wtorek, 17 listopada 2015

Jak używać słów niezgodnie z ich przeznaczeniem

Pierwsza strona, pierwsze zdanie, tytuł pierwszego opowiadania: „Głos wyjący rdzą”. Czytam to jeszcze raz. Myślę. Tymi słowami mój znajomy rozpoczął recenzję wydania kolejnego tomiku pewnej mangi, a ja pozwalam sobie je przytoczyć, ponieważ wiążą się (acz jako przykład negatywny) z tym, o czym chciałam napisać. Niedawno, przy okazji Akademii Dobra i Zła, narzekałam na autora, który używa słów w niewłaściwych znaczeniach i wtedy można było odnieść wrażenie, że widzę tylko jeden sposób: korygować to w przekładzie, jeśli tylko się da. Jednak to nie zawsze jest słuszne rozwiązanie. Tłumacz czasem powinien – ba, wręcz musi – używać słów w sposób nie do końca zgodny z ich słownikowymi definicjami. Trzeba tylko pamiętać przy tym o paru różnych rzeczach.

Pierwszą z nich jest poprawność językowa. Poprawność językowa i gramatyczna powinna być absolutnym priorytetem niemal zawsze. Kiedy można od tego odejść? Oczywiście wtedy, gdy oryginał – celowo! – od takiej poprawności odchodzi. Czyli mamy do czynienia, bo ja wiem, z niegramatycznym napisem namazanym na ścianie, niegramatyczną wypowiedzią albo jakimś zanotowanym skrótem myślowym. Jeśli jednak oryginał zawiera zdanie, które jest poprawne, to przekład także powinien być poprawnym zdaniem. Może się zdarzyć, że nie da się oddać każdego niuansu oryginalnego znaczenia – trudno. Lepiej stracić niuans, niż stworzyć zdanie niegramatyczne tylko dlatego, że „tak nam wychodzi”.

Tego, co napisałam powyżej, nie należy mylić z drugą kwestią: mianowicie logiką i związkami frazeologicznymi. Tutaj w uzasadnionych przypadkach można podmieniać pewne słowa, jeśli się wie, co i po co się robi. Czyli jeśli mamy na przykład frazę stanąć kością w gardle, to jeśli oryginał zawiera podobny żart, możemy z tego zrobić, bo ja wiem, stanąć klawiaturą w gardle (teraz próbuję sobie wyobrazić kontekst, do którego by to pasowało). Tak się nie mówi, ale to może być jakoś uzasadnione, będzie (zakładam) przejrzyste dla czytelnika i jest poprawne od strony czysto gramatycznej. Do logiki można się odwołać na przykładzie przytoczonym na początku. Cytując tę samą recenzję: „Sabi no naku­‑koe”. „Sabi no” to „należący do rdzy”, wyrażenia „naku­‑koe” nie kojarzę, pytam więc Wujka Google. Wujek Google mówi mi, że to staroświecka wersja „nakigoe”, czyli „odgłos zwierzęcy” (w sensie: śpiew ptaków, szczekanie, itp.). Widać tu, że chodzi o „dźwięk wydawany przez rdzę” – oryginalny tytuł opowiadania był „nielogiczny”, ale poprawny, jeśli idzie o konstrukcję językową. W takim przypadku tłumacz powinien iść tym samym tropem, nawet jeśli wyniknie z tego na przykład lśniąca ciemność. Aczkolwiek dobra rada: jeśli natrafiam na coś takiego, to najpierw sprawdzam we wszystkich możliwych miejscach, czy to faktycznie zamysł autora, czy też jakieś słowo ma więcej znaczeń (albo w grę wchodzi idiom).

Przy doborze słów, szczególnie jeśli używamy ich w nietypowym kontekście, trzeba także brać pod uwagę to, co ja nazywam ich „siłą” z braku lepszego pomysłu na określenie tej cechy (pewnie językoznawcy jakoś mądrze to nazywają...). Chodzi mi o to, że samo słowo może być jakoś nacechowane: komicznie, pogardliwie. Bardzo ważne jest, żeby dobierać słowa w sposób pasujący do nastroju sceny. Wracając na moje podwórko – jeśli mam demony w rodzaju Noków, znane zapewne czytelnikom Nevermore, to nie użyję w stosunku do nich słowa „chichotać”, bo chociaż mogłoby opisywać wydawany dźwięk, to nie brzmi dobrze i przywołuje obraz lekko głupkowatej wesołości. Wyć – to z kolei jest bardzo mocne, gwałtowne słowo (notabene niepasujące do opowiadania, którego dotyczy). Ileś już razy powstrzymałam się od napisania, że bohaterowi czy bohaterce waliło serce – to poprawna fraza, ale źle użyta, w połączeniu z potocznym użyciem słowa walić, może dać niezamierzony efekt komiczny. Z kolei wytrzeszczyć oczy nie pasuje do sytuacji poważnych, czy wręcz tragicznych, podobnie jak gapić – to ostatnie dodatkowo wywołuje wrażenie, że osoba gapiąca się nie jest przynajmniej w tym momencie szczególnie inteligentna.

Na koniec mały kawałeczek niedopracowanego jeszcze przekładu, trochę też jako smaczek dla fanów Nevermore:

Wtedy, jakby przez cały czas czekały, aż powróci jej determinacja, pochodzące z wyobraźni Isobel promienie światła pojawiły się znowu. Wpadły przez okna, jaśniejsze i bardziej intensywne niż wcześnie; smugi blasku przecinały jak ostrza mury obronne, rwąc je na strzępy. Gotycka fasada zamku rozwiała się, strawiona ciepłem świtu, który Isobel wezwała, by oświetlił nieprzeliczone drzewa w lesie. Varen gwałtownie odwrócił od niej głowę i popatrzył prosto w oślepiające światło, które zabarwiło fioletowy horyzont złotem.

