poniedziałek, 4 października 2010

Pierwszy przekład

Dostałam zadanie domowe (a raczej odpowiedź na "o czym by tu napisać"): co było moim pierwszym tłumaczeniem?

Otóż mniej w roku 2001 pewne nieduże wydawnictwo zwróciło się do mnie... A dokładniej, zwróciło się do współpracującymi z nimi matematyka, czy nie zna kogoś, kto mógłby przetłumaczyć coś z dziedziny biologii. Matematyk znał mnie i tak to poszło. Książka była popularnonaukowa - bardziej popularna niż naukowa. Na pewno znacie taki typ: ładna oprawa graficzna, strony składające się głównie z obrazków i króciutkie rozdziały-hasła, stanowiące przegląd zagadnień z danej dziedziny. Przydatne raczej na poziomie szkolnym niezbyt zaawansowanym. W tym przypadku był to przegląd życia na Ziemi - skondensowane do poziomu dwu-trzystronicowych kapsułek omówienia różnych grup roślin i zwierząt.

Pod względem trudności bazowego tekstu nie miałam, o ile pamiętam, większych problemów. Książka, podstawowo przeznaczona przecież dla młodszych czytelników, operowała językiem prostym i nieszczególnie złożonymi zdaniami. Problemy były dwa.

Pierwszy stanowiła precyzja nazewnictwa: oczywiście w książce nie było jedynych pewnych nazw łacińskich, tylko pospolite angielskie. Zdarzało się więc, że tą samą nazwą określane były np. dwa bardzo różniące się od siebie stworzenia, a przy braku obrazka mogłam tylko zgadywać, o które akurat w tym przypadku może chodzić. Samo znalezienie polskich odpowiedników także było zabawne. Zapewne ze względu na zapędy odkrywczo-kolonialne język angielski dysponuje pospolitymi nazwami dla całego szeregu egzotycznych roślin i zwierząt, które po polsku nie nazywają się w ogóle - należy wtedy posługiwać się ich nazwą łacińską, ale jak łatwo zgadnąć, łacina w książeczce dla dzieci nie jest szczególnie dobrze widziana. Angielskie "white ghost crab" jest zrozumiałe nawet dla osoby, która nie wie, co to za stworzenie. A po polsku co? Pisać o tym, że Ocypode albicans charakteryzuje się tym czy tamtym? Swoją drogą, czyniąc małą dygresję - pół biedy książka popularnonaukowa. Co jednak robić, jak zwyczajni bohaterowie jakiejś powieści przedzierają się przez dżunglę, wpadając na chabazie nazwane tylko po angielsku? Trudno, żeby zwykli śmiertelnicy rzucali łaciną... W takim przypadku czasem trochę oszukuję i wymyślam polską nazwę na podstawie angielskiej lub łacińskiej. Ale to inna opowieść.

Drugi problem także wywodził się z braku precyzji. Otóż zdarzało się, że autorzy posługiwali się słowem, które po polsku jest tak wieloznaczne, że trudno wrzucić jego składowe do jednego worka. Osobie studiującej biologię flaki się przewracały, kiedy natrafiała na rozdział "Worms" obejmujący stworzenia według autorów "robakopodobne", czyli dość przypadkowo wybranych przedstawicieli płazińców, obleńców i pierścienic. Laikom podpowiem, że to mniej więcej tak, jakby do jednej kategorii przedmiotów wrzucić dziecięcy wiatraczek i najnowszy śmigłowiec bojowy. Te stworzenia są ze sobą znacznie dalej spokrewnione, niż my jesteśmy spokrewnieni z lancetnikiem. O ile pamiętam, ten rozdział napisałam praktycznie od nowa (upewniając się, czy tak wolno), uwzględniając różnice między wspomnianymi grupami i podkreślając, że to nie tak, że robaki można podzielić na płaskie, obłe oraz segmentowane (aż dziwne, że węży tam nie wliczyli). Może to było trochę za poważne podchodzenie do sprawy, ale nie chciałam, żeby w firmowanej moim nazwiskiem książce znajdowały się bzdury.

Gdzie ta książka? Ano okazało się, że wydawnictwo tak naprawdę dając mi ją do tłumaczenie, nie dogadało jeszcze umowy z agentem i nie kupiło praw. Potem pojawiły się liczne komplikacje... A potem cały projekt został odsunięty na czas nieokreślony, czyli - jak łatwo zgadnąć - dostał w łeb. Moja próżność nie została zaspokojona - nie zobaczyłam w druku swojego nazwiska. Ale dostałam pełne honorarium za przekład, więc w sumie można powiedzieć, że sprawa miała jakiś tam rodzaj happy endu.

2 komentarze:

  1. No nie zaliczyli węży do robali... Jak tak można! One też się wiją, i są podobne do dżdżownicy i wija. A może też do liany... W ogóle książki popularnonaukowe (a często naukawe wręcz) są często takim kwieciem sadzone, że głowa boli - a potem dziecię głupoty prawi.
    W sumie szkoda, że nie wydali (na pewno, może jednak kiedyś potem wyszło?), byłaby przynajmniej dobrze zrobiona. Bez "a robaki to dżdżownice!".

    Co do nazewnictwo angielskiego - kocham je i jednocześnie nienawidzę - radosna twórczość osób posługujących się tymże językiem może doprowadzić do obłędu w trakcie szukania "co do diabła miał autor tekstu na myśli!". Zwłaszcza, gdy np. co rozdział zmienia mu się koncepcja zaklęcie (tak, o fikach potterowskich mówię). Z drugiej strony łatwość, z jaką tworzy się nazwy i nowe słowa, oraz ich obrazowość jest zachwycająca... Że nie wspomnę o idiomach :)

    OdpowiedzUsuń
  2. @IKa
    Że niby zachwycają Cię idiomy angielskie? To chyba bogactwa i pomysłowości polskiej idiomatyki nie znasz albo po prostu nie zdajesz siebie sprawy, jak wielu ich tysięcy używasz na co dzień.

    OdpowiedzUsuń