Jeden wpis na trzy miesiące to stosowny rytm dla bloga,
prawda? O tym, nad czym aktualnie pracuję, będzie później, teraz postanowiłam w miarę
na gorąco napisać o tym, dlaczego warto, żeby tłumacz chodził na targi książki.
Konkretnie na Warszawskie Targi Książki, odbywające się na Stadionie Narodowym
i będące spadkobiercami Międzynarodowych Targów Książki, odbywających się w
Pałacu Kultury, tradycyjnie w maju.
Wbrew pozorom nie ma większego sensu nawiązywać na targach
nowych kontaktów zawodowych; chyba że jest się o wiele lepszym w zagadywaniu
ludzi niż ja. Prawda jest taka, że od lat na stoiskach, w szczególności
większych wydawnictw, trudno zastać kogokolwiek z redaktorów. Są tam w
najlepszym razie pracownicy działu handlowego lub działu promocji, o ile nie w
ogóle pomoc wynajęta tymczasowo. Warto oczywiście się rozglądać i jeśli jest
coś interesującego, zapisywać to sobie albo zabierać ulotkę lub katalog, żeby
próbować skontaktować się później. O skuteczności takiego podejścia o tyle nie
mam zdania, że od kilku lat nie bardzo mam czas szukać nowych zleceniodawców,
więc jeśli tego próbowałam, to bez większego przekonania i bez większych
efektów.
Prawdziwym powodem do chodzenia na targi, nie czarujmy się,
jest dla mnie okazja do obkupienia się w nowe książki. Może się wydawać, że w
dobie internetowych księgarni to nie ma takiego znaczenia, ale tu pozwolę sobie
się nie zgodzić. Żeby cokolwiek znaleźć w internetowych księgarniach, trzeba
wiedzieć, że się tego szuka, to raz. Dwa, że nawet takie księgarnie nie
zawierają wszystkiego. Na targach mam zawsze dwa główne cele. Na stoiskach
większych wydawców patrzę na to, co ładnie wydane (w szczególności na klasykę i
książki dla dzieci) – tym bardziej, że często mają oni różne promocje i
sprzedają książki o 10-20% taniej od ceny okładkowej. Największą uwagę zwracam
jednak na drobnych wydawców, a już zwłaszcza na wszelkie wydawnictwa
uniwersyteckie i pokrewne. To prawda, większość z tego, co proponują, to pozycje
dla specjalistów z danej dziedziny, całkowicie niezrozumiałe dla reszty świata.
Zawsze jednak trafiają się rzeczy bardziej „popularne”, napisane w sposób na
tyle przystępny, że jest z tego jakiś pożytek. Ogromną przyjemność sprawia mi
nawet patrzenie na same tematy tych publikacji, aż żałuję, że nie zapisałam
sobie kilku przykładów (widziałam na przykład jakieś cudo o ciąży widzianej
przez pryzmat portali społecznościowych).
Moim łupem w tym roku padły dwa tomy Słownika stereotypów i symboli ludowych, kompilujące różne
wierzenia, baśnie i przesądy w sposób dość suchy, ale mimo wszystko nadający
się do czytania, oraz cienka książeczka zatytułowana Między naturą a kulturą ogrodu: Krótkie spotkania z historią sztuki
ogrodowej. Jak powiedziałam koledze, który pytał o sens tego zakupu: tu nie
chodzi tylko o zaspokojenie mojej ciekawości. Ta książka jest cenna, ponieważ
zawiera prawdziwe słowa! Dla tłumacza to rzecz nie do pogardzenia, a przykład
jest bardzo dobry. Wystarczy się przejść do najbliższej księgarni, żeby znaleźć
stosik albumów o ogrodach, kolorowych wydawnictw, kupowanych na prezent i
szybko zapominanych. Problem polega na tym, że takie publikacje zwykle pisane
są bardzo powierzchownie, a jeszcze częściej tłumaczone przez osoby mające
równie powierzchowną wiedzę. Objawia się to tym, że wszelkie angielskie słowa i
terminy tłumaczą po prostu na polski, tak jak leci. Tymczasem, do licha, PRL trochę
namieszał, ale Polska miała ogrody, miała sztukę ogrodową i w związku z tym
miała całe mnóstwo związanego z tym słownictwa! Takie słownictwo można znaleźć
właśnie w publikacjach podobnych do złowionej przeze mnie, ponieważ temu z
kolorowych albumów (oraz, skoro o tym mowa, portali internetowych), nie będę
ufać. To samo dotyczy także wielu innych tematów, na przykład zabytków i
egzotycznych miejsc. Pisałam wiele razy, że dla tłumacza internet jest cennym
źródłem wiedzy, ale to właśnie ten przypadek, kiedy trzeba bardzo ostrożnie
podchodzić do tego, co się w nim znajduje.
Poza tym na targach ignoruję namioty z tanią książką przed
wejściem, bo nigdy niczego nie potrafię tam znaleźć (a pudła pełne różności są
frustrujące – zawsze mam poczucie, że może na dnie kryje się coś, co by mnie
zainteresowało). Szperam natomiast w alejce bukinistów, w szczególności wśród
książek dla dzieci i młodzieży, bo mam ogromny sentyment do starych wydań. W
tym roku znalazłam jednak coś, w czym zakochałam się jeszcze na studiach: reprint
Dykcyonarza roślinnego, napisanego
przez księdza Krzysztofa Kluka i wydanego na początku XIX wieku. Reprint jest z
1985 roku, w małym nakładzie, który w większości utonął w bibliotekach, a jego
nabycie wprawiło mnie w prawdziwą euforię, mimo że nie jest to książka, dla
której miałabym jakieś poważne zastosowanie.
Odwiedziłam oczywiście stoisko Wydawnictwa Jaguar. Dostałam
moje egzemplarze Nevermore; nie
dostałam moich egzemplarzy Korony, bo
– a było to w niedzielę – zostały im trzy sztuki. Sprzedała się jak ciepłe
bułeczki… Dostałam także nową książkę do tłumaczenia, ale to już odrębny temat.
W odwiedzaniu targów książki uwielbiam możliwości znajdywania rzeczy, których inaczej bym nie odkrył. Kilka razy zdarzyło mi się rozmawiać z pracownikiem stoiska i potem odejść z czymś o czego istnieniu nie wiedziałem. Bywało, że trafiałem koszmarnie, ale zdarzało się też odkryć coś całkiem dobrego. Jedynym problemem był budżet dlatego też wszystkie te koszyki z przecenami miałem dość dobrze przejrzane.
OdpowiedzUsuńTrafiłem tu szukając czegoś zupełnie niezwiązanego z tematem i z przyjemnością czytam starsze Pani wpisy.
Niesamowite podsumowanie
OdpowiedzUsuń