sobota, 25 września 2010

Pułapki czasu teraźniejszego

Tak swoją drogą, będę musiała poprosić przy okazji Wydawnictwo o pozwolenie na ujawnienie tytułu tej trylogii, do której się przymierzam. Ponoć ma być wydana w przyszłym roku, przy czym niekoniecznie na samym początku. Po prostu czym innym są kolejne tomy (które zwykle wydaje się w rozsądnych odstępach, żeby czytelnicy nie zapomnieli o danym cyklu), a czym innym pierwszy tom: tu można pomanewrować, żeby trafić z premierą w moment uznany za sprzyjający z tych czy innych powodów.

O trylogii wiem na razie na pewno, że tytuł całości nie będzie dosłownym przekładem, bo byłby mylący - dokładnie tak samo nazywał się dość znany film. Nie ma co oszukiwać ludzi, którzy spodziewaliby się książkowej wersji tamtego filmu, lepiej wykonać manewr wymijający. Przy okazji, dalej nie wiem, jak przełożyć tytuł pierwszego tomu, którzy brzmi dość niewinnie, ale jest niestety kluczowym dla tej książki pojęciem - i żadna polska wersja nie brzmi w pełni dobrze. Skończy się chyba na plebiscycie wśród moich znajomych, względnie rzucaniu monetą.

Trylogia będzie wyzwaniem. Chyba przy okazji "języka młodzieży" wspomniałam o tym, że warstwa literacka Błękitnokrwistych to głównie warstwa opisowa. Poszczególne rozdziały i fragmenty nie mają wyróżnialnego "rytmu", poza nielicznymi fragmentami kulminacyjnymi. Melissa de la Cruz buduje swoją powieść z długich zdań i krótkich zdań, z fragmentami dialogów pomiędzy. Czasem "wchodzi" do głowy postaci, zachowując narrację trzecioosobową, ale opisując wydarzenia "z punktu widzenia" którejś bohaterki, uwzględniając w narracji jej emocje. Czasem prowadzi zwykłą narrację, "odległą" i "obiektywną" wobec postaci. Wszystko to razem, wbrew pozorom, bardzo ułatwia życia, bo pozwala na pewną dowolność interpretacji. Nie w tym sensie, że mogę zmieniać treść oryginału, ale na przykład mogę zwykle swobodnie połączyć dwa zdania w jedno, albo podzielić jedno zdanie na trzy. Tak czy inaczej osiągam efekt konstrukcyjny zbliżony do oryginału, a o to przecież chodzi - żeby książka "dobrze się czytała" po polsku, ale przy tym pozostała utrzymana w tym samym stylu, co oryginał.

Z trylogią nie ma tak dobrze. Wspominałam chyba wcześniej o narracji, nie tylko konsekwentnie pierwszoosobowej (podzielonej między dwójkę bohaterów, acz ta para się zmienia w każdym tomie), ale do tego prowadzonej w czasie teraźniejszym. W odróżnieniu od Melissy, autorka trylogii praktycznie nie umieszcza w narracji niczego zbędnego, wszystko sprawia wrażenie elementów przemyślanych. Co więcej, składa się na niesamowitą intensywność książki, bo wrażenie "bezpośredniej relacji" wyszło naprawdę świetnie. To nie jest pamiętnik - to tak, jakby ktoś Wam na bieżąco opowiadał, co się wokół niego dzieje.

Ale pisałam też wcześniej, że w języku polskim trzymanie się czasu teraźniejszego staje się szybko męczące. Zrobiłam małą próbę, która to potwierdziła. Nie ma siły, to by się po prostu nie sprawdziło. Owszem, teoretycznie oddawałoby wiernie oryginał, ale książkę czytałoby się jak po grudzie - czyli NIE oddawałoby jednak oryginału, który czyta się bardzo dobrze. Najprostszym rozwiązaniem jest oczywiście ucieczka w czas przeszły. Ale to jest także ryzykowne. To "relacja z pierwszej ręki", co oznacza stosunkowo krótkie i skondensowane zdania. W czasie przeszłym "relacja na żywo" zamienia się w "pamiętnik", a w pamiętniku taka konstrukcja (krótkich zdań) zaczyna razić, sprawiając wrażenie, jakby autor tego pamiętnika (czyli ktoś z bohaterów) nie umiał budować bardziej złożonych ciągów myślowych. Podejście mieszane, zachowujące czas teraźniejszy w momentach przyspieszenia akcji, a wstawiające przeszły w momentach "narracyjnych" jest trudne. Jasne, do zrobienia, ale ja nigdy jeszcze czegoś takiego nie próbowałam i nie mam pojęcia, jak mi to wyjdzie. Dlatego - wyzwanie. Ale takie, z którym zdecydowanie chcę się zmierzyć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz