środa, 18 lipca 2012

Rozterki biologa, czyli nowa książka na tapecie

Tajemniczy projekt pozostaje niestety tajemniczym projektem, a szkoda. No nic, jak wyjdzie, to o nim może parę słów napiszę.

Za to Wydawnictwo Jaguar podsunęło mi nową propozycję: Endless Summer autorstwa Jennifer Echols. Znowu romansidło, znowu kojarzące mi się nieodparcie z anime z gatunku shoujo, ale zaskakująco udane. Napisane sprawnie, dowcipnie, postaci nie irytują – udało się jakoś uniknąć zrobienia z bohaterki kolejnego wcielenia Mary Sue, a z bohatera klona Edwarda. W dodatku tłumaczy się szybko i lekko, a napisane jest mniej „slangowo” niż Nie zadzieraj nosa. Co nie znaczy, że nie dostarcza mi rozmaitych radości i nie zmusza do podejmowania decyzji.

Rzecz dzieje się w Alabamie, nad bliżej niesprecyzowanym jeziorem (jezior tam zdaje się nie brakuje). Przeżyłam chwilę szczęścia doskonałego, gdy w tekście książki napotkałam bryozoa, czyli mszywioły. Lubię rzeczy zmuszające ludzi do sięgnięcia po Google, a w dodatku sama ta nazwa, znana mi od dawna, jest po prostu prześliczna. Ku mojemu jeszcze większemu szczęściu okazało się, że te mszywioły w tekście książki rosną gęsto, albowiem bohaterka i narratorka ma na ich tle absolutną obsesję (i niestety za nimi nie przepada). Ale niech sobie nie przepada – grunt, że ja mogę w polskim tłumaczeniu obracać te mszywioły przez wszystkie przypadki.

Moje szczęście skończyło się jednak gwałtownie, kiedy na wody powieści romantycznej dla nastolatek wpłynęły kolejne ryby: brim, bass, striper oraz crappie. Ta ostatnia żywina była o tyle istotna, że ważnym punktem fabuły jest nadjeziorna impreza nazywana Crappie Festival, którą młodzież oczywiście przekręca na Crappy Festival. Tymczasem język polski jakoś nie potrzebował wymyślać polskich nazw na to, co pływa w jeziorach Alabamy i w rezultacie brim to ryba z rodzaju Lepomis, bass to bliżej niesprecyzowana ryba (co najmniej z kilku rodzin), striper to skalnik prążkowany (wiwat polska nazwa! Tylko dlaczego jakoś nie widzę tego w dialogu...), zaś nieszczęsny crappie to przedstawiciel rodzaju Pomoxis. „Święto Pomoxisa” jakoś nie jest tym efektem, do którego bym zmierzała…

W efekcie postanowiłam zrobić coś, czego jako biolog wstydzę się najgłębiej. Całe to łacińsko-egzotyczne towarzystwo zamieniłam w swojskie szczupaki, płotki i okonie, chociaż żadne z tych stworzeń (może poza okoniowatymi) nie żyje w Ameryce. A Crappy Festival? Przemienił się w oficjalny Dzień Leszcza i nieoficjalne „święto leszczy”. Teraz zastanawiam się tylko, czy są jakieś szanse, że Wydawnictwo pozwoli mi wepchnąć jakiś przypis prostujący to przekłamanie, czy też uzna, że nie ma co sobie głowy drobiazgami zawracać.

3 komentarze:

  1. To nie podręcznik więc przeniesienie naszych swojskich rybek kilka tysięcy kilometrów nie stanowi problemu ;) Pomysł z leszczem rewelacyjny. Warto jednak walczyć o przypis. W ogóle lubię przypisy tłumaczące różne rzeczy a przekłamania obowiązkowo. Potem takie coś się odkrywa w tekście i nie wiadomo czy ktoś coś zawalił czy jest w tym jakiś sens :)

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie ja jestem zawsze okropnie cięta na tłumacza, który sadzi gdzieś "szkockie sosny" (to nasze zwykłe sosny, tylko po angielsku się Scotch pine nazywają) albo puszcza do lasu "dzikiego niedźwiedzia" (wild boar, wild bear - co za różnica?). I pierwszy odruch mam "nie umiał przetłumaczyć, to wsadził pierwsze z brzega, co mu się kojarzyło"... Ale nie wiem, jak wydawnictwo podejdzie do przypisu. Za to cieszę się, że święto leszczy się podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Też mi się wydaje, że to całkiem pomyślna zamiana. A z nazwami gatunków roślin i zwierząt bywa bardzo topornie, dlatego popieram takie przeniesienia na nasz rodzimy grunt.

    OdpowiedzUsuń