W temacie, o którym pisałam wcześniej, zwracam uwagę na rwanie na strzępy murów obronnych. Mur jako taki można skruszyć, zburzyć, wtedy się sypie, wali, rozpada. To wszystko tworzy bardzo jasny obraz sypiących się kamieni/cegieł/czego tam jeszcze. Tu jednak mowa jest o świecie snu, który można kształtować myślą. Światło rozrywa mury, tak jakby przenikało iluzję i sprawiało, że się rozwiewa – tu nic się nie sypie, nie ma żadnego dźwięku, chodziło o inny efekt. O to, żeby czytelnik zobaczył te promienie prześwitujące przez mury, które przestają być rzeczywiste i znikają jak zły sen. Dlatego mury są tu rozrywane, a nie burzone.

Chociaż to wszystko brzmi mądrze, to tak naprawdę nie jest coś, nad czym tłumacz powinien deliberować godzinami. Większość takich decyzji podejmuje się instynktownie, na podstawie doświadczenia, wyczucia i oceny, co w danym miejscu będzie pasować do kontekstu. A to, oczywiście, idzie tym lepiej, im więcej ma się doświadczenia – i im więcej książek się przeczytało.


Właściwie miałam jeszcze ponarzekać na przypadłość wieloznaczności słówek i zakresy znaczeniowe, ale uznałam, że to już zupełnie inny temat. Może na następny raz?

wtorek, 10 listopada 2015

Kruk tłumaczce oka nie wykole


Bez żadnych wstępów i zagadek napiszę wprost: moją nową książką jest trzeci tom Nevermore Kelly Creagh, noszący podtytuł Oblivion. To ciekawy przypadek: pierwszy tom (Nevermore: Kruk) ukazał się u nas w 2011 roku, a niemal rok później, w 2012, tom drugi (Nevermore: Cienie). Oba tomy bardzo się spodobały, więc czytelnicy (pewnie głównie czytelniczki) wyczekiwali tomu trzeciego, który autorka pisała. I pisała. I pisała… I tak zeszło aż do teraz. Wydawnictwo Jaguar myślało nawet zdaje się, czy by nie machnąć ręką na ten tytuł, bo takie kontynuacje po latach często się nie sprzedają: czytelnicy zapominają, a nowym nie chce się zaczynać od pierwszego tomu. Jednak wierne fanki nie dawały o Nevermore zapomnieć, a efekty widać: książka „się tłumaczy” i dostarcza nowego pęczka problemów z przekładem.

Przede wszystkim takich, że to nie ja tłumaczyłam dwa poprzednie tomy – ba, do tej pory nawet ich nie czytałam, więc musiałam to nadrobić. Chociaż technicznie rzecz biorąc, jest to chyba najbliższe gatunku „romans paranormalny”, muszę powiedzieć, że wyróżnia się zdecydowanie na plus tym, że autorka ma talent literacki. No dobrze, do tego czy tamtego w fabule bym się przyczepiła, ale tekst jest gładki, ma charakter i – co niezwykle ważne – klimat. Podziwiam też opisywanie wysnutej z koszmarów krainy snu w taki sposób, że nie brzmi to jak opis domu strachów w wesołym miasteczku. Autorka panuje nad słowami, a to zdecydowanie ułatwia tłumaczce życie: to ten przypadek, kiedy mogę tekstowi zaufać i pozwolić po prostu, żeby mnie prowadził.

Zdecydowanie utrudnia tłumaczce życie, że autorka odwołuje się co chwila do scen z poprzednich dwóch tomów, co oznacza, że za każdym razem należy się do nich dogrzebać w polskim wydaniu, żeby użyć tych samych – lub zbliżonych – sformułowań. Nie zawsze też decyzje podejmowane przez moich poprzedników zgadzają się z moją intuicją. Nie znaczy to, że są złe, po prostu każdy tłumacz robi po swojemu, ale ja z konieczności muszę się dostosować do tego, co już było przyklepane.

Przede wszystkim jednak Nevermore jest wypchane odniesieniami do twórczości Edgara Allana Poego – zarówno cytatami (co jest łatwe), jak i aluzjami w poszczególnych scenach czy obrazach, jakie widzi bohaterka (co jest nieco trudniejsze). Co za tym idzie, pracę – poza przeczytaniem dwóch pierwszych tomów – musiałam zacząć od zaopatrzenia się w jego dzieła zebrane w języku angielskim oraz wygrzebanie tylu polskich przekładów, ile tylko się dało. Tu należy wiedzieć, że stare utwory literackie (i nie tylko, ale o nie mi chodzi) znajdują się w tak zwanej domenie publicznej – czyli jeśli ich autor zmarł ponad 70 lat temu, można z nich dowolnie korzystać, kopiować je i rozpowszechniać. Oczywiście to nie jest takie całkiem proste. Po pierwsze, jedną rzeczą jest tekst, a drugą – opracowanie edycyjne, do którego prawa ma wydawca, co oznacza, że nie można wziąć sobie nowiutkiego Pana Tadeusza i po prostu skopiować dokładnie jego wydania. Po drugie, oczywiście tłumacz także jest autorem, czyli o ile dzieła Poego znajdują się w domenie publicznej, to większość jego polskich przekładów – już nie.

Dzieła z domeny publicznej są gromadzone w rozlicznych bibliotekach cyfrowych, ale ja oczywiście wolałam mieć coś bezpośrednio u siebie, możliwie wygodne w użytku. Zależy mi przecież na tekście, a nie urodzie tego tekstu, więc na przykład skany starego wydania umiarkowanie mi się przydadzą. Jak już chyba wspominałam, zaopatrzyłam się kilka lat temu w czytnik Kindle DX, do którego w zeszłym roku dołączył Kindle Paperwhite. Z obu jestem bardzo zadowolona, ale poza licznymi korzyściami z gatunku „mogę wyjeżdżać z dwudziestoma książkami!” ułatwiają one także dostęp do sklepu Amazona, a dokładnie – do Kindle Shop, czyli wydań elektronicznych.

