niedziela, 29 sierpnia 2010

Pierwszy tom trylogii - lektura

Warto może jeszcze raz podkreślić, że nie wydaje mi się, aby moje wrażenia czy pomysły były jedynie słuszne. Tu nie chodzi o "W taki sposób tłumacz powinien czytać książkę". Jestem całkowicie pewna, że każdy tłumacz ma jakiś własny pomysł na życie, a ja przedstawiam tylko własny punkt widzenia. Ponieważ każdy tłumacz jest twórcą - nie autorem tekstu oryginalnego, ale autorem jego przekładu. A to, w odróżnieniu od redakcji, korekty czy betowania - praca oryginalna. Kawałek siebie wkładany w czyjś tekst.

W moim przypadku od bardzo dawna było tak, że tekst w obcym (ale znanym mi) języku stanowił w mniejszym lub większym stopniu ciąg zagadek do rozwiązania. To znaczy, oczywiście, nie w takim sensie, że czytam zdanie i od razu myślę, jak by wyglądało po polsku. To by było do chrzanu. Ale jeśli natrafiam na szczególnie zgrabne powiedzenie, zastanawiam się, jak je oddać w naszym języku. Albo jak oddać idiom czy też - to najlepsze - autorskie nazwy i pomysły własne. Nie pomaga to, że wiele rzeczy zgrabnie brzmiących po angielsku po polsku zaczyna brzmieć kulawo i po prostu nie tak, jak trzeba. Ale o ile w przypadku losowej książki czy filmu można przejść nad tym do porządku dziennego i poddać się, o tyle w przypadku książki "własnej", czekającej na przekład, trzeba podejmować decyzje.

Czytając więc po raz pierwszy książkę, którą będę tłumaczyć, zapoznaję się oczywiście z jej fabułą (kluczowe, żeby nie wpaść w jakąś pułapkę) i stylem, ale przede wszystkim staram się w myślach naszkicować podstawowy szkielet. Jak poradzę sobie ze słownictwem "własnym" autora? Co z tytułem? Ile będę spolszczała? Te decyzje trzeba podjąć przed zaczęciem tłumaczenia, a już na pewno przed oddaniem książki (lub pierwszego tomu) do wydawnictwa. Jak poszło w druku: przepadło, trzeba teraz robić dobrą minę do złej gry.

Pierwszy tom mojej "nowej" trylogii okazał się naprawdę interesujący. Także fabularnie, chociaż, prawdę mówiąc, jakość fabuły jest akurat drugorzędna jeśli chodzi o to, na ile łatwo daną rzecz będzie tłumaczyć. W tym przypadku szkielet tłumaczenia składa się z rzeczy "dobrych" (łatwych do przełożenia lub ułatwiających mi pracę) oraz "złych" (czyli pracę utrudniających lub wymagających podejmowania poważniejszych decyzji). Przy czym, jak zaraz wykażę, nie są to rzeczy "dobre" i "złe" z punktu widzenia czytelnika, tylko i wyłącznie mojego (a i to do podjęcia stosownych decyzji).

Do dobrych rzeczy mogę w pierwszym rzędzie zaliczyć brak wydziwionego słownictwa. Owszem, pęta się kilka terminów będących neologizmami lub zlepieńcami słów trudnymi do przełożenia na polski, ale nie ma tego wiele. Większość używanych "terminów" to porządne, proste i zwyczajne słowa, wyróżnione wielką literą. Dla mnie bomba. Równie proste są imiona postaci - wśród ważniejszych bohaterów nie ma nikogo, z kim byłyby problemy w odmianie czy przy kim nie dałoby się domyśleć wymowy. Dobre, nieudziwnione przesadnie imiona. Jest trochę słownictwa historycznego (fragmenty dzieją się w czasach historycznych), ale autorka nie próbuje stylizować dialogów (chwała bogom!), a weryfikacja historyczna nie powinna być szczególnie trudna. Wielkim plusem jest także brak rzucanych od niechcenia cytatów i nawiązań, przy których tłumacz traci więcej czasu niż powinien na sprawdzaniu, czy to już było po polsku, a jeśli tak - to jak.

