środa, 14 marca 2012

Bale, sądy i burza hormonów

Pierwszy rozdział został podsunięty w stanie przetłumaczonym surowym ekspertce (ekspertka ma naście lat, ale w odróżnieniu od bohaterki, zamiast różowego popcornu ma pod czaszką dobrze działający superkomputerek), która orzekła, że może być. Ja tu w zasadzie Ameryki nie odkrywam – takie książki istnieją na rynku, tyle że nie istniały, kiedy ja miałam lat naście, więc sama się z nimi nigdy nie stykałam… Ale nic to, ma być tak, żeby było dobrze.

Książka ma być przede wszystkim do śmiechu, więc mogę jednak użyć trochę trudniejszych słów, które w narracji bohaterki pojawiają się, kiedy chce podkreślić, jak to już jest dojrzała i dorosła. Podobnie z egzaltowaną przesadą, z jaką podchodzi do codziennych problemów. Co chwila się za to rozbijam o czasy (gramatyczne, nie historyczne). Strażnicy Veridianu także byli pisani w pierwszej osobie, ale zupełnie inaczej: to była dynamiczna relacja, jakby ktoś na bieżąco opisywał wszystko, co się wokół niego dzieje. Tu przypomina to raczej styl, w jakim na następny dzień opowiadamy psiapsiółce, co nam się przydarzyło. Stąd muszę tym razem nieodwołalnie mieszać czasy, bo inaczej nie wyjdzie. Polski zresztą jest pod tym względem dość zabawny: dopuszcza możliwość używania czasu teraźniejszego do opisu przeszłych wydarzeń („No więc siedziałam wczoraj w kawiarni, a tu nagle patrzę – wchodzi ta małpa!”). Tyle, że przy takich zmianach czasu łatwo się zawiązać na trzy supełki, co i mnie się zdarza...

Jak zwykle piętrzą się małe i większe decyzje. Jak traktować słowo „chłopak”, które po polsku jest dwuznaczne („mój chłopak” versus „jakiś tam chłopak”)? Co zrobić z prościutkim „mieć chłopaka/dziewczynę”? O ile „Mam chłopaka” jest całkowicie neutralnym opisaniem relacji towarzysko-uczuciowej, o tyle „Był moim pierwszym chłopakiem {w domyśle: jakiego miałam}” nagle może zacząć przywoływać skojarzenia seksualne. Czy za każdym razem należy „love” i „like” tłumaczyć na „miłość/zakochanie”? Tu akurat często gęsto zmieniam na „podobać się” i inne podobne, bo jednak takie nadużywanie miłości mi trochę zgrzyta jako „za wielkie” słowo. Czy młodzież jeszcze mówi „chodzić ze sobą”? To wygodne, więc mam nadzieję, że uda mi się to zachować. No i jak tłumaczyć „ex-boyfriend/girlfriend”? Mam nadzieję, że uda mi się do skrócić do „były/była” (w złożeniu „A mój były to nie lubił kotów”). Rzecz o tyle nie jest (dla mnie) śmieszna, że połowa tej książki wałkuje problemy uczuciowe bohaterki.

Osobny pęczek zgrzytów stanowią sprawy szkolne. Jak już pisałam chyba przy Błękitnokrwistych, sporym problemem jest zawsze to, że uczniowie nie mają przedmiotów tak jak w Polsce – w sensie, że cały rocznik ma te same lekcje (ewentualnie jakoś sprofilowane na poziomie klasy). Każdy uczeń wybiera sobie (nie całkiem dowolnie, rzecz jasna) różne „kursy”, na które uczęszcza, ale to znaczy, że bohaterowie nie mają czegoś takiego, jak „bycie z kimś w jednej klasie” i co chwila się tasują i przemieszczają. To pół biedy, bo już przywykłam. Udało mi się też ustalić, że (analogicznie zresztą jak w Polsce) „siódma klasa” to odpowiednik pierwszej gimnazjalnej.

Prawdziwą i nieomijalną rafą, na jaką się nadziałam, okazał się jednak „mock trial”. Generalnie jest to rodzaj szkolnych zajęć dodatkowych, gdzie uczniowie „odtwarzają” sądowe rozprawy. Jak rozumiem, celem jest zapoznanie ich z jednej strony z prawem i procedurami (cenne!), a z drugiej, nauczenie rozwiązywania problemów, w stylu – jakie pytania powinien zadać prokurator, a jakie obrońca? W przypadku opisanym szczegółowo w tej książce uczestnicy tych zajęć nie „odgrywają” nawet sądu – dostają na kartkach opisy spraw i dyskutują nad nimi w podgrupach. I jak to, na litość bogów, przełożyć? Obecne „kółko prawnicze” zgrzyta mi koszmarnie, próbuję wymyślić coś, co miałoby w sobie „sąd/rozprawa” (i to nieszczęsne kółko albo od biedy klub, dla podkreślenia szkolnego charakteru), ale na razie całkowicie bezskutecznie.

Mniejszym, acz także zgrzytającym problemem jest szkolna potańcówka (tak, wiem, to słowo już nie istnieje), nazywana tutaj po prostu „dance” albo „semiformal”. „Dyskoteka” nie jest dobrym słowem, nawet jeśli jest najczęściej używana po polsku, bo chodzi tu – no właśnie – o coś trochę elegantszego, gdzie dziewczynki mogą przyjść wystrojone w sukienki wieczorowe. Na razie wrzuciłam „bal” – wydaje mi się neutralne i mimo wszystko używane, przynajmniej w oficjalnym nazewnictwie, jeśli nawet nie w gronie młodzieży. Ciekawe, na co jeszcze się dalej nadzieję...

6 komentarzy:

  1. Nie chcę Cię martwić, ale jeśli chodzi o inscenizację rozprawy używa się najczęściej terminu angielskiego np. "moot court"
    http://www.elsa.org.pl/pl/dzialalnosc-naukowa/9-witryna/grupy-lokalne/54-elsa-moot-court-competition

    Jedynym zgrabnym określeniem zajęć dodatkowych jest "klinika prawa", ale to są warsztaty dla studentów polegające na udzielaniu porad prawnych osobom niezamożnym. http://www2.wpia.uw.edu.pl/582,Misja.html

    Więc może wystarczy "prawo", tak jak "matematyka" czy "chemia"?

    OdpowiedzUsuń
  2. No właśnie o tyle nie wystarczy, że to nie przedmiot, tylko dodatkowe zajęcia... Ale dziękuję, to sporo wyjaśnia. To jest przekleństwo tłumacza - te wszystkie terminy brane po prostu z angielskiego, bo w książkach należy ich w miarę możności unikać. Ugrzęznę chyba na dobre z tym kółkiem prawnym...

    OdpowiedzUsuń
  3. trzymaj się, dasz radę, pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. pozdrawiam i trzymam kciuki!

    OdpowiedzUsuń
  5. W jednej książce te lekcje rozpraw nazywają się lekcjami wychowania obywatelskiego. Nie wiem jak stoi to tłumaczenie, ale może to się przyda. I powodzenia przy tłumaczeniu :D

    OdpowiedzUsuń
  6. Ach te różnice kulturowe, polskim dzieciakom się chyba nie śniło o odtwarzaniu na zajęciach rozpraw sądowych. Takie sprawy potrafią wbić klina

    OdpowiedzUsuń