Nie wiem, na ile jest to wiedza powszechna, ale w tym sklepie można znaleźć całe tony e-booków za darmo. Owszem, spora część z nich to rzeczy, za które nikt by nie zapłacił, jakieś kompletne śmiecie nieznanych, a zabiegających o popularność autorów. Ale jest tam też ogromna kolekcja klasyki przygotowana przez Amazon. Po co? To proste, im więcej ktoś bierze darmowych e-booków, tym większa szansa, że zainteresuje się także płatnymi. Poza tym do ich czytania potrzebne jest Kindle (nawet nie wiem, czy i jak da się je kupować bez niego). Ale mimo wszystko jeśli ktoś poszukuje ciekawych, a starszych tytułów po angielsku, zdecydowanie powinien się zasobami Amazona zainteresować. Tu jednak małe ostrzeżenie: wiele z tego bywa „popakowane” w zestawy typu „opowiadania” czy inne „dzieła zebrane”. Wersje darmowe nie zawsze mają zrobioną nawigację w treści (miewają ją, to nie jest reguła) – a bez niech połapanie się np. w zestawie 20+ książek zmontowanych w jeden długi dokument może być niewykonalne. Warto poczytać uważnie opisy i komentarze czytelników, z nich zwykle wynika, z czym mamy do czynienia. Za dosłownie grosze – od dolara do paru dolarów – można kupować całe zestawy przygotowane już bardziej profesjonalnie. W moim przypadku dzieła zebrane pana Poe kosztowały 99 centów – za tę sumę dostałam komplet jego prac z czytelnym (i oczywiście aktywnym) spisem treści, a natura e-booka sprawia, że mogę z łatwością wyszukiwać w nim potrzebne frazy.


Natomiast o rzeczach ciekawszych, w tym kontynuacja tematu używania słów zgodnie – i niezgodnie – z przeznaczeniem napiszę następnym razem.

wtorek, 3 listopada 2015

O niespodziewanych dołkach w przekładzie

Przymierzałam się do tego tekstu dość długo, bo jest odrobinę sprzeczny z założeniami tego bloga. Wyznaję zasadę, że o tłumaczonych książkach tak jak o zmarłych: albo dobrze, albo wcale. Tymczasem zdarza się, że natykam się na mniejsze i większe dołki w materiale oryginalnym i muszę przyznać, że pod tym względem Akademia Dobra i Zła okazała się wyjątkowo bogata w rozmaite kwiatki. Doszłam jednak do ważnego wniosku, że 99% tego, o czym mówię, będzie całkowicie niezauważalne dla przytłaczającej większości czytelników.

Pisałam już o tym, ale powtórzę: należy pamiętać, że każdą książkę czytam – w optymistycznym scenariuszu – trzy razy, w dodatku jadąc po niej nosem. Mniej się przy tym zastanawiam, jak się skończy, a bardziej – jak jest zbudowany ten opis, co autor miał tutaj na myśli i jak oddać tę grę słów. Przy okazji jednak zauważam najrozmaitsze drobne detale, po których dawniej, jako czytelniczka, prześlizgiwałabym się bez głębszego zastanowienia. Teraz już nie, bo niestety nawet książki, których nie tłumaczę, zaczęłam czytać w inny sposób i w efekcie liczba dobrych książek, jakie znam, znacząco spadła.

Akademia Dobra i Zła była debiutem Somana Chainaniego, a do tego dało się zauważyć, że pracował on wcześniej jako scenarzysta i płynne opisy nie były jego najmocniejszą stroną. Poza tym jednak książki z tej trylogii mogą posłużyć za modelowe przykłady tego, na co w mniejszym lub większym stopniu natrafiam w najróżniejszych pozycjach.

Kwak by te cyferki

Znacie ten wierszyk Tuwima? Jak nie, to znajdźcie go sobie w całości.

Szły raz drogą trzy kaczuszki
Grzeczne, że aż miło:
Pierwsza biała, druga czarna,
a trzeciej nie było.

Na spotkanie tym kaczuszkom
Dwie znajome wyszły:
Pierwsza z krzaków, druga z sieni,
Trzecia prosto z Wisły...

No to teraz wracamy do Akademii Dobra i Zła, tom drugi: Świat bez książąt, scena: Próba Baśni. Przypomnijmy, że to rodzaj podchodów, w których udział biorą dwie dziesięcioosobowe drużyny, odbywających się na magicznie zapieczętowanym obszarze, gdzie nie ma mowy o osobach postronnych.

  • Bohaterki natykają się na trzy osoby z przeciwnej drużyny. Tłumaczka klepie w klawiaturę, trochę na autopilocie.
  • Nagle zbliżają się przeważające siły wroga: jeszcze sześciu przeciwników. Tłumaczka klepie i klapie.
  • Wśród których nie ma dwóch osób z przeciwnej drużyny, poszukiwanych przez bohaterki. Tłumaczka marszczy brwi, potrząsa głową z rozbawieniem i zamienia „sześciu” na „pięciu”.
  • Jakiś akapit dalej tłumaczka wyrywa się z odrętwienia, cofa się o kilka stron i stwierdza ponad wszelką wątpliwość, że co najmniej dwie osoby z tej drużyny zostały już wyeliminowane, czyli wyteleportowane z obszaru rozgrywek. Tłumaczka klnie, przywraca „sześciu” i jedzie dalej z tym koksem w słusznym przekonaniu, że i tak nikt nie zauważy.


