zależy od kontekstu), rzucić komuś złe spojrzenie lub spiorunować kogoś wzrokiem. Metod na przełożenie cała masa, wystarczy tylko z rzeczonego kontekstu wywnioskować, co jest najodpowiedniejsze, no i całkiem się nie przejmować, gdy zamiast jednego słowa (Sophia glared) wychodzi nam całe zdanie (Sofia spojrzała na nią ze złością). Albo jak ten przypadek, gdy wpadłam do mojej dobrej matki z pytaniem: „Może masz pomysł, jak nazwać dźwięk, nie wymiotów, ale taki, który się wydaje, jeśli się chce zwymiotować?” (spojrzenie: bezcenne). W oryginale oczywiście siedziało sobie grzecznie słówko retch, które zwykle przekładam jako torsje, ale tu właśnie się nie dawało. Zaczynam rozumieć tłumaczy z japońskiego, bawiących się z onomatopejami w mangach...

Powyższe przykłady i tak zaliczam do łatwych. Jeszcze lepsze są te słówka, które nie tylko nie mają pojedynczego odpowiednika, ale jeszcze w tłumaczeniu dodaję im kontekst, którego nie mają. Na przykład moje ukochane gasp. To dość łatwe: to taki dźwięk, jaki się wydaje, kiedy się szybko i gwałtownie wciągnie powietrze/wstrzyma oddech, na przykład ze zdumienia lub z zachwytu. Generalnie służy podkreśleniu, że wydająca ten dźwięk osoba była zaskoczona. Ja muszę wybrać: wydać okrzyk zdumienia (jakieś typu Och! Ach! Ojej!) – z oryginału nie wynika, czy to jest w ogóle artykułowane. Westchnąć? Ale westchnienia mają różne znaczenie, nie zawsze jest oczywiste, że właśnie chodzi o zdziwienie. Sapnąć ze zdziwienia? No tak troszkę komicznie to wychodzi. Jeszcze gorzej, jeśli te gasp rozlega się w zebranym tłumie, bo czym innym są jednak okrzyki zdziwienia, a czym innym westchnienia. Z tej samej beczki: breathe i exhale. W obu przypadkach chodzi o coś wypowiedzianego gardłowym, dyszącym głosem – coś trochę typu szept, ale szept jest neutralny, a breathe to słówko, jakiego się używa, kiedy panienka patrzy w oczy ukochanemu i mówi, jakie on ma piękne te bicepsy.

Pastwmy się jednak dalej nad ącami. Co robić, kiedy autor wpycha sobie w ten sposób w tekst dodatkowe informacje, które całkowicie zaburzają mi logikę narracji?

            „I’m afraid I’m not a much of a painter, Agatha,” he said, clutching a suitcase that matched his shamrock suit. „Reactions to my new addition have been rather poor”.

Nie wygląda to najgorzej? W przekładzie zaczyna się sypać całkowicie. Powiedział, ściskając [tu by trzeba dodać, że w ręku, bo inaczej będzie dziwnie] walizkę pasującą [tu trzeba dodać, że kolorem...] do jego ciemnozielonego garnituru [i nawet nie zaczynajcie, że shamrock to nie jest ciemnozielony]. Logiczne jest, że taki ąc powinien jakoś pasować do całej reszty, to znaczy ta walizka powinna albo mieć ciąg dalszy, albo jakieś wprowadzenie, albo jakiekolwiek coś, co uzasadniałoby, czemu istotne jest to, że jak mówił, to ją trzymał. Tymczasem to tylko taki kawałek charakterystyki, żeby czytelnik sobie wyobraził, potrzebny dużo dalej i bardzo pośrednio. Wersja, z której jestem na razie średnio zadowolona:

            - Obawiam się, że jestem kiepskim malarzem, Agato – powiedział profesor Sader, który niósł walizkę w tym samym kolorze, co jego ciemnozielony garnitur.

A jeszcze lepsze są te dwa przykłady:

            The doors flew open and a busty woman flounced in wearing a bejeweled red turban and scarf that matched her dress, caked caramel makeup, swarthy kohl around her eyes, Gypsy hoop earings, and jangling tambourine bracelets.

            Nestled in prim grass, backlit by lake shimmer, she sat very still, hands folded in her pink dress, with black hair to her waist, olive skin, almond-shaped eyes, and crimson lips pursed in a tight O.

W obu przypadkach (i tysiącu innych w całej książce) autor nie tyle opisuje coś za pomocą literackiego opisu, ile wymienia cechy mające zbudować obraz w wyobraźni czytelnika. Nie wiem, na ile takie podejście się sprawdza po angielsku, po polsku tak zwyczajnie nie wchodzi w grę. Na dzieńdobry dlatego, że takie wymieszanie cech ubrania z cechami makijażu/wyglądu jak w pierwszym przykładzie powoduje jakąś koszmarną zbitkę, z której nie da się wyłowić żadnego sensu. Drugi przykład przechodzi od opisu otoczenia do wyglądu i gdyby nie był w jednym ciągu, nie sprawiałby problemu, ale siedziała na tle jeziora [dla dobra nas wszystkich upraszczam, ale dodajcie sobie resztę zawijasów] w różowej sukience, z czarnymi włosami [i trzeba inaczej, bo to nie sukienka miała włosy], oliwkową skórą, lekko skośnymi oczami i karminowymi wargami ściągniętymi w małe O. I co, ma być dosłownie, czy może jednak rozbiję to na dwa zdania i zrobię z tego jakiś sensowny opis literacki?


To chyba najbardziej niewierne tłumaczenie ze wszystkich moich dotychczasowych przekładów. To chyba znaczy, że się zaczynam wyrabiać?

sobota, 17 stycznia 2015

Ładne słowo na F

Zacznę od uzupełnienia poprzedniego wpisu, zresztą bardziej tematycznie pasującego tutaj. Otóż po pierwsze, zdecydowałam się na wersje zawszanie (zawszanin, zawszanka) i nigdziarze (nigdziarz, nigdziarka). Po drugie, miałam wyjaśnić, co stało za taką decyzją – a stało za nią to, że trochę na własne życzenie postanowiłam sobie utrudnić życie.

Otóż Szkoła Dobra i Zła ma dostać adaptację filmową. Nie mam pojęcia, czy ten film naprawdę powstanie, a jeśli tak – to czy osoba tłumacząca do niego napisy będzie się opierać na moim przekładzie. Można jednak założyć, że jest to prawdopodobne. Dlatego jako dodatkowe zadanie postanowiłam zadbać o zachowanie „wewnętrznej spójności” w obu wersjach językowych. O co mi chodzi? Otóż gdyby chodziło tylko o książkę, jednym z możliwych wyjść (dość logicznym) byłoby zostawienie tych nieszczęsnych Nigdy i Zawsze, ale wymyślenie własnych określeń na uczniów Szkoły Dobra i Szkoły Zła, niepowiązanych bezpośrednio z tymi dwoma słowami. Gdybym – dla przykładu, bo nie rozważałam tego – przekładała Ever na Bohaterowie, zaś Never na Złoczyńcy, to miałabym bardzo ułatwioną pracę, a czytelnik nie miałby żadnych problemów, żeby logicznie ich powiązać z odpowiednimi stronami baśniowego konfliktu. Jednak widz, przysłuchujący się (nawet mimowolnie) angielskim dialogom i wpatrujący w to, co widzi na ekranie (na przykład napisy) mógłby się w takim momencie pogubić – z czego wynika, że jest raz tak, a raz tak? Dlatego postanowiłam trzymać się „pochodnych” od słów zawsze i nigdy. Zresztą naprawdę można się do nich przyzwyczaić i liczę, że czytelnicy szybko je „połkną” i zaczną traktować jak naturalną część tekstu.

Z tego samego wynika problem w tytule dzisiejszego wpisu, a mianowicie poszukiwania słowa na literę F. Otóż jedna z bohaterek zostaje za potężną wpadkę ukarana w taki sposób, że na jej mundurku (w tym przypadku czymś w rodzaju czarnej tuniki) pojawia się czerwona litera F. Dla amerykańskich dzieciaków jest to jasne nawiązanie – F to u nich najniższa, niezaliczająca ocena, odpowiednik naszej pałki. W Szkole Dobra i Zła nie ma jednak ocen w systemie amerykańskim,więc zostaje wytłumaczone, że F oznacza fail, czyli porażkę (albo niezaliczenie). Co z tym zrobić w przekładzie? Zastąpić tego jedynką na pewno nie mogę, ponieważ w tejże magicznej szkole uczniowie zamiast stopni dostają za każde ćwiczenie/zaliczenie miejsca, od pierwszego do ostatniego, więc „1” kojarzyłoby się raczej z pierwszym miejscem. Zastąpić inną literą? Można by kombinować, ale tu wracamy do tego, o czym pisałam przed chwilą, czyli do spójności wersji: ostatecznie widzowie zobaczą na ekranie F. Czemu by więc nie spróbować z F?