Ale i "złych" rzeczy, swoistych handicapów się trochę znajdzie. Przede wszystkim o ile tytuł trylogii nadal pozostaje prosty, o tyle tytuł pierwszego tomu okazał się nieoczekiwanie kłopotliwy. Pojedyncze słowo o kilku znaczeniach i niestety nie chodzi o to najlepiej brzmiące i najwygodniejsze. Trzeba będzie wymyślić coś nieprzesadnie udziwnionego, a przy tym dobrze brzmiącego, coś, co się sprawdzi i co będzie "brzmiało" dobrze. Do tego narracja: pierwszoosobowa (to akurat nie problem) i prowadzona w czasie teraźniejszym. Dosłowny przekład wyglądałby jakoś tak: Idę warszawską ulicą. Widzę dziewczynkę z czerwonym balonikiem przebiegającą jezdnię i znikającą za rogiem. Podchodzę do wystawy księgarni i podziwiam leżący w witrynie czwarty tom "Błękitnokrwistych". Wiecie, w ten deseń. Taki styl jest na swój sposób chwytliwy, przykuwa uwagę czytelnika jak relacja z pierwszej ręki - i o to bez wątpienia chodziło autorce. Ale jest z nim problem. Polski nie lubi nadmiaru czasu teraźniejszego. Co więcej, o ile kilka zdań czy kilka akapitów będzie wyglądało dobrze, o tyle cała książka tak pisana może w pewnym momencie stać się męcząca, przydusić czytelnika. Najprawdopodobniej trzeba będzie zastosować jednak - mimo wszystko - bardziej naturalny dla literatury w języku polskim czas przeszły albo może jakąś mieszankę czasu teraźniejszego z przeszłym. Chociaż to wyjdzie dopiero "w praniu", po dwóch-trzech rozdziałach. No i do "złych" rzeczy doliczyłabym tych kilka wspomnianych we wcześniejszym akapicie "zlepków", dla których trzeba będzie wymyślić polskie odpowiedniki.

Jednakże ogromną zaletą tej trylogii jest to, że została ukończona i mam ją w całości. A to znaczy, że nie będę pracować na oślep, zastanawiając się, czy autorka nie zmieni zdania, a podjęta przeze mnie na początku decyzja nie wyjdzie mi bokiem. To niezwykle komfortowe. No i - nie da się ukryć - to obiecująca książka. Autorce świetnie wyszło przedstawienie emocji postaci, co oznacza, że będę musiała wysilić własne palce i komórki mózgowe, żeby przekazać to do polskiego czytelnika. Sounds like fun! Ale najpierw - najpierw czeka na mnie "Zbłąkany anioł". Pierwsza przymiarka - niebawem.

2 komentarze:

  1. Redakcja też bywa pracą oryginalną, twórczą. Ja na przykład redagowałem książkę, w której niemal każde zdanie musiałem wywracać na nice, żeby znaczyło to, co oryginał. Po prostu robiłem za super poprawiacza tłumacza.

    Zwykle redaktor tylko niejako szlifuje tekst w niewielu miejscach, patrząc nań pod innym kątem, ja zaś miałem calusieńki tekst do przerobienia prawie w każdym calu. Ale efekt jest niebywale dla mnie i, wierzę, czytelników nader satysfakcjonujący :)

    A wydawca jest ze mnie bardzo zadowolony :)

    OdpowiedzUsuń
  2. PS Nie wiem, jak sobie poradziłaś z tym czasem teraźniejszym, ale nawet nie znając oryginału, uważam, że powinnaś przełożyć czas teraźniejszy na... czas teraźniejszy. Czytałem kilka takich przykładów narracji w beletrystyce - i to przekładów na polski - i uważam, że robi to naprawdę wrażenie, o ile tylko tłumacz i autor potrafią temu podołać, pisząc ze swadą. Gorzej, jeśli autor pisze jakościowo tak sobie: wtedy taka narracja może być drogą przez mękę.

    OdpowiedzUsuń