poniedziałek, 10 stycznia 2011

Pułapki prostoty

Dopadł mnie chwilowo dobrze znany atak paniki, który przychodzi zwykle na początku powtórnego czytania "surowego" przekładu. W tym momencie robię się przekonana, że przekład jest koszmarny, morduje z zimną krwią i szczególnym okrucieństwem oryginał, wydawnictwo mi go odrzucić, a nawet jeśli nie, to w życiu nie da nic następnego... i tak dalej. Nie piszę tego, żeby się głupio krygować - po prostu mam wrażenie, że tego rodzaju fazy zdarzają się w życiu tłumaczki i warto pamiętać, żeby się im nie poddawać, bo w końcu przejdą. Tym bardziej, że obecnie nakłada się na to nadmiar zleceń z Lionbridge i ogólne poczucie, że Historia planuje zrobić ze mnie szwoleżera albo naleśnik. Przy czym prędzej zapewne to drugie.

Z ciekawostek - "Zbłąkany anioł" i "Krwawe walentynki" zostaną wydane jako jedna, scalona książka. Może i lepiej... "Krwawe walentynki" były chyba jednak zbyt małe, żeby się obronić samodzielnie. Szczególnie przy tych wszystkich nowych VAT-ach.

Wracając jednak do meritum, czyli do "Straży", której pierwsze dziesięć rozdziałów zdołałam jednak przetrzepać i doprowadzić do pionu. Czas teraźniejszy z oryginału został jednak bezlitośnie wymordowany. Próbowałam go zachować na przestrzeni jednego rozdziału, żeby zobaczyć, jak wychodzi (ewentualnie mogłam pod to przerobić resztę), próbowałam zachowywać go we fragmentach. W obu przypadkach wyglądał dziko i nienaturalnie. Trudno się mówi, nie da rady go zatrzymać. Obawiam się, że miejscami zmieniłam też trochę rytm oryginału, bo w przekładzie wychodzi za wiele zdań opartych na identycznym schemacie, z imiesłowem w środku - jedno za drugim wyglądają nienaturalnie.

Wygrzebałam się jakoś z tego nieszczęsnego truthseer - zostanie myślowidzący. Znacznie większy problem sprawiły mi trzy pozornie prościutkie słówka: mountain, mortal i produce. Wydawać by się mogło, że nie ma to nad czym kombinować - ale za każdym razem dokładne tłumaczenie potrafi się z tych czy innych przyczyn omsknąć. Nie zawsze to jakieś złożone neologizmy są najtrudniejsze - czytelnicy najczęściej zżymają się o takie przypadki, kiedy angielski jest oczywisty, a tłumacz się gimnastykuje. Ale gimnastykuje się, bo musi.

Mountain to oczywiście góra. Każdy o tym wie, jeśli choćby liznął angielskiego. Słówko proste, oczywiste i jednoznaczne... Zaraz. Guzik, a nie jednoznaczne. Po polsku może się odnosić do elementu rzeźby terenu, ale też do góry czegoś - domu, piżamy. W tym konkretnym przypadku problem polega na tym, że mówimy o konkretnym szczycie w pobliżu miasta, który ma wprawdzie jakąś nazwę, ale miejscowi nazywają go po prostu "górą". Tamże mieszka jeden z bohaterów, a inni dość często stają w sytuacji, kiedy należy napisać "po obiedzie poszedłem na górę", albo "umówiliśmy się, że spotkamy się na górze". Dwuznaczne i nie bardzo zrozumiałe. Można próbować z góry robić wzgórze (albo pagórek), ale sądząc z opisu, nie pasowałoby to - to uczciwa, spora góra, a nie jakaś kopka. Chociaż nie znoszę uciekać się do wielkich liter, tym razem zastosowałam właśnie taki wybieg - będzie Góra, chociaż w oryginale jest pisana małą literą. Ale trudno o jakiś lepszy pomysł.

Mortal - czyli śmiertelny albo śmiertelnik - ma podobny zakres znaczeniowy po angielsku i po polsku. W obu przypadkach może chodzić o coś skrajnie niebezpiecznego ("śmiertelne niebezpieczeństwo", "śmiertelna pułapka") i o coś mogącego umrzeć - czyli przeciwieństwo "nieśmiertelnego". Tutaj jednak mortal jest stosowane raczej jako opozycja do "nadprzyrodzony" - na oznaczenie zwykłego świata, w odróżnieniu od magicznych miejsc, przez które możliwe są podróże w czasie i w których mieści się kwatera główna Straży. Mortal natomiast jest stosowane w kontekstach mortal school, mortal home i tak dalej. Rozwiązaniem w tym przypadku jest po prostu niekonsekwencja - piszę o świecie śmiertelników, ale większość zamieniam na zwykłe albo ziemskie cośtam.

Na koniec wredne słówko produce, którym jest opisane zjawisko polegające na tym, że pewien pan wyciąga przedmioty z powietrza. Rzecz polega na tym, że on ich, o ile pamiętam, nie stwarza, tylko pewnie skądeś sprowadza. Ale nawet gdyby, to i tak "stworzył stołek" brzmiałoby głupio i przywoływało obraz faceta, który rzuca wszystko i przez godzinę dłubie w jakimś pniaku, żeby jego gość miał na czym posadzić tyłek. "Teleportował"? Może, ale coś mi się widzi, że nie bardzo, zresztą pakowanie jakichś mocy albo czynności, których się nie jest pewnym potrafi dać potem paskudne a nieprzewidziane konsekwencje. Tym razem efektem moich starań była także zaawansowana gimnastyka, sprowadzająca się do "pojawił się stołek" i tanecznym krokiem odchodząca od dosłownego przekładu.

Proste słówka - nie ma czegoś takiego!

1 komentarz:

  1. Zawód tłumacza nie jest łatwy, a znajomość języka nie zawsze jest wystarczająca; zawsze czegoś nowego człowiek się dowiaduje:)
    Bardzo mi się podoba Pani blog i trzymam kciuki w znajdywaniu odpowiednich słów podczas tworzenia wersji docelowej.

    OdpowiedzUsuń