wtorek, 28 września 2010

Jak (nie) uczyłam się angielskiego

Pytaniem pojawiającym się regularnie, kiedy przyznam się komuś do tłumaczenia książek, jest "a skąd znasz angielski?". Zwykle odpowiadam, że jakoś tak... samo wyszło? Bo tak naprawdę trudno powiedzieć, żebym się go specjalnie uczyła.

Nie, nie chcę się teraz chwalić, jaka jestem genialna, tylko pokazać to, o czym pisałam już dawno. Dla tłumacza kluczowa jest znajomość własnego, docelowego języka. Mój angielski jest bardzo daleki od ideału, jeśli sama mam coś mówić albo pisać, to zapewne nie zdałabym nawet FCE, o zaawansowanych egzaminach nie wspominając. A jednak poznałam ten język na tyle, żeby swobodnie przekładać go na polski. Kluczowe tutaj jest po prostu to, że był mi potrzebny.

W szkole podstawowej (przypominam stary system: osiem lat podstawówki + cztery liceum) w ogóle nie miałam angielskiego. W liceum przez cztery lata obejrzałam siedmioro nauczycieli, z których żadne nie wyszło poza najprostsze podstawy. Na studiach miałam lektorat... No, wiadomo, jak to jest. Nie bardzo mnie tam czegoś uczyli. Moją pierwszą motywacją stały się ballady country. Może i mało szlachetny rodzaj muzyki, ale za to zwykle stosunkowo prosty do zrozumienia i dość często zawierający kompletne historie. Siedziało się ze słownikiem nad tekstem takiej piosenki (a jak się okazało, że te teksty można znaleźć w internecie, to była pełna rozpusta!) i próbowało dojść, o co chodzi. Przy okazji człowiek jakoś tam zapoznawał się z konstrukcjami gramatycznymi. Na przykład conditionale prezentował Johnny Cash: I wish I had known you when you were a little younger / From me you might have learned a thing or two. / If I had known you longer, you might be a little stronger / Maybe you'd shoot straighter than you do... (po dokładnym zbadaniu słów okazało się, że mowa o grze w bilard).

Potem przyszła telewizja kablowa, w której jeszcze wtedy większość ciekawych kanałów nie była po polsku. Oglądanie filmów na Discovery, kreskówek na Cartoon Network (a były lepsze niż teraz) i relacji z konkursów skoków przez przeszkody na Eurosporcie okazało się doskonałym sposobem na angielski. Raz rozumiałam więcej, raz mniej, ale nasiąkałam językiem i albo z kontekstu, albo ze słownika domyślałam się, o co chodzi. Jeszcze potem, na trzytygodniowym wyjeździe do Anglii przekonałam się, że nikt mnie nie zrozumie - jeśli w ogóle nie będę mówić. Jeśli natomiast spróbuję, rodowici Anglicy wykażą się mnóstwem cierpliwości. I nie, nie będę ich śmieszyć, tak jak mnie nie śmieszy cudzoziemiec mówiący słabo po polsku - wiem, że się stara i miło mi, że uczy się mojego języka. W końcu się okazało, że jeśli biorę do garści książkę... to jakoś ją czytam. I tak mi zostało.

Dla porównania - od piątej albo szóstej klasy podstawówki aż do matury uczyłam się rosyjskiego. W swoim czasie porozumiewałam się dość płynnie w tym języku, ale teraz, ponieważ do niczego go nie używam, zostało mi bardzo podstawowe rozumienie prostych zdań i czytanie cyrylicy. Mówić już nie potrafię, pamiętam tylko oderwane słowa.

Certyfikatów z angielskiego nie mam, studiów nie kończyłam. Jedynym powodem, dla którego poznałam ten język, było to, że był mi potrzebny. Nie do zaliczenia w szkole, ale w praktyce. Musiałam znać angielski, żeby oglądać ulubione kreskówki, surfować po necie, rozumieć piosenki. Nieważne, że początkowo rozmaicie mi to szło, to był jedyny wybór. Teraz, kiedy kreskówki są po polsku, internet jest po polsku (tak, wtedy też były polskie strony, ale tematy mnie interesujące były tylko na angielskich) i w ogóle prawie wszystko jest po polsku... Zauważam, na przykładzie Tanuki chociażby, że coraz więcej ludzi z pokolenia gimnazjalno-licealnego w ogóle nie ma po co sięgać do angielskich zasobów. Więc moja (niepotrzebna) rada: jak ktoś chce znać angielski, to... na głęboką wodę, proszę. A przynajmniej na taką do szyi.

2 komentarze:

  1. Czytam bloga z zapartym tchem. :) Poważnie mówię, miło mi, że natrafiłam na bloga kogoś, kto siedzi w tym od lat i dzieli się kulisami swojej pracy. Moją ambicją jest zostanie tłumaczką i bycie "koleżanką po fachu", ale nie na płaszczyźnie języka angielskiego - dlatego ogromnie się ucieszyłam, gdy przeczytałam fragment o tym, że angielski "był po prostu potrzebny" - jest to ten sam powód, dla którego ja się zaczęłam go uczyć. Toż samo - swobodne oglądanie filmów bez lektora, kreskówki w oryginale, książki, czytanie artykułów w Internecie... Ponadto sprawia mi to ogromną frajdę, nawet jeśli dopiero stawiam pierwsze kroki w świecie tłumaczeń, w których pierwszymi są właśnie te z angielskiego, żeby się "wprawić". Moim "docelowym" językiem, z którego chcę przekładać jest urzędowy chiński (mandaryński - tak, wiem, to dość zabawne, ale uwielbiam ten język), a potem opanowanie kolejnych języków Wschodu - japońskiego, koreańskiego i hindi. Może się wydawać, że bazuję jedynie na fali popularności Dalekiego Wschodu w Polsce, ale prawdą jest, że od zawsze interesowałam się tym światem, teraz dołączył do nich świat anglojęzyczny, który ma w sobie jeszcze sporo niezbadanych przez mnie rejonów i pomoże mi dzięki jego zasięgowi w nauce wspomnianych języków. :) W każdym razie - dziękuję za tego bloga i to, co Pani na nim pisze. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Bardzo dziękuję za komplementy! Ja ostatnio piszę mniej, bo chwilowo przerobiłam wszystkie problemy z bieżącą książką, więc trzeba zaczekać do następnej. Ale bloga nie porzucam.

    OdpowiedzUsuń