Pierwsze wyjaśnienie okazało się łatwe. „F” w moim przekładzie znaczy fatalnie. Dalej zaczęły się schody polegające na tym, że bohaterka nie jest osobą, która by kładła uszy po sobie i zamiast rozpaczać, podkreśla to „F”, dopisując do niego różne rzeczy, np. F... is for Fabulous. Na szczęście okazało się, że mam do wyboru całe mnóstwo odpowiednich słów, pozwalających uzupełniać F jak... czymś pasującym do kontekstu, choć w tym przypadku niebędącym dosłownym tłumaczeniem. Cytując przykłady: Fascynująca, Fantastyczna, Fenomenalna, Frapująca… Dzięki temu mogłam sobie poradzić z takim dialogiem:

            „Name something else that starts with F”, Sophie whispered.
            „I’m trying to listen, and so should you, since we’ll be here forever.
            „F is for ‘Forever’. Mmm, a bit heady. How about ‘Flirty’? Or ‘Fetchning’?”
            „Or ‘Futile’! He hasn’t even talk to you yet!”
            „F is for ‘Faith,’” Sophie said. „Which I thought you have in me”.

Jak się podchodzi do czegoś takiego? Ano w tym przypadku kluczowe jest, żeby oddać sens, bo ja wiem – emocjonalny? Żeby ta wymiana zdań zostawiła postaci w tym samym miejscu, co w książce. Na przykład istotne dla ostatniej kwestii jest to, że temat wiary w kogoś nie jest już dalej ciągnięty – Agata się obraża i milknie. Dlatego mogę tam swobodnie wstawić cokolwiek, co wywoła taki właśnie efekt. Wersja polska:

            – Wymyśl jeszcze coś zaczynającego się na F – szepnęła Sofia.
            – Próbuję słuchać, a ty też powinnaś, bo każda myśl o ucieczce staje się fantasmagorią.
            – F jak Fantasmagoria. Hmm, trochę zbyt wyszukane. A może Flirciara? Albo Frapująca?
            – A może Fajtłapa?! Nawet się do ciebie jeszcze nie odezwał.
            – F jak Fochy – oznajmiła Sofia. – Czyli to, co właśnie stroisz.


Na szczęście dla mnie (i zapewne dla Sofii), F zniknęło już z jej ubrania i mogę zająć się innymi problemami.

niedziela, 11 stycznia 2015

Książęce szlify

Zgodnie z umową z wydawnictwem szlifuję pierwsze piętnaście rozdziałów Szkoły Dobra i Zła w celu wcześniejszego oddania zanim wezmę się za tłumaczenie reszty. Wydawnictwo Jaguar wyraziło zgodę na to, żebym ze spolszczaniem poszła tak daleko, jak się da i prawdę mówiąc, jestem dosyć zadowolona z efektów.

Bohaterki nazywają się teraz Agata i Sofia, co było najlepszym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że „Zosia” najzwyczajniej nie pasowałoby ani do postaci, ani do mojej koncepcji. Poza tym bardzo mi się podoba, że mogę mieć Beatrycze zamiast Beatrix, bo to idealnie odpowiada tej bohaterce, a także to, że mogę wykręcać wszystkie imiona, które próbują się źle odmieniać w taki sposób, żeby odmieniały się dobrze, na przykład obcinając albo przenosząc „e” z końca.

Ciekawa jestem, czy ktoś zauważy takie detale jak to, że imprezę nazywaną w oryginale Snow Ball („bal śnieżny”, ale też zabawa słowem snowball – śnieżka) przełożyłam jako „Ośnieżony Bal”, w nadziei wywołania skojarzenia z leżącą w zimowym lesie kłodą. Nie do końca odpowiada mi natomiast „Most Połowiczny” i „Zatoka Połowiczna” jako odpowiedniki Halfway Bridge i Halfway Bay, bo nie do końca oddaje to sens oryginalnej nazwy. Chociaż z drugiej strony, da się robić coś połowicznie, a to w sumie nawet pasuje. Jeszcze bardziej nie odpowiada mi to, że wymyślony przeze mnie neologizm „Baśniarz” (jako odpowiednik Storian) okazał się neologizmem już raz wymyślonym, w tak właśnie zatytułowanej książce Antonii Michaelis. Długo się biłam z myślami, co z tym zrobić. Storian to nie byle co, a magiczne pióro spisujące baśnie, najważniejszy chyba magiczny artefakt w tej książce. Angielskie słowo pochodzi od story i jest zabawą ze słowem historian, nieprzekładalną na polski o tyle, że nie mamy takiej ładnej zależności między story (opowieść) a history (historia). „Baśniarz” jako analogia do „pisarz” oddawała w miarę ładnie sens tego przedmiotu (szczególnie że jest on obdarzony czymś w rodzaju własnej woli), ostatecznie więc postanowiłam się nie przejmować. Lepiej zaryzykować, że ktoś uzna, że to ściągnęłam (jako żywo nie...) niż ładować w tekst jakąś koślawą pokrakę, do której nie mam przekonania.

Za to wychodzą zabawne rzeczy na gruncie terminologii, że tak powiem, baśniowej. Teoretycznie Szkoła Dobra i Zła polega na przerabianiu wielu pomysłów i motywów z klasycznych baśni. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, „materiałem” wyjściowym wcale nie są klasyczne baśnie, tylko ich uwspółcześnione i przefiltrowane przez amerykańską popkulturę wersje. Skąd na przykład mam nieustanny problem z powtarzaniem na okrągło, że czarny charakter musi być brzydki, podczas gdy baśnie (choćby Grimmów) pełne są zupełnie innych przykładów. Albo z przytaczaniem jako przykładu szczęśliwej „księżniczki” – małej syrenki, której przeciwniczką była zła morska wiedźma. W baśni Andersena wiedźma daje syrence tylko to, czego ona sama chce, bez żadnych haczyków i tekstu drobnym druczkiem, jasno i z góry informując ją o wszystkich konsekwencjach. Zaś syrenka nie dostaje księcia – przeciwnie, umiera w dzień jego ślubu z inną, zaś „happy end” polega na tym, że dzięki swojej miłości dostaje szanse na otrzymanie duszy i osiągnięcie zbawienia. Tak trochę nijak się to ma do wersji Disneyowskiej, no nie? Tego rodzaju przykłady można mnożyć, nic więc dziwnego, że krzywię się za każdym razem, gdy coś takiego znajduję.

Ale to jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadza. Gorzej, że współczesne amerykańskie „baśnie”, przypływające do nas, przyniosły ze sobą odrobinę zmienione słownictwo. W starszych baśniach, które mam u siebie na półce, nie ma „czarodziejów”, są tylko „czarownicy”. Są także „dziewice”, których owszem, używam w przekładzie, z pełną świadomością, że obecnie to brzmi komicznie i ginekologicznie (znaczy – dla kogo brzmi, dla tego brzmi. Dla mnie nie). Niezawinionym problemem jest to, że u nas bohater pochodzący z chłopskiej rodziny (lub też sierota) nazywa się standardowo „Jaś”, podczas gdy angielski rozróżnia Hansela (tego z bajki Jaś i Małgosia) i Jacka (tego od magicznej fasoli i olbrzyma). Ale naprawdę denerwuje mnie zanik słów „królewicz” i „królewna”. We wszystkich starszych baśniach mamy królewiczów i królewny: królewnę Śnieżkę, śpiącą królewnę i tak dalej. Tymczasem z Ameryki, w dużej mierze razem z Disneyem, wlały się „książęta” i „księżniczki”. Nie zachwyca mnie to, ale w tym przypadku się poddałam. Tam, gdzie mowa o konkretnej baśniowej postaci (typu królewna Śnieżka) zostawiam królewnę, ale tam, gdzie jest to coś w rodzaju ogólnego terminu, wrzucam już książąt i księżniczki.


Oczywiście zobaczymy jeszcze, co na to wszystko powie wydawnictwo.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Rok 2014 - podsumowanie

Podsumowanie bardzo pracowitego roku postanowiłam zacząć od tych książek, których los w momencie pisania poprzedniego podsumowania pozostawał niejasny:

Jenny Han: It’s Not Summer Without You ukazało się ostatecznie w roku 2014, jako Bez ciebie nie ma lata nakładem wydawnictwa OLE, przynależnego do Grupy Wydawniczej Foksal. Nie mam egzemplarza tej książki i nie zamierzam się specjalnie o niego starać.

Seré Prince Halverson: The Underside of Joy wyszło w 2014 roku, w pakiecie z trzema innymi skracanymi powieściami, jako Druga strona szczęścia, oczywiście w wydawnictwie Tarsago.

Kiera Cass: Rywalki – Jaguar zgodnie z zapowiedziami wydał to w lutym 2014.