Pytanie: dlaczego nie przeprowadziłam dalszego odejmowania przeciwników do rozsądnej liczby? Tu właśnie trzeba brać pod uwagę kontekst, czyli to, co napisałam o „przeważających siłach wroga”. Sens tej sceny polega na tym, że zbliża się zagrożenie dla bohaterek. Sześć osób może być zagrożeniem. Pięć od biedy też. Trzy – już nie bardzo, biorąc pod uwagę, że na tym etapie z poprzedniej trójki dwie sztuki były już chyba też wyeliminowane. W takim przypadku lepiej zostawić niespójność tego rodzaju niż wprowadzić nową: po co dramatyczne „idź dalej, my ich zatrzymamy”, jeśli zagrożenie miałoby bardzo umiarkowany rozmiar?

W ogóle z cyferkami jest nieszczęście. Autorzy – nie wiedzieć czemu – uwielbiają podawać wszystko w stopach, galonach, funtach, uncjach i licho wie, czym jeszcze. Wydawnictwo woli, żeby to przeliczać na bardziej oczywisty system metryczny. To nie problem: problemem jest, kiedy przeliczam i w diabły mi wychodzi, że szanowny autor ma słabe pojęcie, ile to jest, bo ja wiem „dziesięć stóp”. Na przykład w trzecim tomie Akademii bohaterowie stają przed gigantycznym rumowiskiem zwalonych drzew, wznoszącym się na wysokość… pięciu metrów. Serio. Większe wykroty widziałam w całkowicie niemagicznej Puszczy Białowieskiej. O armiach zatrzymujących się w odległości dwudziestu metrów nie wspominam… Co w takiej sytuacji robi tłumacz? To zależy. Czasem tłumaczy na zasadzie „i tak się nie połapią, a skoro autor chciał, to niech ma”. Czasem można taką niewygodną liczbę po prostu pominąć i zastąpić mniej precyzyjnym omówieniem typu „niedaleko” czy właśnie „ogromny”. Acz pytanie pozostaje: czy tak trudno się zorientować, jaka to odległość te pięćdziesiąt stóp, i odpowiednio się zastanowić, czy ma sens?

Złudzenia optyczne i sztuczki perspektywy

Mam – być może niedobrą – skłonność, żeby łatać małe dziurki logiczne w tekście. W rodzaju takich, że w jednym akapicie stoi na stole popielniczka szklana, a w następnym ktoś strąca popiół do metalowej. Albo autor zapomniał, kto koło kogo stoi czy coś w ten deseń.

Niestety pod tym względem Akademia wystawiła moją cierpliwość na poważną próbę. Szczególnie irytowało mnie, gdy bohaterowie idą przez Puszczę (w oryginale Woods, żeby nie było, że źle zrozumiałam) i widzą to czy tamto… na horyzoncie. Drugim przypadkiem powtarzającym się we wszystkich trzech tomach była niezwykła dalekowzroczność: ktoś z bohaterów, stojący na wieży zamku, patrzy na polanę po drugiej stronie Błękitnego Lasu i dostrzega każdy detal, od wyrazu twarzy znajdujących się tam osób po – niemalże – układ dziurek ich guzików. Wiem oczywiście, jak to widział autor: jak zbliżenie na filmie. Problem polega na tym, że jeśli pokazuje się wydarzenia z czyjegoś punktu widzenia (mimo narratora w trzeciej osobie), to fajnie byłoby zadbać o to, żeby te wydarzenia faktycznie zgadzały się z perspektywą danej postaci.

No dobrze, a co to ma do wyzwań tłumaczeniowych? Ano to, że w każdym przypadku podejmowałam błyskawiczną decyzję. „Dalekowzroczność” zostawiałam, bo była istotna, ale zdarzało się, że przycinałam i prostowałam jakieś rzeczy, które były na przykład topograficznie niemożliwe w danym momencie. Na przykład dlatego, że autor uparcie pisał o słońcu, zniżającym się po południu na… wschodzie, albo też równie uparcie nazywał świecącą na wschodzie jasną gwiazdę – Gwiazdą Polarną. Jasne, to magiczny świat, może tam Polarna świeci na horyzoncie, ale skoro mogę ją bezboleśnie przeistoczyć w gwiazdę poranną, to wszyscy będą bardziej zadowoleni. Ze mną na czele.

Czy róża pod inną nazwą na pewno pachnie?

Mój najpoważniejszy zarzut do Akademii Dobra i Zła jako książki – i jako materiału do przekładu – dotyczy jednak czegoś innego i chociaż nie chciałam narzekać, uznałam to za bardzo istotne z czysto translatorskiego punktu widzenia. Otóż, umówmy się, zdarza się czasem, że autor użyje jakiegoś słowa, powiedzmy, niedbale, nie sprawdzając jego znaczenia. To się zdarza w każdej książce i zwykle dotyczy słów trudniejszych, często archaicznych i generalnie rzadko stosowanych. Ponieważ tłumacz – w odróżnieniu od autora – na widok takiego słowa zatrzymuje się, sięga po słownik i jak byk znajduje coś, co nie ma sensu, to można bardzo łatwo poprawić. Trochę trudniej bywa, gdy takie słowo jest użyte w jakiejś nazwie własnej i wtedy trzeba decydować, czy trzymamy się oryginału, czy od niego odchodzimy.

Tu muszę się przyznać, że niestety w przypadku Akademii... zorientowałam się bardzo późno, że coś jest nie tak. Przywykłam, żeby uważać na trudne słowa i terminy. Wiem też, że warto mieć oko na określenia broni używane przez autorów, bo w większości przypadków nie zawracają sobie głowy detalami i na przykład używają zamiennie sztyletu i noża, a dobrze, jeśli jeszcze nie miecza. Rozumiem, że nie każdy jest botanikiem, więc staram się, by nie skręcało mnie za bardzo, gdy widzę coś takiego jak pine bush, czyli krzew sosny (mam wrażenie, że chodziło tu generalnie o jakiegoś małego iglaka). Poza tym jednak, jak na tłumacza przystało, pozwalam, żeby tekst mnie prowadził: staram się dotrzec, o czym pisze autor i odpowiednio do tego układać swój przekład. Tymczasem Soman Chainani, jak się okazało, używa słów w sposób… powiedzmy… swobodny.

Weźmy tu na warszatat przykład najbardziej widoczny dla mnie. Dwie akademie (notabene, autor uparcie stosuje zamiennie słowa tower i castle, a w dodatku każdy z zamków ma własne wieże) leżą nad jeziorem, którego wody są krystalicznie czyste od strony Dobra, zaś od strony Zła mamy czarny szlam. Autor używa tu trzech określeń: Bay, Lake (to krystaliczne) oraz Moat (czyli ten szlam). Po polsku oznacza to dokładnie: Zatoka, Jezioro oraz Fosa. W związku z tym namalowałam sobie w myśli obraz jeziora, które ma zatokę i po dwóch stronach tej zatoki stoją zamki. Zamek Zła otacza szlamiasta „fosa”, zamek Dobra graniczy z krystalicznie czystą wodą. Jakoś to można sobie wyobrazić, nawet jeśli między „fosą” a resztą jeziora nie ma wyraźnej granicy innej niż to, co w niej pływa. OK, to magia. Ale… kiedy pierwszy tom był już wydany, zaczęłam sobie uświadamiać, że to nie tak. Z powodów, których nie umiem dociekać, autor wyobraził sobie jezioro, które nazwał Zatoka, podzielone na dwie połowy: jedną nazwał Jezioro, a drugą nazwał Fosa. Można się kłócić, że ma to sens na obrazku-mapie w pierwszym tomie, ale problem polega na tym, że im dalej w las, tym częściej słowo Zatoka jest używane jako synonim całego jeziora. Uprawiałam zaawansowaną gimnastykę, żeby jakoś tego uniknąć.

Inny przykład: w trzecim tomie bohaterowie trafiają do kryjówki, która jest domem położonym wśród tego, co autor nazwał moor. To może znaczyć wrzosowisko, może być też rodzajem bagna (torfowiska dla ciekawych), albo, jeśli jest się laikiem, generalnie opisywać jakiś jałowy nieużytek. Poszłam tym tropem i wpadłam nosem w opisy zielonych pagórków porośniętych soczystą trawą i ciągnących się aż po horyzont. Tu mogłam już na szczęście przeprowadzić likwidację szkód w zarodku i użyć słówka łąki, ale niestety tego, co było w poprzednich tomach, musiałam się już konsekwentnie trzymać. Z niewiadomych powodów natomiast do białej gorączki doprowadzały mnie ćwierkające gołębie… Ale to też mogłam jakoś ubić.

Tak jak pisałam we wstępie: dużej części tego w przekładzie nie ma, bo co znalazłam, to zabiłam ogniem. Nie wiem, naprawdę nie wiem, o co tu chodziło autorowi. Przez jakiś czas nosiłam się z przekonaniem, że po prostu te słowa mają szerszy zakres znaczeniowy niż sądziłam, a ja nie znam angielskiego tak dobrze, jak mi się wydawało. Ale jeśli ja go nie znam, to nie znają go również wszystkie słowniki, które ni diabła nie zawierają takich definicji. Nie wydaje mi się, żeby to była rzecz przeszkadzająca czytelnikom, których interesuje przede wszystkim, jak cała ta historia się skończy i czy Tedrosowi uda się wyjść z tego wszystkiego z życiem. Natomiast z punktu widzenia tłumacza to było coś nowego: od chwili, gdy zdałam sobie sprawę, że siedzę na polu minowym, musiałam pracowicie tropić w tekście poszlaki mówiące, jak dane coś faktycznie wygląda i na podstawie tego – a nie użytego przez autora słowa – dobierać polską wersję.


Na szczęście ostatni tom Akademii siedzi już w redakcji, a do jego premiery jeszcze trochę czasu. Ja oczywiście się nie nudzę i jeśli tylko mi się uda, postaram się kolejny wpis poświęcić temu, nad czym pracuję w tej chwili.

wtorek, 27 października 2015

Lista lektur do Akademii Dobra i Zła

Właściwie planowałam poświęcić Ostatniemu zakończeniu, czyli trzeciemu tomowi Akademii Dobra i Zła (jeśli Wydawnictwo zdąży zmienić tytuł, bo wyciśnięta ze mnie wersja robocza brzmiała Długo i szczęśliwie, ale zdecydowanie wolałabym Ostatnie zakończenie) tylko jeden wpis, ale uznałam, że byłby za długi. Tutaj nie muszę się tak bardzo obawiać spoilerów – zakończenie Świata bez książąt jasno wskazuje, gdzie będzie przebiegać linia podziału i konflikt. Nie będzie też chyba zaskoczeniem, że trzeba uratować świat. Natomiast w odróżnieniu od tomu drugiego autor poszalał tutaj z nawiązaniami na całego, przywołując postaci i miejsca z baśni i klasyki literatury dziecięcej. Aby dotrzymać mu kroku, robiłam co w mojej mocy, by znaleźć polskie odpowiedniki wszystkiego, co tylko się dało. Dlatego pomyślałam, że może ciekawie będzie przedstawić listę książek, na których się opierałam, oczywiście z wyszczególnieniem mniej więcej, co z nich wzięłam. Kolejność w miarę przypadkowa.

  • Lewis Carroll: Przygody Alicji w Krainie Czarów oraz O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra; tłumaczenie: Maciej Słomczyński; rok wydania: 1972.


