Może powinnam zaczekać trochę z pisaniem, to od poprzedniej
notki byłby okrągły rok? Jedna rocznie wydaje mi się w tym momencie całkiem
zachęcającym pomysłem. Zastanawiałam się nad podsumowaniem zeszłego roku, ale to
jednak byłaby dość upiorna robota, bo najpierw musiałabym znaleźć wszystkie
umowy i przypomnieć sobie, co dokładnie i kiedy robiłam. W każdym razie nie
tylko żyję, ale nawet nadal się utrzymuję z tłumaczeń dla wydawnictw różnych
(ze szczególnym uwzględnieniem Jaguara) i redakcji dla Lionbridge. Jak widać,
da się, chociaż trzeba mieć mocne nerwy i radzić sobie z atakami paniki: „A co
będzie, jak nie dostanę następnego zlecenia?”. Sytuacja generalnie jest średnio
śmieszna, bo w magicznym międzyczasie dostałam dwie propozycje nawiązania współpracy
– za każdym razem za stawkę, która nie była nawet śmieszna. Była przerażająca,
bo OK, ja ich spławię, ale oni pewnie jakiegoś zdesperowanego nieszczęśnika
znajdą i może się okazać, że jeszcze kilka lat, a takie właśnie stawki
rozpowszechnią się w branży. Ale nic to, przejdźmy do rzeczy, czyli jak zwykle
do garści zagwozdek i decyzji do podjęcia.
Na warsztacie w tej chwili mam powieść Second Chance Summer
autorstwa Morgan Matson – opasły wyciskacz łez raczej dla nastolatek, ale
całkiem sprawnie napisany. Tłumaczy się toto dobrze i szybko, ale od czasu do
czasu musi się wypiętrzyć jakaś przeszkoda.
Po pierwsze, wszystkim bogom Chaosu niech będą dzięki za
Wikicytaty, dzięki którym udało mi się szybko i łatwo ustalić potrzebne cytaty
z Casablanki. Cytaty filmowe (książkowe też, ale filmowe chyba bardziej) to
piekielnie śliska rzecz. Jeśli brakuje kontekstu, to często wcale nie jest
oczywiste, jak to należy przełożyć. Co więcej, jeśli idzie o film znany, to już
zdecydowanie nie należy ryzykować wpadki i tłumaczyć czegoś takiego
samodzielnie, domyślając się, jak należy w tym przypadku potraktować gin joint. Na szczęście tutaj wszystko okazało się proste...
...Nie to, co w przypadku cytatu z Dickensa. Nie od wczoraj
wiem już jedną rzecz o cytatach z klasyki: szlag może przez nie trafić. Klasyka
ma to do siebie, że biorą się za nią wielcy i poważni tłumacze, którzy –
skądinąd słusznie – starają się w swoim języku stworzyć dzieło dorównujące
wybitnością i literackością oryginałowi. Efekt jest taki, że w dziewięciu
przypadkach na dziesięć okazuje się, iż polskie tłumaczenie pasuje oczywiście
do oryginału i do swojego kontekstu, ale dla mnie jest bezużyteczne, ponieważ
nie zawiera potrzebnych słów. Tutaj na warsztacie mamy Opowieść o dwóch
miastach. Otwiera się ona długim zdaniem, którego początek brzmi: It was the best of times, it was the worst of
times... Piękne i klarowne, a bohaterka tłumaczonej przeze mnie książki
przywołuje to zdanie jako przykład czegoś, czego nie była w stanie pojąć. Co
gorsza jednak, to zdanie wraca później, jako tytuł-motto ostatniej części
książki, a bohaterka przyznaje, że wie już, o co chodziło Dickensowi. Polski
przekład Zofii Popławskiej częstuje mnie taką wersją: Była to najlepsza i
najgorsza z epok... A niech to drzwi ścisną – ta zakichana epoka świetnie
pasuje do sensu oryginału, ale dla mnie jest kompletnie do chrzanu, potrzebne
mi są tam „czasy” albo jeszcze lepiej „czas”, bo mojej bohaterce nie chodzi o
wielkie epoki, tylko o codzienne wydarzenia. Na szczęście to nie jest jedyny
przekład, więc przy jakiejś okazji popoluję w bibliotece na inny z nadzieją, że
uda mi się znaleźć to zdanie w bardziej odpowiedniej dla moich celów wersji.
Natomiast ciernik...
Facet pokazuje zdjęcie własne z ułowioną rybą. Ryba prawie tak długa, jak facet
wysoki. Facet wzrostu normalnego. Wędkarz zapalony, spec od wszystkiego, co ma
płetwy i da się złowić. Chwali się, że ta rybka to threespine stickleback…
Śliczna, precyzyjna nazwa i nawet ma swój polski odpowiednik: ciernik. Ucieszyć
się, wrzucić w tłumaczenie, zapomnieć... W tym miejscu moja wiedza podsuwa
odpowiednie fakty, a ciocia Wikipedia potwierdza: ta miła rybka ma średnio
kilka centymetrów długości. Okaz gigant dochodzi do jedenastu. Autorka się
pomyliła... No i teraz czeka mnie dodatkowe zadanie: znaleźć coś, co:a) może pływać
w jeziorach w Pensylwanii (albo gdzieś w okolicy, można ciut naciągnąć); b)
dochodzi do odpowiedniej długości (czyli minimum do 1,5 m, żeby było
wiarygodne); c) w miarę możności ma jakąś polską nazwę, bo łaciną czytelniczek
nie będę straszyć. A potem dać przypis i dopiero wtedy uznać swoje zadanie za
spełnione.
No patrz, wlazłam na twojego bloga akurat by zrobić sobie przerwę w kuciu z translatoryki... Właśnie skończyłam uroczy podpunkt "Błędy w tłumaczeniu" więc mogę się powymądrzać.
OdpowiedzUsuń*zakłada Okulary Mądrości* Poprawianie oryginału w przypadku utworów literackich jest uznawane za błąd, ponieważ w taki sposób nie pozwalasz czytelnikowi w pełni zapoznać się z utworem i wyciągnąć samodzielnych wniosków (w tym przypadku - uświadomienia sobie, że autorka nie zna się na rybach). *zdejmuje Okulary Mądrości* A przynajmniej tak mam tutaj napisane w moim mądrym podręczniku, nie bićXD
Moja znajoma przy okazji sylwestrowego spotkania uraczyła mnie całym wykładem na temat tego, czego uczą na translatoryce... Co pozostawiło mnie lekko sfilcowaną i szczerze wdzięczną losowi, że wybrałam sobie do studiowania biologię.
UsuńAle tak całkiem serio - to jest moja intuicja, ale bywa literatura i literatura. Nie mam tu nawet na myśli Wielkiej Klasyki - znam takie książki, gdzie w tłumaczeniu zmieniałabym tak mało, jak się da i szczerze mówiąc, zostawiłabym ewentualną wpadkę autora. Tylko to, szczerze mówiąc, nie jest ten przypadek i nie jest to powieść, którą czytelnik ma głęboko analizować. To taki fastfood do przeczytania, spłakania się okropnie i (najlepiej, tak z punktu widzenia autora i wydawcy) polecenia psiapsiółce, żeby też się spłakała. A w związku z tym wolę poomijać nieprawidłowe informacje, żeby komuś za uszami nie utkwiło, że w Stanach to żyją taaaaakie wielkie cierniki. Inna rzecz, że to jest ciekawy temat, ale musiałabym właśnie tamtą znajomą dopaść - jak się ma teoria translatoryki do codzienności tłumacza.