piątek, 30 marca 2012

Całkowicie wymieszana dawka crazy things

Przedłużające się milczenie spowodowane zostało: a) nagłą miłością, jaką zapałał do mnie Lionbridge („To jak, zrobi pani jeszcze 3000 słów na wczoraj?”); b) kończącym się w świecie anime sezonem zimowym i zaczynającym wiosennym („Ja serio zaraz napiszę tę recenzję” + „A kieeedy będzie nowy grafik rezerwacji na wiosnę?”); c) nowym domownikiem (oczywiście czworonogim).

Na stronie Wydawnictwa Jaguar pojawiła się zapowiedź pierwszego tomu o perypetiach Devon. I jeśli to się ma nazywać Sekretne „drugie ja” Devon Delaney, to ja się zamierzam uprzeć, żeby mój tom nosił tytuł Devon Delaney powinna być mądrzejsza. A już się bałam, że będę musiała znowu wymyślać coś jednowyrazowego... Chociaż jakby mnie ktoś pytał, to lepszym tytułem pierwszego tomu byłoby Zmyślone życie Devon Delaney, niewymagające używania cudzysłowu. Tłumaczenie garściami dostarcza mi radosnych problemów do opisywania, więc ku pociesze i nauce zamieszczam garść z nich, wraz z podjętymi przeze mnie decyzjami tudzież wątpliwościami.

W jednym z rozdziałów bohaterka zastanawia się (w duchu) nad prezentem, jaki jej chłopak mógłby dać na urodziny bardzo nielubianej przez nią koleżance i ma nadzieję, że będzie to prezent możliwie bezosobowy. Jako przykład takiego prezentu podaje gift card, czyli to, co po polsku nazywa się kartą podarunkową – bonem na określoną kwotę, do zrealizowania w danym sklepie. Rzecz jak najbardziej istnieje już w Polsce, ale problem polega na tym, że żaden nastolatek nie wpadnie raczej na pomysł dawania czegoś takiego. W tym przypadku nie warto się upierać przy oryginale – to nie jest nawet pojawiający się w książce przedmiot, tylko przykład wymyślony przez bohaterkę. Uznałam, że znacznie lepiej będzie zastąpić go przykładem, który nie zgrzyta i tak oto karta podarunkowa zamieniła się w pudełko czekoladek. Voilà!

Osobną i (nie)wesołą rzeczą jest nasycenie języka polskiego anglicyzmami, wymuszające również jakieś angielskie wstawki w oryginale. Na przykład bohaterka ma na paznokciach lakier barwy nazwanej Passionate Plum. Oczywiście nie sztuka byłoby z tego zrobić jakąś Namiętną Śliwkę, ale wystarczy zajrzeć do pierwszej perfumerii, żeby się przekonać, że wszelkie kosmetyki do makijażu mają nazwy odmian angielskie, względnie francuskie. Polska będzie wyglądała dziwacznie, więc Passionate Plum zostało sobie w tłumaczeniu. A co zrobić z popijaną przez koleżankę bohaterki diet coke? I tak dobrze, że coke to może być po prostu cola, bez konieczności precyzowania marki. Ale nikt u nas nie mówi cola dietetyczna, ponieważ wszelkie te niskokaloryczne warianty żywności to przecież... light. Czyli diet coke to po polsku cola light. Piękna ta polszczyzna, nie?

Lecimy dalej i dochodzimy do ślicznych i niejednoznacznych przymiotników. Bohaterka nawiązuje do zachowania postaci z oglądanego przez siebie filmu i oznajmia, że robił on crazy things. Czyli jakie? Szalone? Głupie? Okropne? Nietypowe? Tłumaczce pozostaje tylko namierzyć film, o jakim mowa (Obcy w rodzinie), doczytać, ile się da na tematjego fabuły, a potem zacząć się głowić, jak w jeden przymiotnik zamknąć problem: „Walcząc ze złością i frustracją, Steve buntuje się przeciwko życiu, które jest zmuszony wieść. Przyłącza się do świata uciekinierów i wyalienowanej młodzieży” (cytat za Filmwebem).

