sobota, 14 marca 2015

Grzeczność może szkodzić

Niepostrzeżenie przekroczyłam połowę pierwszej wersji tłumaczenia i jak się okazało, mam na ten temat kilka słów do napisania. Bardziej ostrożnie niż zwykle, skoro mówimy o książce, która nie miała jeszcze oficjalnej premiery w Ameryce, ale jednak.

W kwestii tytułu zaproponowałam Następczynię, a Wydawnictwo się zgodziło. To nie jest najpiękniejsze słowo na świecie, ale ma tę ogromną zaletę, że… znaczy to, co powinno. W odróżnieniu od „dziedziczki”, która jest może i ładniejsza, ale na tej zasadzie to książkę można by równie dobrze nazwać „stenotypistka”, skoro i tak to ma być słowo niemające związku z jej treścią. Szczerze mówiąc, miałam jeszcze jeden pomysł, żeby tę część zatytułować po prostu Księżniczka. To by było znacznie zgrabniejszym wyjściem, ale… No właśnie. Ile razy już pisałam o tym, w jakiej sytuacji jest tłumacz, który próbuje przewidzieć, co też w przyszłości przyjdzie do głowy autorowi? Dotychczasowe tytuły książek z tej serii to: Selection, Elite, The One oraz The Prince, The Guard, The Queen i (ostatecznie niewydana) The Favorite. Nie mogę na sto procent wykluczyć, że w przyszłości pojawi się jeszcze The Princess i co wtedy zrobię? Będę wymyślać jakiś tytuł bez związku, bo ten już „zużyłam”? Rozważałam nawet Infantkę, ale tu wadą było to, że choćbym pękła, nie miałam tego jak wpleść w sam tekst książki.

Skoro już o tekście mowa… Pisałam kilka razy, że proza Kiery Cass jest w zasadzie dość prosta do tłumaczenia: przejrzyste zdania bez skomplikowanych konstrukcji, żadnych idiomów, żadnych nowoczesnych naleciałości slangowych, żadnej maniery mówienia, nic. Jak się jednak okazuje, ta prostota jest zwodnicza, a nawet zabójcza, z powodu różnic pomiędzy angielskim a polskim. O co chodzi? Otóż w angielskim w zasadzie nie ma form pan/pani, co wszyscy wiedzą. Jednak tam istnieją pewne stopnie grzeczności językowej, takie jak różnica między do you want... („chcesz…” – to może mieć jeszcze prostszą formę w dialogu, np. Want some sugar?) a would you like („czy chciałbyś może...”). Tymczasem Kiera Cass używa właściwie tylko tego pierwszego zestawu konstrukcji, czyli bardzo bezpośredniego języka, który należałoby tak samo bezpośrednio przekładać. Tyle że ona wtyka w to w losowych miejscach Your Highness, a po polsku wasza wysokość wymaga trzeciej osoby (czy wasza wysokość chciałaby, a nie: wasza wysokość, chcesz...).

Miałam ten problem przy okazji Maxona w poprzednich tomach (nie przy okazji jego rodziców, bo to naturalne, że do króla i królowej wszyscy zwracali się z najwyższym stopniem formalności), ale nie był on aż tak dotkliwy. Oglądaliśmy wydarzenia od strony Ami, która z Maxonem szybko przeszła na ty, a jemu samemu nie towarzyszyliśmy w innych okolicznościach. Tymczasem tutaj Eadlyn, czyli główna bohaterka i narratorka, jest księżniczką, więc całe mnóstwo osób zwraca się do niej tym nieszczęsnym Your Highness, ale z towarzyszeniem form bezpośrednich. Co było robić? Machnęłam ręką i tam, gdzie mogę, stosuję „ty”, tam, gdzie nie mogę, stosuję koszmar z waszą wysokością i drugą osobą (czyli to, czego robić nie należy), a tam gdzie nic nie mogę, przepisuję całą kwestię na język formalny. Zobaczę w drugim czytaniu, jak to wychodzi i w razie czego będę z tym jeszcze walczyć. Sprawa nie jest bez znaczenia, bo bohaterkę otaczają starający się o jej względy młodzieńcy i nie chciałabym tworzyć większego dystansu między nimi niż to konieczne – a jednocześnie Eadlyn jest osobą dość wyniosłą, która nie spoufala się łatwo, więc zbytnia bezpośredniość nie zgadzałaby się z jej komentarzami do danych wydarzeń.

Dziwną decyzją autorki jest to, że zdecydowała się nazywać kilka pań z otoczenia królowej „miss”, to znaczy na przykład (żeby nie spoilerować): miss Hermenegilda. Tyle że mówimy o kobiecie po czterdziestce, mężatej i dzieciatej(!) – zrobienie z tego panna Hermenegilda nie przechodzi mi przez klawiaturę. Z drugiej strony nie mogę zostawić samej Hermenegildy, bo dla Eadlyn (narratorki) to są osoby z kręgu i pokolenia jej matki – nawet jeśli jest z nimi blisko, to nie na tyle, by mówić po imieniu (zwłaszcza biorąc pod uwagę jej charakter). Na razie, żeby było zabawniej, używam formy lady Hermenegilda i to się sprawdza całkiem dobrze, tylko czuję się trochę nieswojo, używając innego angielskiego słowa. Inna rzecz, że bywają takie przypadki, na przykład angielskie słówko audition tłumaczę zwykle jako... casting.

Poszerzyłam natomiast moje kwalifikacje językowe o język fiński, trafiłam bowiem na bardzo zabawną zagwozdkę. Otóż jeden z kandydatów prawie nie mówi po angielsku, tylko właśnie po fińsku. W związku z tym autorka w kilku miejsca wkłada w jego usta jakieś prościutkie fińskie zdania, typu „dobry wieczór”. Oczywiście to się po prostu przepisuje do przekładu, ale… Mam scenę (może więcej niż jedną?), w której Eadlyn próbuje powtórzyć takie zdanko i w tym miejscu autorka zapisuje to tak jakby „fonetycznie” po angielsku. Czyli ja powinnam fonetycznie po polsku (w stylu „gud iwning”, gdybyśmy mówili o języku angielskim), ale jak wywnioskować z angielskiego zapisu faktyczną fińską wymowę? Z pomocą przyszedł mi Tłumacz Google, który ma funkcję… głośnego czytania wpisanego słowa. Przetestowałam sobie na nim, jak to powinno brzmieć i odpowiednio do tego skomponowałam polski zapis.


Na koniec jedna uwaga, bo naprawdę nie wytrzymam: niezależnie od tego, co pisze pani Cass, chłopak, który przy rozmowie z księżniczką (ba, z kimkolwiek) trzyma ręce w kieszeniach, nie jest uroczo wyluzowany. Jest po prostu źle wychowany i kropka.

poniedziałek, 2 marca 2015

Tajne/poufne

Co mogę napisać o książce ostemplowanej na każdej stronie wielkim napisem CONFIDENTIAL? Tak, mowa o The Heir autorstwa Kiery Cass, czyli czwartym tomie cyklu (jak się okazuje – nie trylogii) Rywalki, który właśnie skończyłam czytać. Chyba tyle, co wiedzą wszyscy z informacji na stronie autorki, zapowiedzi oraz samej okładki. Akcja przeskakuje na następne pokolenie, czyli główną bohaterką jest osiemnastoletnia córka Ameriki i Maxona, Eadlyn, starsza od swojego brata bliźniaka Ahrena, a co za tym idzie, będąca następczynią tronu Illéi. Resztę chyba najlepiej streści hasło na górze okładki: 35 zalotników. 1 księżniczka. Zaczynają się nowe Eliminacje…

Co jeszcze mogę bezpiecznie powiedzieć, żeby podgrzać atmosferę? Książka zawiera 33 rozdziały i ma około 10 arkuszy, czyli nie jest przesadnie tłusta (co oznacza, że szybciej ją skończę). Premiera amerykańska jest planowana na 5 maja, co pewnie oznacza, że polska wersja ukaże się niedługo po tej dacie. Jeśli teraz zacznę przekład, to jest to w miarę do zrobienia, chociaż dosyć na styk (bo książkę trzeba jeszcze zredagować i przygotować do druku, nie wystarczy, że ją oddam do wydawnictwa).

Tak, wiem, że nie o takie podgrzewanie atmosfery chodziło... Pomyślmy: na pewno mogę napisać, że Eadlyn nie jest klonem swojej mamusi, a co za tym idzie, zarówno jej spojrzenie na świat, jak i jej zachowanie są zupełnie inne od tego, do czego przyzwyczaiła nas America. Spotkamy także sporo znajomych bohaterów „dwadzieścia lat później”, chociaż trzeba pamiętać, że dla bohaterki są oni osobami z pokolenia jej rodziców, więc nie na nich koncentruje się jej uwaga.

Jak książka wygląda z punktu widzenia tłumaczki? Cóż... inaczej niż z punktu widzenia czytelników. Wiem, że są osoby, które nie mogą się doczekać dalszych losów przedstawicieli królewskiego rodu Illéi, ale ja patrzę na The Heir jak na materiał, w którym za chwilę zacznę pracę. Myślę, że chciałabym, by tytuł brzmiał Następczyni – to będzie trudno wepchnąć na okładkę, ale z drugiej strony idealnie pasuje do Eadlyn, będącej zarówno następczynią tronu, jak i następczynią Ameriki w roli głównej bohaterki. Chyba nie należy się spodziewać zbyt częstych notek na blogu poświęconych przekładowi. Rywalki jako cykl naprawdę nie są pod tym względem interesujące – w tym sensie, że właściwie nie zawierają własnej terminologii, którą trzeba jakoś zebrać i dopasować (jak Próba ognia i – w szczególności – Akademia Dobra i Zła); bohaterowie posługują się poprawnym językiem bez żadnych cech szczególnych; nazwy i imiona w zasadzie są nie do tłumaczenia, najwyżej do leciutkiej modyfikacji. Widzę najwyżej jedną rzecz, o której mogłabym napisać, ale to jak już się nieco „wgryzę” w książkę.


No to, a przy okazji, czy nie „przestrzeliłam” z tym tytułem cyklu: Rywalki? W tej chwili to raczej są Rywale...