środa, 8 czerwca 2011

Co można tłumaczyć?

Po pierwsze, odesłałam dzisiaj "Klucz" do Wydawnictwa. Zobaczymy, co dalej, na razie mam chwilę oddechu (względnego), chociaż nie obraziłabym się, gdyby potrwała jak najkrócej. W drugim czytaniu nie znalazłam już nie poważniejszego do dzielenia się ze światem, poza wątpliwościami dotyczącymi śpiewających papug - niech redaktor decyduje, czy lecimy z nimi, czy je na coś wymieniamy.

Po drugie, zostałam podlinkowana na blogu wydawnictwa i jestem teraz dumna, blada i zmotywowana do pisania (mimo upału).

Po trzecie, w komentarzach do poprzedniej notatki padło pytanie, czy można "samemu" przetłumaczyć jakąś książkę.

Żeby wydawać książki, trzeba oczywiście mieć wykupione licencje - ale to jest zmartwienie wydawnictwa, nie tłumacza. Tłumacz dostaje od wydawnictwa propozycję i bierze (albo i nie), natomiast cała strona prawno-finansowa go nie musi obchodzić. Oczywiście nikt nikomu nie może zabronić wziąć i przetłumaczyć jakiejś książki - ale coś takiego można nazwać "tłumaczeniem fanowskim" (niezależnie od tego, na ile profesjonalna byłaby zaangażowana w to osoba). Fanowskie tłumaczenia książek istnieją, ale są w zasadzie odmianą piractwa - nawet jeśli książka nie wyszła w Polsce, to takie tłumaczenie i tak nie jest legalne. Jasne, mało prawdopodobne, żeby ktoś na to zwrócił uwagę, bo "szkodliwość" czynu jest mikra, ale trudno coś takiego prezentować jako doświadczenie zawodowe.

Niemniej istnieją dobre sposoby, żeby ćwiczyć tłumaczenie. W internecie nie brakuje ludzi, którzy publikują swoje opowiadania za darmo i dla całego świata. Zwykle jest im bardzo miło, jeśli się do nich napisze z grzecznym pytaniem, czy można przełożyć ich twórczość na swój język. Oczywiście to wymaga pewnej odwagi i samozaparcia, ale naprawdę nie jest takie trudne. W najgorszym razie dostanie się grzeczną odpowiedź, że jednak nie, bo coś tam. Potem takie opowiadania czy powieść można albo publikować na własnym blogu, albo na jakiejś stronie (przykładem może być "moja" Tanuki-Czytelnia) - przy czym strona jest o tyle lepsza, że miewa jakąś redakcję, która rzuca okiem na to, co się stworzyło, za to na własnym blogu ma się pełną kontrolę nad "publikacją" i generalnie można robić, co się chce. Na tej samej zasadzie można tłumaczyć czyjeś artykuły czy eseje na jakiś interesujący nas temat. Dobra rada - należy wybierać osoby publikujące samodzielnie, a nie np. felietonistów z wielkiego portalu - oni prawdopodobnie nawet nie mają prawa udzielić zgody.

W każdym razie przy tłumaczeniach zdecydowanie sprawdza się, że ćwiczenie czyni mistrza - tylko warto, żeby ktoś przytomny te tłumaczenia potem czytał i dzielił się jakimiś radami, bo nie ma cudów - samemu się własnych słabości nie widzi.

6 komentarzy:

  1. Właśnie to jest to:) Na studiach do szału mnie doprowadzało, że byli wykładowcy, którzy nawet nie raczyli przeczytać tłumaczenia i nanieść jakiś poprawek, ale byli tacy co wyłapali wszystko i jeszcze argumentowali, dlaczego tak by może było lepiej. Wiadomo, że tłumaczenie też jest w pewnym sensie subiektywne i każdy tłumacz zrobiłby po swojemu.
    Zastanawiam się nad przekładem literackim ostatnio bardzo poważnie, planuję wracać do życia zawodowego, więc zobaczymy co się z tego urodzi.

    OdpowiedzUsuń
  2. A co do podlinkowania i mobilizacji, to ja się bardzo cieszę.Bardzo podoba mi się ten blog:) wiadomo co dzieje się w mózgu innego tłumacza, bo tego odgadnąć się nie da, a Pani część swoich procesów myślowych przed nami odkrywa. Życzę dużo, dużo weny.

    OdpowiedzUsuń
  3. I jak? Czy po Kluczu, są już w planach jakieś nowe projekty do tłumaczenia? :)

    OdpowiedzUsuń
  4. agnieszkapohl - w zasadzie trzeba dwie rzeczy odróżnić. Wskazanie konkretnych błędów (przesadne trzymanie się oryginału, kalki językowe etc.) i własne tłumaczenie. Jest dokładnie tak, jak piszesz - każdy tłumacz robi trochę inny przekład. Natomiast jest oddzielną sztuką wiedzieć, kiedy coś należy poprawić, bo "jest źle", a kiedy bo "ja bym to zrobiła inaczej".

    Kobra - w tym momencie jeszcze nic nie wiem. Na jesieni mają się ukazać kolejni "Błękitnokrwiści", więc pewnie to pod koniec lata dostanę (chyba że autorka się obsunie z terminem...), natomiast teraz - nic nie wiem, czekam :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Dlatego właśnie korekta osoby drugiej jest czasem wskazana lub jakaś mała konsultacja, bo błędy się zdarzają. Oby ich było jak najmniej.
    Konkretne wskazanie błędów jest przydatne, ale kiedyś na studiach wykładowczyni powiedziała, że przekład jest zły, bo jej się nie podoba, ale nawet nie była wstanie wskazać, co tak naprawdę jest błędne. Wszystkie poprawki były jej "widzimisie" i zero konkretów.

    OdpowiedzUsuń