czwartek, 9 września 2010

Jak żyć z tłumaczeń?

Co jakiś czas ktoś mnie pyta, czy można żyć z tłumaczenia książek. Moja odpowiedź brzmi: czasem można, ale to wychodzi przypadkiem i okresowo. Jako zajęcie życiowe jest zbyt niepewne. Po prostu częściej niż rzadziej zdarza się tak, że nawet jeśli trafi się książka do tłumaczenia, nie wiadomo, kiedy trafi się kolejna. Może za kilka miesięcy od zakończenia pracy nad poprzednią, może za półtora roku? Wydawnictwa mają swoje plany wydawnicze, określające mniej więcej, kiedy daną książkę zamierzają wydać. Jeśli zaproponują mi przekład, a ja powiem, że bardzo chętnie, ale za dwa miesiące, kiedy skończę aktualny, to niestety jest spora szansa, że pójdą do kogoś innego. Nie ze złośliwości, tylko dlatego, że nie mogą czekać. Nawet dobrzy i doświadczeni tłumacze nie mają zapewnionej stałej roboty, a tylko najlepsi z najlepszych mogą liczyć na to, że pracy dla nich zawsze wystarczy.

Jednocześnie jednak istnieje coś, co w moim przypadku stanowi podstawę utrzymania. Tym czymś są zlecenia z firmy lokalizacyjnej. Cóż to takiego? Ano coś w rodzaju bardziej skomplikowanej agencji tłumaczeniowej. To taka firma, do której przychodzi na przykład producent świecących reniferów ogrodowych i mówi, że chce owe renifery wprowadzić na rynek w 15 krajach. W związku z tym potrzebuje instrukcji obsługi renifera w 15 językach. Oczywiście mógłby to załatwić sam, ale jeśli się w tym nie specjalizuje, będzie musiał w ciemno szukać tłumaczy, bez pewności, czy robota zostanie porządnie zrobiona. A tak - daje firmie lokalizacyjnej tę instrukcję i odbiera piętnastojęzyczny stosik z gwarancją jakości. Po czym wszyscy żyją długo i szczęśliwie, ze świecącymi reniferami w ogródkach.

Zalety współpracy z agencją tłumaczeniową albo firmą lokalizacyjną są spore. Po pierwsze, o wiele łatwiej taką współpracę nawiązać niż dostać książkę do tłumaczenia - agencje prawie zawsze kogoś szukają, a instrukcji obsługi i innych tego typu tekstów nigdy nie brakuje. Po drugie, nie czarujmy się, język i konstrukcje zdaniowe są znacznie prostsze. Po trzecie, poszczególne zlecenia są mniejsze, czyli nie ma problemu ugrzęźnięcia w jednej robocie na trzy miesiące, a jednocześnie łatwiej jest manewrować ich ilością zależnie od innych zajęć.

Podstawową i zasadniczą wadą jest to, że taka robota jest po prostu niewdzięczna. Kiedy tłumaczy się książkę, końcowym wynikiem naszej pracy jest książka. Fizyczny, pachnący farbą drukarską egzemplarz, leżący na półce w księgarniach. Świadomość, że ileś osób bierze go do ręki, a chociaż tak naprawdę mało kto patrzy na nazwisko tłumacze, to jednak ono tam jest. Nasze nazwisko, na karcie tytułowej. Nikogo nie obchodzi, kto przetłumaczył instrukcję obsługi renifera. Co gorsza, praktycznie jednymi przypadkami, kiedy dostaje się informację zwrotną o swoim tłumaczeniu lub redakcji z agencji, są okazje, kiedy uda nam się coś spartolić. Dla "mojej" firmy, na mojej działce jestem chyba jedną z najlepszych redaktorek, o czym może zaświadczyć fakt, że w ostatnim zestawieniu współpracowników pojawiłam się jako osoba, która przepuściła najmniej błędów.

Tłumaczenia i redakcje "techniczne" - czyli właśnie instrukcje, ulotki, helpy i inne tego typu rzeczy - wymagają cierpliwości i staranności. W przypadku książki pomyłka nie jest aż takim problemem, ale jeśli w instrukcji obsługi świecącego renifera zamiast "wsadzić wtyczkę do kontaktu" napisze się "wsadzić palec do kontaktu", to efekty mogą być niefajne. To się wydaje mało prawdopodobne, jasne. To teraz wyobraźcie sobie ulotkę odczynnika laboratoryjnego albo leku i pomyłkę w stawianiu przecinka. 0,01 zamiast 0,001 - i pacjent się nie budzi. Brrrr, prawda? Dlatego unikam tekstów okołomedycznych, trzymając się bezpiecznie oprogramowania i sprzętu komputerowego.

Tak właśnie wygląda codzienność tłumaczki. Z jednej strony szara rzeczywistość niekończących się aktualizacji plików pomocy do programów, o których umowa poufności nie pozwala mi pisać: źródło dochodów opłacalne, ale monotonne. Z drugiej strony zachwyt towarzyszący pracy nad książką, kształtowaniu czegoś, co będą czytać inni ludzie: źródło dochodów barwne, ale zawsze niepewne. W sumie jednak chyba wychodzę na swoje: nie nastawiam rano budzika, żyję we własnym rytmie i zawsze w środku dnia mogę złapać kota i wraz z nim uciąć sobie drzemkę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz