wtorek, 5 lipca 2011

Nowy projekt... I gdzie mój befsztyczek?

Rzeczywistość złapała mnie i wcięła na dobre, a ja dostałam nowy projekt do tłumaczenia. Dla odmiany książkę dla dzieci, rozgrywającą się w dość ponurym kraju totalitarnym... Jeśli chodzi o rzeczy pogodne, najwyraźniej muszę poczekać jeszcze na swój befsztyczek. Za to stanęłam przed nowym wyzwaniem: ten cykl, autorstwa Margaret Peterson Haddix i zatytułowany "Shadow Children", składa się z siedmiu tomów, ale bardzo niedużych. Z moich szacunków wynika, że tłumaczenie pierwszego to będzie ciut więcej niż trzy arkusze wydawnicze, a pozostałe mają dość zbliżoną do niego objętość. To oznacza, że pracuję na znacznie mniejszych porcjach (za to szybko) i zobaczymy, czy wyjdzie mi to na dobre.

Sama książka jest napisana gładkim i przejrzystym stylem, narracja to mowa pozornie zależna, czyli niby trzecioosobowa, ale cały czas towarzysząca bohaterowi i pokazująca świat niejako poprzez jego percepcję. Za to od razu mamy szereg raf i wybojów. Nie zdradzając za wiele z treści, mogę napisać, że główny koncept książki polega na pomyśle bardzo ostrej kontroli urodzin, który sprawia, że każda rodzina ma prawo tylko do dwójki dzieci. Dzieci nadprogramowe są nielegalne i muszą być ukrywane (jak się trafią, a rodzice się uprą), ale to one właśnie są tytułowymi "Shadow Children". O ile jednak angielski jest tu rzeczowy, o tyle po polsku "Dzieci cienia" kojarzą się z kolejną książką o upadłych aniołach czy innej paranormalnej zarazie. W dodatku to nie jest dobre tłumaczenie, bo przecież to nie są "dzieci cienia" tylko "dzieci-cienie". W samej książce postanowiłam je zwyczajnie skracać do "cieni", nie zdecydowałam jeszcze natomiast, co zrobimy z tytułem cyklu. Nazwy organizacji na razie są proste: Population Police to Policja Populacyjna (pisana wielkimi literami, bo to instytucja, tak jak np. Służba Bezpieczeństwa), jakieś tam ministerstwo też się zapętało i przeszło.

Nie wiem za to jeszcze, co zrobić z imionami. Bohater nazywa się Luke Garner, a imię Luke koszmarnie i przez apostrof się po polsku odmienia. Co więcej, jego starsi bracia nazywają się Matthew i Mark, a matka mówi, że kiedyś (kiedy jeszcze zakazy nie obowiązywały) chciała mieć jeszcze Johna. Czyli mamy tu wyraźne nawiązania do Ewangelistów. Jeśli do tego dołożyć, że książka się dzieje w kraju celowo nienazwanym (nie padają żadne nazwy geograficzne), właściwie usprawiedliwioną decyzją mogłoby być spolszczenie części imion i zrobienie z bohatera Łukasza. Części, ponieważ inna część, np. Jennifer, się spolszczać nie da. To mogłoby przybliżyć bohatera odbiorcom... Ale z drugiej strony w tej chwili w tłumaczeniach dominują trendy zostawiania imion w oryginale. Jest zresztą jeszcze jedna gorsza rzecz: pod koniec pierwszego tomu bohater dostaje fałszywe papiery na nazwisko Lee Garner (to nie jest zdradzenie zwrotu fabuły, chyba nikt się nie spodziewał, że główny bohater ma siedzieć siedem tomów na strychu?) i ta zbieżność inicjałów L.G. ma potem jakieś tam znaczenie. Prawdę mówiąc, zebrałam argumenty za i przeciw w pakiecik i wysłałam do Wydawnictwa - niech tam zdecydują, co lepiej do promocji książki będzie pasowało.

W następnym odcinku: o problemach z drugim tomem (postaram się bez spoilerów fabuły...).

3 komentarze:

  1. Jestem bardzo ciekawa tej serii. Rzeczywiście może być ciężko, bo zmieniając imię w jednym miejscu, coś się może dalej poknocić. Myślisz, że uda się wydać I tom jeszcze w tym roku?

    OdpowiedzUsuń
  2. Książka jest planowana na jesień, o ile się nie mylę - właśnie dlatego klepię teraz w klawiaturę jak dzika, bo Wydawnictwu zależy na czasie. To nie jest duże, więc powinno pójść w miarę szybko...

    OdpowiedzUsuń
  3. :) Taaa nazwy i imiona to to, co kocham najbardziej:)

    OdpowiedzUsuń