Biały Królik oraz kilkoro wymienionych tylko z imienia statystów. Autor Akademii niewiele zaczerpnął z Alicji (może to i dobrze...), natomiast warto zauważyć, że ma ona po polsku sporo przekładów, z których uznaję istnienie trzech: Macieja Słomczyńskiego, Roberta Stillera oraz Elżbiety Tabakowskiej (to ostatnie z ilustracjami Tove Jansson). Całej reszty nie przyjmuję do wiadomości.

  • Frank L. Baum: różne kawałki Krainy Oz; tłumaczenie: Stefania Wortman; rok wydania: 1990.


Sama Kraina Oz, Szmaragdowy Gród oraz Kraj Gillikinów, który przemierzają bohaterowie. Swoją drogą, czy wiecie, że to jedyna część Oz, której nazwa nie pada w najbardziej rozpoznawalnym, pierwszym tomie cyklu, czyli w Czarnoksiężniku ze Szmaragdowego Grodu? Co oznacza, że czytałam go całkiem na darmo, acz miło sobie przypomnieć. Ciekawostka: jak wiadomo, Kraina Oz składa się z czterech części, z których każda ma charakterystyczny dla siebie kolor (w zależności od tomu oznacza to preferencje ubraniowe i architektoniczne mieszkańców lub też dominujący kolor krajobrazu). Te kolory to – po angielsku – red, blue, purple oraz yellow i tak się składa, że Kraj Gillikinów ma przypisany kolor purple. Ja zawsze bardzo uważam, żeby tłumaczyć to jako fioletowy, ale w tym przypadku pani Wortman wybrała purpurowy (co zawsze wydawało mi się trochę bez sensu – dlaczego oddzielnie część czerwona, a oddzielnie purpurowa?), więc podążyłam w jej ślady. Bardziej bolały mnie „wróżki z kraju Gillikinów”, które albo są pomysłem samego Chainaniego, albo też pochodzą z jakiejś adaptacji lub przeróbki tych książek. W samym cyklu ich nie ma, co wiem, bo przeczytałam 40 tomów.

  • Hans Christian Andersen: Baśnie; tłumaczenie: Stefania Beylin, Jarosław Iwaszkiewicz; rok wydania: 1959.
  • Charles Perrault: Bajki; tłumaczenie (a właściwie „opracowanie”): Hanna Januszewska; rok wydania: 1978.
  • Baśnie braci Grimm; tłumaczenie: Emilia Bielicka, Marceli Tarnowski; rok wydania: 1982.


Całe stado różnych postaci mniej i bardziej ważnych. Nawet nie chce mi się ich dokładnie wymieniać… Z tą ferajną było trochę problemów, na przykład taki, że w starszych wydaniach przezwiska takie jak Kopciuszek lub Czerwony Kapturek są traktowane w rodzaju męskim (Kopciuszek poszedł, zobaczył itp.). Ja zastosowałam rodzaj żeński, żeby nie wprowadzać dodatkowego zamieszania. Poza tym problemem były pewne rozbieżności. Na przykład tak się utarło, że w angielskich baśniach Jaś i Małgosia nazywani są Hansel i Gretchen, czyli niemiecką wersją imion, a nie angielską. Stąd dla polskiego czytelnika może być niezrozumiałe, czemu na początku (potem autorowi nudzi się ten zabieg) wciskają oni w swoje wypowiedzi niemieckie słowa. To jednak jeszcze pół biedy: gorzej, że bohater bajki o magicznej fasoli po polsku także nazywa się Jaś, a w dodatku pojawia się w tych samych scenach, co poprzednia dwójka (po angielsku to Jack, więc nie ma problemu). Uznałam, że nie będę już nic zmieniać i jechałam z tymi dwoma Jasiami, starając się w miarę możliwości podkreślać, który jest który. Warto też podkreślić, że o ile ja opierałam się na porządnych starych wydaniach, autor traktował te baśnie – mówiąc łagodnie – umiarkowanie kanonicznie i mam pewne podejrzenia, że czerpał raczej z bardzo ugrzecznionych współczesnych przeróbek, takich jak disneyowska bajka o małej syrence, która jest szczęśliwym dziewczątkiem i wcale nie umiera na końcu. Notabene przy okazji pracy nad Akademią zdążyłam do reszty znienawidzić Disneya.

  • Carlo Collodi: Pinokio; tłumaczenie (także „opracowanie”): Jan Wittlin; rok wydania: 1950.


Pinokio, a także wspominana tylko Błękitna Wieszczka. Na szczęście z Pinokiem specjalnych problemów nie ma, jego imię jest dobrze utrwalone i dobrze się odmienia. Natomiast ciekawostka: osoba nazywana w angielskiej wersji Blue Fairy po polsku tak naprawdę nie ma wyróżniającej ją nazwy. Jest „dziewczyną o turkusowych włosach” albo też „Wieszczką”, więc wybrałam to drugie określenie i dodałam już ten błękit, dla spokoju sumienia i dlatego, żeby nie myliła się z wieszczami z książki, takimi jak August Sader. Nie miałam serca zmieniać jej w „Błękitną Wróżkę”, bo to brzmiało jakoś strasznie plastikowo.

  • J.M. Barrie: Piotruś Pan; tłumaczenie: Maciej Słomczyński; rok wydania: 1958.