Można powiedzieć, że i tak miałam szczęście, bo ten film przynajmniej ma polski tytuł. W innym miejscu nadziałam się na rzecz tyleż drobną, co nieprzekładalną. Oto siostra bohaterki (wiek przedszkolny) drażni się z nią na temat jej (domniemanego) chłopaka, wykorzystując w tym celu popularne wśród dzieci rymowanki: Luke and Devon, sittin’ in the tree, K-I-S-S-I-N-G. First comes love, then comes marriage, then comes Devon with a baby carriage! Rymowanka jest zasadniczo z podobnej kategorii, co Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek, ale no właśnie – takiej po polsku nie ma. Najbliższe, co mamy, to Jacek i Barbara, zakochana para, które wymaga użycia tych konkretnych imion dla osiągnięcia rymu (nie da się nic podstawić), a w dodatku nie wystarcza w przytoczonej scenie, której główny punkt stanowi to, że mama bohaterki zachowuje się, jakby wierszyk wydawał jej się przepowiednią na bliską przyszłość. Z kolei tłumaczenie wprost sensu nie ma – skąd i po co drzewo – tak samo jak skąd i po co kiełbasa od Jurka – dla polskiego czytelnika to będzie niezrozumiałe. Decyzja: wstawić ze dwie zmyślone rymowanki, oddające mniej więcej potrzebną treść.

Kontekst to delikatna rzecz – nie mogę przesadzić i odwoływać się do rzeczy znanych tylko w Polsce, bo będą zgrzytać w powieści dziejącej się w USA. Z drugiej strony nie zawsze warto tłumaczyć wszystko wprost i dosłownie – czekoladki i karta dowodem. Innym przykładem może być przypomniana (ku zgrozie bohaterki) historia z jej dzieciństwa, dotyczącego ukochanego kocyka, który nazywała Mr. Blankie. Jeśli ktoś miał trochę z angielskimi utworami dla dzieci do czynienia, to wie zapewne, że takie Mr. jest szalenie często dodawane do imion najrozmaitszych zabawek – właśnie przez bardzo malutkie dzieci. Czyli niby nasuwa się Pan Kocyk, tyle że po polsku dzieci nie nazywają swoich ulubionych zabawek (i innych przedmiotów) w ten sposób. Lepszym wyborem wydał mi się Kocuś – czyli przesadne, dziecinne spieszczenie. Z drugiej strony w przypadku dyskusji o scout’s honor zdecydowałam się zostawić słowo skauta – bo skauci są już „oswojeni” przez różne filmy, seriale i książki amerykańskie, a jednak harcerstwa w Stanach nie ma.

Pozostaje też zawsze i wszędzie w literaturze babskiej walka z elementami garderoby – chwilami nie mniej zaciekła niż w Błękitnokrwistych (minus nazwy marek, chociaż i one się czasem pojawiają – ale na szczęście w dużej mierze takie, o których istnieniu przynajmniej słyszałam). Bohaterka, idąc na imprezę, wyciąga po kryjomu z szafy mamy boots. Niby to zwykle coś solidniejszego niż shoes, ale z drugiej strony zagapiłam się na imprezowy kontekst i zrobiłam z tego pantofle na obcasie. Po czym doszłam do sceny, w której bohaterka ściąga to to z najwyższym trudem, szarpiąc się z suwakiem. Po szybkiej konsultacji z koleżankami kozaczki wygrały z botkami, a mnie zostało pracowite cofanie się po własnych śladach i przeróbka. Gorzej, jak trzeba się domyślać, jak może wyglądać zielona spódnica z silver overlay – szczerze mówiąc, nie doszłam i chyba ostatecznie zrobiłam spódnicę przybraną srebrną gazą. A najgorzej, jak bohaterka rzuca prościutką frazą puffy dress, a tłumaczka siedzi i kombinuje, jak by tu krótko i węzłowato opisać taki rodzaj kiecki. Na szerokiej halce? Brrr.

Na koniec zaś akcent humorystyczny. Dziabiąc tekst n-tą godzinę natrafiam na SMS wysłany do bohaterki: DO YOU WANT TO GO SHOPPING FOR DRESSES AFTER MEL’S TMR?. Czy TMR to skrót od tomorrow, czy może jakiś inny szyfr? Powinnam zostawić to i poczekać jeszcze kilka stron, a wyjaśniłoby się, że tak, dokładnie o to chodziło. Zamiast tego wrzuciłam skrót w Google, gdzie na pierwszym miejscu Wikipedia poinformowała mnie surowo, że TMR to skrót od total mixed ration, czyli całkowicie wymieszana dawka, oznaczający najpopularniejszy system żywienia krów.

3 komentarze:

  1. A ja jako nastolatka i dawałam i dostawałam karty podarunkowe do Empiku. Osobiście uważam, że nie ma w tym absolutnie niczego "niepolskiego". Dzieciaki tak robią.

    I boots to zdecydowanie bardziej botki a mniej kozaki, tym bardziej kozaczki. Na stronach sklepów internetowych sprzedających buty najłatwiej zaobserwować czym różnią się boots od kozaków :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Krowy rulezz xD Swoją drogą kocham czytać takie notki - to taka motywacja do dzielnej walki z codzienną angielszczyzną w celu stania się równie wszechstronnym translatorem :)

    OdpowiedzUsuń