Natomiast moje tłumaczenia z roku 2014 to:

1. Morgan Matson: Second Chance Summer / Lato drugiej szansy. Mimo dość ponurego pomysłu wyjściowego (śmiertelna choroba ojca bohaterki) książka nieprzesadnie ponura, za to taka dość przyjemnie życiowa i mało egzaltowana. Tłumaczeniowo raczej prosta, bez żadnych niezwykłych sportów czy innych dziwactw. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 15,4 arkusza. Status: wydana w maju 2014.

2. Kiera Cass: The Elite / Elita. Drugi tom, czyli ten moment, kiedy zaczynam mieć dość cyklu. Fabularnie łażenie w kółko, no bo konkluzja w trzecim, utrzymywanie status quo, oraz dramatyczne wydarzenia dla ozdoby. Na plus można zaliczyć to, że podobnie jak poprzednia część, ta nie zawierała niczego, co mogłoby sprawiać problemy. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 10,9 arkusza. Status: wydana w maju 2014.

3. Patricia MacDonald: The Missing Child. Skracana powieść dla wydawnictwa Tarsago, tej samej autorki, u której miałam nieprzyjemność przedzierać się przez nazbyt szczegółowe opisy. Do tego fabularnie takie sobie, ze sporymi dziurami. Wydawca: Tarsago. Objętość: 7,2 arkusza. Status: nie wiem i nieszczególnie się tym interesuję.

4. Kiera Cass: The One / Jedyna. Ostatni (a przynajmniej tak mi się wydawało) tom trylogii. Problemy techniczne: przy dramatycznych wydarzeniach w końcówce musiałam kilka razy przerabiać niektóre fragmenty, żeby usunąć w miarę możliwości niezamierzony komizm. Mimo to cała trylogia jest największym „moim” sukcesem sprzedażowym od czasu Błękitnokrwistych. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 10,8 arkusza. Status: wydana we wrześniu 2014.

5. Kiera Cass: The Prince & The Guard / Rywalki: Książę i Gwardzista. Dwa krótsze dodatki do trylogii Rywalki, zebrane w jednym tomie razem z uzupełniającymi informacjami np. o rodzinach ważniejszych postaci. Nic skomplikowanego, bo obrazki nie wymagały przekładania. Zastanawiałam się tylko, czy w części „playlista” nie tłumaczyć cytowanych fragmentów piosenek, ale wyszło mi, że to bez sensu – bez kontekstu nie wiadomo o co chodzi, a w dodatku zwykle i tak brzmi głupio po polsku. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 6,5 arkusza. Status: wydana w listopadzie 2014.

6. Josephine Angelini: Trial by Fire / Próba ognia. To ta książka o czarownicach, muflach i mechanikach – całkiem interesująca jako wyzwanie do tłumaczenie. Jest to pierwszy tom trylogii, drugi ma się w USA ukazać jesienią 2015, dlatego przekład został zamówiony ze sporym wyprzedzeniem. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 16,4 arkusza. Status: planowana na jesień 2015.

7. Donna Leon: The Golden Egg / Złote jajo. Wyrafinowany kryminał, wymagający używania wysokiego, literackiego języka. Dodatkowym utrudnieniem są liczne włoskie wtręty oraz nawiązania i cytaty, które muszę dopiero posprawdzać. Wydawca: Noir sur Blanc. Objętość: na razie 4,9 arkusza (niecała połowa). Status: w trakcie tłumaczenia, planowana chyba na początek 2016.

8. Soman Chainani: The School for Good and Evil / Szkoła Dobra i Zła. Moje bieżące zlecenie do zrobienia na przedwczoraj, a także jedno z najpoważniejszych wyzwań. To znaczy: sama książka lekka i raczej dla nastolatków, ale napchana odwołaniami do baśni, które trzeba posprawdzać, a także powymyślanym słownictwem, z którym toczę zaciekłe boje. Za to perspektywy olśniewające, bo podobno pomału kroi się do tego film. Pierwsza część planowanej trylogii, której tom drugi (A World Without Princes) ukazał się w 2014, natomiast tom trzeci (The Last Ever After) ma się ukazać w 2015. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: na razie 7,8 arkusza (niecała połowa). Status: planowana na marzec 2015.


Do tego należy jeszcze doliczyć 6,5 arkusza prywatnego zlecenia i w sumie wychodzi... 86,4 arkusza. Rany chomąta, kiedy ja to zdążyłam zrobić?! Dla Lionbridge’a zredagowałam natomiast 823 264 słowa. Cóż, tylko tak trzymać, bo ktoś musi zarabiać na te puszki dla kotów.