czwartek, 9 października 2014

Pierwsza garść terminów, czyli po trzech rozdziałach

Bez czego nie może się obejść tłumaczka? Bez prądu i internetu, co oznacza, że od poniedziałku robota stoi, a ja siedzę i zajmuję się czynnościami zastępczymi, czekając na zakończenie remontu instalacji elektrycznej. Dodatkowe radości: kot Totorek znajduje pustą torbę na podłodze, włazi do niej i nagle stwierdza, że nie wie, jak ma wyjść, więc zaczyna się miotać. Kot Yorek, przerażony miotającą się torbą oraz pańcią zrywającą się z fotela, żeby koteczka ratować, rzuca się na oślep do ucieczki, wpada na pudło z narzędziami i zwala z niego drugie pudło z narzędziami, które rozsypują się po całej podłodze. Czas akcji: godzina 1:05 w nocy. Wrażenia: bezcenne.

 Wracając jednak do moich baranów, czyli perypetii rudej Lily w świecie czarownic, mogę donieść, że zanim odcięto mnie brutalnie od roboty, przełożyłam trzy rozdziały z piętnastu (to duże rozdziały i gruba książka, 16,4 arkusza) i jeszcze kawałek czwartego na dodatek. Pierwsze dwa rozgrywają się w „naszym” świecie i rozmaite zagwozdki omówiłam w poprzedniej notce. Potem akcja wypływa na nieznane wody, a narracja wrzuca cały pęk nowych słówek, z których część jest łatwa, a część nie bardzo. Czarownice nie ulegają wątpliwości, a ich rada – Coven – to oczywiście Sabat (ciekawostka: w Błękitnokrwistych to samo słowo tłumaczyłam jako Zgromadzenie i oba przekłady są prawidłowe). Ale co zrobić z wydawałoby się prostym Lady of Salem? Tytułu „lady” postanowiłam nie tłumaczyć – akcja nadal rozgrywa się w Ameryce (tylko magicznej i równoległej do naszej), więc naleciałości angielskie nie będą razić. Pierwszy instynkt podpowiada, żeby w takich przypadkach zamienić nazwę geograficzną na imię postaci. Często się tak robi. Tyle że w tej konkretnej scenie jest istotne, że bohaterka nie wie jeszcze, iż rzeczona „lady of Salem” nosi jej imię. Decyzja: robię z tego „lady Salem”. Nie mogę przyszpilić źródła, ale jestem pewna, że istnieje jakaś analogia.

Wieloznaczność angielskich słów bywa koszmarna. Bohaterka, eskortowana przez żołnierzy, patrzy z lękiem na ich sidearms. Bierzemy słownik. Słownik informuje, że jest to broń noszona przy boku, np. szabla albo pistolet. Tłumaczka informuje głośno, co by chętnie zrobiła twórcy słownika (wymagałby to zastosowania szabli). W takim przypadku pomaga szerszy kontekst (i dlatego trzeba najpierw przeczytać książkę, a potem brać się za tłumaczenie). Żołnierze są uzbrojeni w nowoczesne, ale jednak kusze, a reszta postaci lata z rozmaitą bronią białą. Nie powiem na 100%, że broń palna się nie pojawia, ale generalnie w tym przypadku można spokojnie założyć, że idzie o jakiegoś dziabaka. Jakiego? Tego nie wiem, a sądzę, że i autorka nie zastanawiała się nad tym. Decyzja: bohaterka patrzy na groźne „ostrza”, które mają przypasane panowie żołnierze.

Czasem problem stanowi brak praktycznej wiedzy. Bohaterka ma na koszulce napis „No Nukes”, z dość oczywistym przesłaniem. Ale co noszą na koszulkach polscy przeciwnicy broni atomowej albo energii atomowej? Nie mam pojęcia, tym bardziej, że prywatne poglądy sprawiają, iż nieszczególnie mnie to interesuje. Czy „Nie dla atomu” to dobry wybór? Cóż, zobaczymy. Próba poszukania w internecie koszulek „anty” skończyła się na tym, że tłumaczka wpadła na szeroki wybór wzorów „Nie dla GMO” oraz „Nie dla szczepionek” i szlag potężny ją trafił.

The Woven grzecznie przemieniły się w Sploty – ładne określenie dla hybrydowych potworów powstałych w efekcie magicznych manipulacji DNA. Ale co zrobić z Outlanders? Mówiąc w skrócie, w tej magicznej Ameryce zostało trzynaście ogromnych miast, natomiast osoby mieszkające poza nimi nie mają praw obywatelskich i są nazywani właśnie Outlanders, co dosłownie tłumaczy się jako cudzoziemiec, ale tu chodzi po prostu o kogoś z zewnątrz. Ta grupa jest niejednorodna etnicznie. Są tam potomkowie Indian… znaczy, rdzennych Amerykanów, jak się ich tu starannie nazywa, oraz wszyscy ci, którym zależało na wolności albo musieli uciekać z miast. Samo określenie nie jest obraźliwe, tylko neutralne (obraźliwe pojawia się dalej, w odpowiednim czasie się nad nim zastanowię). Przyznam, że tu jestem w kropce i po dłuższych rozterkach zdecydowałam się na koczowników – bo nie budują osad (ze względu na Sploty… chociaż to akurat nie ma sensu), tylko wędrują i rozkładają się obozowiskami.

Rzeczą do zbadania na później (jak dostanę się do moich książek, zapakowanych razem z biblioteczką w folię) jest kwestia spirit walker/spirit walking oraz, na przyszłość, world walking. W języku polskim istnieje określenie wędrówka dusz, ale jest ono zarezerwowane dla reinkarnacji. Tutaj chodzi o coś, co robią szamani: dusza opuszcza ciało i wybiera się na wędrówkę, w tym przypadku aż do innych światów. Muszę pogrzebać w fachowej literaturze i poszukać, czy jest to jakoś nazywane, a na razie poradziłam sobie za pomocą omówienia, które zawsze jest ostatnią deską ratunku dla tłumacza.


Na koniec zostawiłam przykład, gdy wiedza posiadana okazuje się bardzo przydatna. W pewnej scenie bohater w celu leczniczo-magicznym pali roślinę nazwaną sage. W pierwszym podejściu przełożyłam to oczywiście jako szałwia – i zastosowanie pasuje, i jest to roślina „magiczna”. Ale zaraz zaczęłam kombinować: dobra, ale skąd tam ta szałwia? W grę wchodzi jeszcze to, co Amerykanie nazywają sagebrush, czyli jedna z roślin z rodzaju bylica, czyli Artemisia (w szczególności Artemisia tridentata). Wprawdzie pochodząca z basenu Morza Śródziemnego szałwia zadomowiła się w wielu rejonach świata (kłania się Wikipedia), ale w tym przypadku większy sens ma chyba roślina rdzennie amerykańska (i także „magiczna”). Drobiazg polegający na tym, że Artemisia tridentata nie ma polskiej nazwy da się obejść – sama bylica spokojnie wystarczy. Poza tym dla przeciętnego zjadacza książki będzie brzmieć bardziej tajemniczo niż kuchenno-herbatkowa szałwia. Czy to słuszna decyzja? Tego nie wiem, ale w każdym razie podparta logicznym rozumowaniem.

1 komentarz:

  1. Uwielbiam takie filologiczne rozkminy i jako bohemistka z przyjemnością czytam o Twoich zmaganiach na polu tłumaczeniowym. Całkiem z resztą udanych ;) oj no na przykład ta Lady of Salem, niby proste, ale zawsze się człek zastanawia najdłużej właśnie nad takimi ,,kwiatkami".

    OdpowiedzUsuń