niedziela, 14 grudnia 2014

Niech pchły oblezą każdego autora...

Ale może po kolei...

Okazało się, że komisarz Brunetti musi w trybie pilnym wybrać się na urlop, ponieważ dostałam znacznie pilniejszy przekład z Jaguara. Rzecz pod wieloma względami interesującą jako materiał do przekładu i pod równie wieloma frustrującą. Nazywa się toto The School for Good and Evil, zaś autorem jest Soman Chainani, dla którego był to debiut. Niemniej powieść okazała się na tyle popularna, że ponoć ma powstać film. Autor zresztą kończył kursy pisania scenariuszy i to całkiem serio widać. Ma to pewne wady, ale zdecydowana zaleta jest taka, że poszczególne sceny są bardzo precyzyjnie opisane, nie mam żadnych problemów z odgadnięciem, kto i co robi, w którą stronę idzie, czy też jaki plan ma pomieszczenie (mapa na początku książki też bardzo pomaga w orientacji).

Dwie bohaterki książki trafiają do tytułowej szkoły, w której kształcą się dzieci, mające w przyszłości zostać bohaterami pozytywnymi lub negatywnymi baśni. A potem dzieje się mnóstwo rzeczy, w które nie będę wnikać, bo nie chodzi mi tu o zdradzenie całej fabuły. Z mojego punktu widzenia książka jest nadziana jak pole minowe postaciami i odwołaniami do baśni mających oczywiście polskie odpowiedniki. Z dumą muszę powiedzieć, że to akurat jest wyzwaniem tyleż ciekawym, co niezbyt trudnym. Ściągnęłam z moich półek baśnie braci Grimm, Charlesa Perrault i Christiana Andersena (o większą pomysłowość autora nie podejrzewam) i notuję sobie, co trzeba sprawdzić (zgodnie z zasadą: „Ja pamiętam, że Pana Tadeusza napisał Słowacki, ale zawsze jeszcze sprawdzam”).

W praktyce oznacza to jednak, że książka będzie zawierać przedziwną mieszaninę polskich i niepolskich imion i przydomków. Bo przecież Kopciuszek, Królewna Śnieżka czy inny Tomcio Paluch muszą zostać w takich formach, w jakich są u nas rozpoznawalni, prawda? Ale z drugiej strony mamy bohaterki nazwane Sophie i Agatha – jeszcze z tej drugiej mogłabym zrobić Agatę (i może zrobię), ale Zosia? Zofia? Sofia? Do tego dochodzi pęk imion, które w ogóle nie dadzą się spolszczyć, takich jak Anadil i Tedros.

Tym, co jest tutaj absolutnie kluczowe, okazuje się kontekst: mianowicie nie jest on anglosaski. Innymi słowy, mogę od biedy zostawić Lady Lesso (jedną z nauczycielek w Szkole Zła), bo to brzmi dobrze i rytmicznie, ale już Bloodbrook czy Foxwood muszę jakoś przekładać, bo w baśniach tego rodzaju nazwy są zawsze polskie. Szczerze mówiąc, tutaj na szczęście nie mam większych problemów na razie, bo nazwy są dość przejrzyste, a w geografii różne dziwactwa ujdą bez większego problemu. Zresztą nikt nie powiedział, że trzeba się trzymać oryginału jak pijany płota, więc tu akurat odrobina swobody działa idealnie.

Zdecydowanie jednak życzę, żeby pchły oblazły i pogryzły każdego autora amerykańskiego, który używa słów niezgodnie z ich przeznaczeniem (crucible, patrzę tu na ciebie!). W tym przypadku w każdej szkole nad wejściem w holu widnieje wielki napis: odpowiednio EVER i NEVER. To pierwsze, w Szkole Dobra, jest oczywiście skrótem myślowym od Happily Ever After, czyli standardowej formułki kończącej baśnie po angielsku. Która, jak wiadomo, po polsku brzmi Żyli długo i szczęśliwie. Już samo to przyprawia o ból głowy – napis jest na kolumnach, więc jeśli zamiast kolumn N-E-V-E-R zaczynamy sobie wyobrażać kolumny N-I-E-S-Z-C-Z-Ę-Ś-L-I-W-I-E, to nam się robi taki las, że nie wiem, którędy tam by się jeszcze dawało przejść. Z kolei jeśli zostawić NIGDY i ZAWSZE, to czy to będzie zrozumiałe? Tak czy inaczej z dwojga złego to w tym momencie lepszy wybór.


Ale! Kolumny to pół biedy. Gorzej, że mianem Ever(s) i Never(s) określa się uczniów obu szkół (także w formach neverboy, evergirl i tak dalej). I za to te pchły, bo na razie jestem w kompletnej kropce. Idąc za pierwszym tematem (długo i szczęśliwie) mogłabym od biedy zrobić szczęśliwych/nieszczęśliwych. Wady: po pierwsze, za długie. Po drugie, nie podoba mi się sugerowanie, że uczniowie never są nieszczęśliwi – tu raczej chodzi o to, że szczęście jako stan jest generalnie poza ich zakresem zainteresowań. Po trzecie, nie widać związku z NIGDY i ZAWSZE powyżej (a nie chciałabym zostać z kolumnowym jeżykiem). Na razie więc obracam to nigdy i zawsze, ale akurat oba te słowa, z tymi zbitkami spółgłoskowymi, są koszmarnie niewygodne do manewrowania, a to drugie jeszcze zawiera podejrzane wszy. Trudno, żeby wytworni nauczyciele zwracali się do kandydatów na księżniczki i książąt z baśni per drodzy zawszeńcy! Chociaż w sumie... książka ma pewne zacięcie satyryczne, więc może to by uszło jako dodatkowy efekt komiczny? Ale i tak – nie lubię autora za takie pomysły.

2 komentarze: