niedziela, 11 stycznia 2015

Książęce szlify

Zgodnie z umową z wydawnictwem szlifuję pierwsze piętnaście rozdziałów Szkoły Dobra i Zła w celu wcześniejszego oddania zanim wezmę się za tłumaczenie reszty. Wydawnictwo Jaguar wyraziło zgodę na to, żebym ze spolszczaniem poszła tak daleko, jak się da i prawdę mówiąc, jestem dosyć zadowolona z efektów.

Bohaterki nazywają się teraz Agata i Sofia, co było najlepszym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że „Zosia” najzwyczajniej nie pasowałoby ani do postaci, ani do mojej koncepcji. Poza tym bardzo mi się podoba, że mogę mieć Beatrycze zamiast Beatrix, bo to idealnie odpowiada tej bohaterce, a także to, że mogę wykręcać wszystkie imiona, które próbują się źle odmieniać w taki sposób, żeby odmieniały się dobrze, na przykład obcinając albo przenosząc „e” z końca.

Ciekawa jestem, czy ktoś zauważy takie detale jak to, że imprezę nazywaną w oryginale Snow Ball („bal śnieżny”, ale też zabawa słowem snowball – śnieżka) przełożyłam jako „Ośnieżony Bal”, w nadziei wywołania skojarzenia z leżącą w zimowym lesie kłodą. Nie do końca odpowiada mi natomiast „Most Połowiczny” i „Zatoka Połowiczna” jako odpowiedniki Halfway Bridge i Halfway Bay, bo nie do końca oddaje to sens oryginalnej nazwy. Chociaż z drugiej strony, da się robić coś połowicznie, a to w sumie nawet pasuje. Jeszcze bardziej nie odpowiada mi to, że wymyślony przeze mnie neologizm „Baśniarz” (jako odpowiednik Storian) okazał się neologizmem już raz wymyślonym, w tak właśnie zatytułowanej książce Antonii Michaelis. Długo się biłam z myślami, co z tym zrobić. Storian to nie byle co, a magiczne pióro spisujące baśnie, najważniejszy chyba magiczny artefakt w tej książce. Angielskie słowo pochodzi od story i jest zabawą ze słowem historian, nieprzekładalną na polski o tyle, że nie mamy takiej ładnej zależności między story (opowieść) a history (historia). „Baśniarz” jako analogia do „pisarz” oddawała w miarę ładnie sens tego przedmiotu (szczególnie że jest on obdarzony czymś w rodzaju własnej woli), ostatecznie więc postanowiłam się nie przejmować. Lepiej zaryzykować, że ktoś uzna, że to ściągnęłam (jako żywo nie...) niż ładować w tekst jakąś koślawą pokrakę, do której nie mam przekonania.

Za to wychodzą zabawne rzeczy na gruncie terminologii, że tak powiem, baśniowej. Teoretycznie Szkoła Dobra i Zła polega na przerabianiu wielu pomysłów i motywów z klasycznych baśni. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, „materiałem” wyjściowym wcale nie są klasyczne baśnie, tylko ich uwspółcześnione i przefiltrowane przez amerykańską popkulturę wersje. Skąd na przykład mam nieustanny problem z powtarzaniem na okrągło, że czarny charakter musi być brzydki, podczas gdy baśnie (choćby Grimmów) pełne są zupełnie innych przykładów. Albo z przytaczaniem jako przykładu szczęśliwej „księżniczki” – małej syrenki, której przeciwniczką była zła morska wiedźma. W baśni Andersena wiedźma daje syrence tylko to, czego ona sama chce, bez żadnych haczyków i tekstu drobnym druczkiem, jasno i z góry informując ją o wszystkich konsekwencjach. Zaś syrenka nie dostaje księcia – przeciwnie, umiera w dzień jego ślubu z inną, zaś „happy end” polega na tym, że dzięki swojej miłości dostaje szanse na otrzymanie duszy i osiągnięcie zbawienia. Tak trochę nijak się to ma do wersji Disneyowskiej, no nie? Tego rodzaju przykłady można mnożyć, nic więc dziwnego, że krzywię się za każdym razem, gdy coś takiego znajduję.

Ale to jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadza. Gorzej, że współczesne amerykańskie „baśnie”, przypływające do nas, przyniosły ze sobą odrobinę zmienione słownictwo. W starszych baśniach, które mam u siebie na półce, nie ma „czarodziejów”, są tylko „czarownicy”. Są także „dziewice”, których owszem, używam w przekładzie, z pełną świadomością, że obecnie to brzmi komicznie i ginekologicznie (znaczy – dla kogo brzmi, dla tego brzmi. Dla mnie nie). Niezawinionym problemem jest to, że u nas bohater pochodzący z chłopskiej rodziny (lub też sierota) nazywa się standardowo „Jaś”, podczas gdy angielski rozróżnia Hansela (tego z bajki Jaś i Małgosia) i Jacka (tego od magicznej fasoli i olbrzyma). Ale naprawdę denerwuje mnie zanik słów „królewicz” i „królewna”. We wszystkich starszych baśniach mamy królewiczów i królewny: królewnę Śnieżkę, śpiącą królewnę i tak dalej. Tymczasem z Ameryki, w dużej mierze razem z Disneyem, wlały się „książęta” i „księżniczki”. Nie zachwyca mnie to, ale w tym przypadku się poddałam. Tam, gdzie mowa o konkretnej baśniowej postaci (typu królewna Śnieżka) zostawiam królewnę, ale tam, gdzie jest to coś w rodzaju ogólnego terminu, wrzucam już książąt i księżniczki.


Oczywiście zobaczymy jeszcze, co na to wszystko powie wydawnictwo.

1 komentarz: