wtorek, 20 października 2015

Świat bez książąt - króciutkie podsumowanie

Nie sądzę, by udało mi się nadrobić zaległości w pisaniu, ale w każdym razie miałam bardzo dobry powód, by nie relacjonować na blogu na bieżąco postępów prac nad przekładem Świata bez książąt, czyli drugiego tomu Akademii Dobra i Zła. Nie, nie taki, że mi się nie chciało, ani też nie taki, że równoległe zajmowanie się fafnastoma rzeczami zostawia za mało czasu na oglądanie kreskówek. Chodziło przede wszystkim o to, że staram się nie zdradzać tutaj kluczowych wydarzeń z fabuły książki, która dopiero się ukaże. Jednocześnie, kiedy piszę o rzeczach związanych z przekładem, zawsze ciut się „odsłania” i muszę na to uważać. W większości przypadków to nie jest bardzo poważny problem. Jeśli to kryminał, wystarczy unikać pisania, kto zabił, jeśli to Rywalki, to nikogo nie zdziwi, że bohaterka ma jakieś perypetie sercowe albo że ugrzęzłam w opisie kolejnej kiecki.

Natomiast pierwszy tom Akademii Dobra i Zła skończył się w sposób, który nie zostawiał czytelnikom żadnych tropów „co będzie dalej”: opowieść w pewnym sensie wróciła wraz z bohaterkami do punktu wyjścia. Jasne, skoro powstał następny tom (a potem jeszcze następny), to można wnioskować, że coś się musiało zacząć dziać na nowo, bo jednak dwóch książek nie dałoby się wypchać opisami spacerów nad jeziorem i sielskiego życia Sofii i Agaty. Jednak za diabła nie dało się domyślić – co takiego, a nawet tytuł był dostatecznie enigmatyczny, by nie zdradzić za wiele. W tej sytuacji wszystko, co bym napisała, z konieczności zaczęłoby wskazywać na to, w jaką stronę potoczą się wydarzenia, a tego chciałam uniknąć.

Teraz jednak w ramach ciekawostki mogę napisać, że drugi tom pod wieloma względami był łatwiejszy od pierwszego. Zawierał mniej odniesień do baśni, niemal nie wprowadzał nowych postaci, więc właściwie mogłam korzystać z przygotowanego i uporządkowanego wcześniej „słowniczka”, w którym pracowicie gromadziłam wszystkie terminy. Był też o wiele uboższy w wierszyki i inne rzeczy wymagające poważniejszego wysiłku. Wymagał tylko pogodzenia się z tym, że nawet jeśli School for Good i School for Evil zamieniły się w School for Girls i School for Boys, to nie mogłam analogicznie do „Akademii Dobra” zrobić „Akademii Dziewcząt”, bo tak się nie mówi – musiała to być „Akademia dla Dziewcząt” (i „Akademia dla Chłopców”). Trochę staroświeckie, ale w przypadku tych książek bardzo mi zależało na efekcie staroświeckości, który moim zdaniem lepiej pasuje do klimatu.

Jednak właśnie w tym tomie miałam jedną – słownie jedną! – scenę, która faktycznie wymagała ode mnie więcej i była przerabiana ładne kilka razy, zanim zaczęłam być z niej umiarkowanie zadowolona. Jako że książka jest już na rynku od pewnego czasu, będę pisać bez ogródek: chodzi o moment, gdy Agata natyka się na Tedrosa i Filipa (który jest Sofią przemienioną magicznie w chłopca) i robi Filipowi/Sofii wściekłą awanturę o podbieranie jej chłopaka. Taką w stylu „jak mogłaś… od początku zamierzałaś…” i tak dalej. Tedros słucha – i na razie nic, ale to nic nie rozumie, poza tym, że Agata skądeś zna Filipa. W języku angielskim to oczywiście nie jest żaden problem, bo wystarczyło tylko nie używać imion, a że Agata zwracała się do Sofii bezpośrednio, nie było kwestii zaimków osobowych czy dzierżawczych (she/her). Ale… język polski działa inaczej i zostawia tłumacza z trzema opcjami.

1) Można oczywiście polecieć rodzajem męskim, dopasowując się do aktualnej płci Sofii/Filipa. Tyle że to będzie brzmiało odrobinę sztucznie, jeśli ktoś chociaż przez moment zastanowi się nad tą sceną. Biorą w niej udział tylko trzy osoby, nikogo więcej nie ma w zasięgu słuchu. Agata jest skrajnie wyprowadzona z równowagi i krzyczy na Sofię, o której wie, kim jest – byłoby dziwne, gdyby pamiętała o tym, żeby używać rodzaju męskiego. Albo inaczej: gdyby panowała nad sobą na tyle, żeby używać rodzaju męskiego, to panowałaby też na tyle, żeby nie robić chryi przy Tedrosie. Czyli stosując to podejście, zafałszowałabym „wydźwięk” emocjonalny oryginału.

2) W takim razie można zgodnie z Agatową logiką i nastrojem użyć rodzaju żeńskiego. Tylko co z Tedrosem, który tego słucha i próbuje się wtrącić, ale nic nie rozumie? Przecież, do licha, zwróciłby uwagę na ten rodzaj żeński! Niby można by mu dopisać jakąś jedną kwestię wyrażającą to zdziwienie, ale to nie jest najlepsza praktyka, albowiem…

3) Zostaje jeszcze jedno rozwiązanie: tak napisać scenę, żeby Agata „całkiem przypadkiem” nie użyła żadnego sformułowania wskazującego na płeć jej rozmówcy/rozmówczyni. Czyli nie „jak mogłaś mi to zrobić!”, ale „jak możesz tak postępować!” – i tak dalej w ten deseń. To zdecydowanie było trudniejsze niż by się wydawało, właśnie dlatego, że był to potok pretensji o wszelkie krzywdy przeszłe i używanie do tego czasu teraźniejszego wymagało poważnej ekwilibrystyki. Ciekawych oczywiście odsyłam do samej książki.

Z kolei żeby nie pisać o tomie trzecim miałam zupełnie, ale to zupełnie inne powody i może też uda mi się poświęcić mu taką skrótową notkę. Miejmy nadzieję, że nie za półtora miesiąca.

1 komentarz:

  1. Cieszę się, że jednak udało się pani oddać klimat tej powieści. W tym miesiącu czytałam obie części Akademii Dobra i Zła, i przyznam szczerze, że obie przypadły mi do gustu, a w wspomnianej przez panią scenie nie wyczułam ani grama fałszu. Swoją drogą, nie miałam pojęcia, że tłumaczenie książki może być aż takim wyzwaniem.

    OdpowiedzUsuń