Piotruś Pan, Blaszany Dzwoneczek, Rycyna, kapitan Hak, bosman Plama. No tak... Peter Pan jest Piotrusiem Panem we wszelkich wersjach, więc tu nie było problemu. Natomiast Tinkerbell doczekała się własnych disneyowskich produktów w rodzaju filmów i seriali, w których – w polskich wersjach – jest nazywana elegancko Dzwoneczkiem. Nie kryję tutaj mojej najżywszej niechęci do takiego rozmieniania klasyki na tandetę, dlatego też nie chciałam używać tego imienia. W prześlicznym tłumaczeniu, na którym się oparłam, Blaszany Dzwoneczek była też nazywana Blaszanką i Blaszaneczką, a ja wplotłam wszystkie te formy w książkę z efektem, który bardzo mi się spodobał. Natomiast Grzegorz Rycyna to wspomniany wreszcie z imienia ojciec Horta, a znalezienie go okazało się pewnym wyzwaniem. Tłumaczenie jest bowiem typu staroświeckiego, a to oznacza, że imiona piratów (i nie tylko, także innych postaci) często dość daleko odbiegają od oryginalnych. Poradziłam sobie z tym w ten sposób, że znalazłam angielską wersję tej książki (jest już w tzw. wolnej domenie, czyli da się do niej dobrać za darmo), wyszukałam w niej odpowiednie nazwisko, wyszukałam w polskiej wersji odpowiedni fragment – i bingo! Przy okazji, dla ciekawych: Hort od pierwszego tomu przechwala się, że jego ojciec zginął z ręki „samego Piotrusia Pana”. Tymczasem w książce jest to jeden z piratów, którzy zginęli jeszcze przed bitwą na „Wesołym Rogerze”, w walce z czerwonoskórymi. Co by, do licha, Chainaniemu szkodziło wziąć jedno z nazwisk, które padają w odpowiedniej scenie, tego nie wiem – ale znowu podejrzewam, że wybrał sobie losowego pirata-statystę z jakiejś adaptacji filmowej, zamiast sięgnąć do źródła.

  • Roger Lancelyn Green: O Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu; tłumaczenie: Krystyna Turnowska, Andrzej Konarek; rok wydania: 1979.


Można się domyślić... Wszystko, co związane z królem Arturem, Kamelotem i przyległościami. To tłumaczenie także jest stare, a to oznacza spory stopień jego spolszczenia, ale to właśnie mi się w nim podoba. Pewne rzeczy oczywiście nie uległy zmianie – Ginewra to zawsze Ginewra, Merlin to Merlin, a Pani Jeziora także ma jedną utrwaloną wersję swojego przydomku. Jednak już „Eskalibur” zastąpił w późniejszych przekładach „Ekskalibur” albo wręcz „Excalibur”, zaś Kamelot często pozostaje Camelotem. Ja konsekwentnie trzymałam się już nazewnictwa z tej wersji, a z pomysłów autora Akademii zmieniłam tylko jedno – zdrobnienie imienia Ginewry, w oryginale Gwen, zastąpiłam bardziej przejrzystą dla polskiego czytelnika Giną.


Może trochę dziwić, że wybierałam tak stare przekłady, jednak miałam po temu kilka powodów (poza tym, że miałam je na półce i że jestem z nimi od zawsze oswojona). Po pierwsze, jako pewne punkty stałe w książce musiałam oczywiście przyjąć te imiona i nazwy, które mają jedną dobrze utrwaloną polską wersję – czyli takie jak Kopciuszek, Jaś i Małgosia czy Piotruś Pan. Dla czystej konsekwencji starałam się do nich dopasować całą resztę tam, gdzie to było możliwe, chociaż nie przesadzałam w przypadku postaci oryginalnych, czyli np. nauczycieli z Akademii. Po drugie, te wersje „wierniejsze oryginałowi” często wynikają – przepraszam – z lenistwa tłumaczy napisów do „bajek” puszczanych w kanałach dla dzieci, a niewykluczone, że także (jak przypuszczam, ale mogę się założyć) z wymogów właścicieli praw majątkowych do danej postaci, którzy chcą zachowania rozpoznawalnej „marki”. Po trzecie, chociaż może się to wydać całkowicie niepotrzebne, zależało mi na tym, żeby ten świat, w którym rozgrywa się akcja, pozostał umowny i uniwersalny, a nie zamerykanizowany i zangielszczony. Dlatego właśnie nie poszłam na ułatwienia w rodzaju „Eversów” i „Neversów” i dlatego starałam się możliwie zacierać czysto angielskie odniesienia tam, gdzie to było możliwe. Baśnie dzieją się przecież za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, dawno, dawno temu.

wtorek, 20 października 2015

Świat bez książąt - króciutkie podsumowanie

Nie sądzę, by udało mi się nadrobić zaległości w pisaniu, ale w każdym razie miałam bardzo dobry powód, by nie relacjonować na blogu na bieżąco postępów prac nad przekładem Świata bez książąt, czyli drugiego tomu Akademii Dobra i Zła. Nie, nie taki, że mi się nie chciało, ani też nie taki, że równoległe zajmowanie się fafnastoma rzeczami zostawia za mało czasu na oglądanie kreskówek. Chodziło przede wszystkim o to, że staram się nie zdradzać tutaj kluczowych wydarzeń z fabuły książki, która dopiero się ukaże. Jednocześnie, kiedy piszę o rzeczach związanych z przekładem, zawsze ciut się „odsłania” i muszę na to uważać. W większości przypadków to nie jest bardzo poważny problem. Jeśli to kryminał, wystarczy unikać pisania, kto zabił, jeśli to Rywalki, to nikogo nie zdziwi, że bohaterka ma jakieś perypetie sercowe albo że ugrzęzłam w opisie kolejnej kiecki.

Natomiast pierwszy tom Akademii Dobra i Zła skończył się w sposób, który nie zostawiał czytelnikom żadnych tropów „co będzie dalej”: opowieść w pewnym sensie wróciła wraz z bohaterkami do punktu wyjścia. Jasne, skoro powstał następny tom (a potem jeszcze następny), to można wnioskować, że coś się musiało zacząć dziać na nowo, bo jednak dwóch książek nie dałoby się wypchać opisami spacerów nad jeziorem i sielskiego życia Sofii i Agaty. Jednak za diabła nie dało się domyślić – co takiego, a nawet tytuł był dostatecznie enigmatyczny, by nie zdradzić za wiele. W tej sytuacji wszystko, co bym napisała, z konieczności zaczęłoby wskazywać na to, w jaką stronę potoczą się wydarzenia, a tego chciałam uniknąć.

Teraz jednak w ramach ciekawostki mogę napisać, że drugi tom pod wieloma względami był łatwiejszy od pierwszego. Zawierał mniej odniesień do baśni, niemal nie wprowadzał nowych postaci, więc właściwie mogłam korzystać z przygotowanego i uporządkowanego wcześniej „słowniczka”, w którym pracowicie gromadziłam wszystkie terminy. Był też o wiele uboższy w wierszyki i inne rzeczy wymagające poważniejszego wysiłku. Wymagał tylko pogodzenia się z tym, że nawet jeśli School for Good i School for Evil zamieniły się w School for Girls i School for Boys, to nie mogłam analogicznie do „Akademii Dobra” zrobić „Akademii Dziewcząt”, bo tak się nie mówi – musiała to być „Akademia dla Dziewcząt” (i „Akademia dla Chłopców”). Trochę staroświeckie, ale w przypadku tych książek bardzo mi zależało na efekcie staroświeckości, który moim zdaniem lepiej pasuje do klimatu.

Jednak właśnie w tym tomie miałam jedną – słownie jedną! – scenę, która faktycznie wymagała ode mnie więcej i była przerabiana ładne kilka razy, zanim zaczęłam być z niej umiarkowanie zadowolona. Jako że książka jest już na rynku od pewnego czasu, będę pisać bez ogródek: chodzi o moment, gdy Agata natyka się na Tedrosa i Filipa (który jest Sofią przemienioną magicznie w chłopca) i robi Filipowi/Sofii wściekłą awanturę o podbieranie jej chłopaka. Taką w stylu „jak mogłaś… od początku zamierzałaś…” i tak dalej. Tedros słucha – i na razie nic, ale to nic nie rozumie, poza tym, że Agata skądeś zna Filipa. W języku angielskim to oczywiście nie jest żaden problem, bo wystarczyło tylko nie używać imion, a że Agata zwracała się do Sofii bezpośrednio, nie było kwestii zaimków osobowych czy dzierżawczych (she/her). Ale… język polski działa inaczej i zostawia tłumacza z trzema opcjami.

1) Można oczywiście polecieć rodzajem męskim, dopasowując się do aktualnej płci Sofii/Filipa. Tyle że to będzie brzmiało odrobinę sztucznie, jeśli ktoś chociaż przez moment zastanowi się nad tą sceną. Biorą w niej udział tylko trzy osoby, nikogo więcej nie ma w zasięgu słuchu. Agata jest skrajnie wyprowadzona z równowagi i krzyczy na Sofię, o której wie, kim jest – byłoby dziwne, gdyby pamiętała o tym, żeby używać rodzaju męskiego. Albo inaczej: gdyby panowała nad sobą na tyle, żeby używać rodzaju męskiego, to panowałaby też na tyle, żeby nie robić chryi przy Tedrosie. Czyli stosując to podejście, zafałszowałabym „wydźwięk” emocjonalny oryginału.

2) W takim razie można zgodnie z Agatową logiką i nastrojem użyć rodzaju żeńskiego. Tylko co z Tedrosem, który tego słucha i próbuje się wtrącić, ale nic nie rozumie? Przecież, do licha, zwróciłby uwagę na ten rodzaj żeński! Niby można by mu dopisać jakąś jedną kwestię wyrażającą to zdziwienie, ale to nie jest najlepsza praktyka, albowiem…

3) Zostaje jeszcze jedno rozwiązanie: tak napisać scenę, żeby Agata „całkiem przypadkiem” nie użyła żadnego sformułowania wskazującego na płeć jej rozmówcy/rozmówczyni. Czyli nie „jak mogłaś mi to zrobić!”, ale „jak możesz tak postępować!” – i tak dalej w ten deseń. To zdecydowanie było trudniejsze niż by się wydawało, właśnie dlatego, że był to potok pretensji o wszelkie krzywdy przeszłe i używanie do tego czasu teraźniejszego wymagało poważnej ekwilibrystyki. Ciekawych oczywiście odsyłam do samej książki.

Z kolei żeby nie pisać o tomie trzecim miałam zupełnie, ale to zupełnie inne powody i może też uda mi się poświęcić mu taką skrótową notkę. Miejmy nadzieję, że nie za półtora miesiąca.

czwartek, 27 sierpnia 2015

Systematyczna miłość od pierwszego wejrzenia

Skoro już po n+1 miesiącach powracam do pisania bloga, wypadałoby zacząć od wytłumaczenia, dlaczego nie pisałam nic o tłumaczeniu drugiego tomu Akademii Dobra i Zła, a potem nadgonić to, co mam do napisania o trzecim tomie, który mam na warsztacie. Nic nie poradzę jednak na to, że zakochałam się gwałtowną miłością w książce, której istnienie odkryłam zaledwie wczoraj i którą, wykorzystawszy kompatybilność geograficzną z Muzeum i Instytutem Zoologii PAN, natychmiast nabyłam. Książka jest ciężka, pełna umiarkowanie czytelnych tabelek (strona edycyjna pozostawia sporo do życzenia) i nosi tytuł – jak widać obok – Polskie nazewnictwo ssaków świata. W środku zaś… W środku zawiera same cuda, takie jak zbójnik szarobrzuchy, zjawa płowa, nibylis siwy czy myszor ochrowobrzuchy. Zawiera także kawię domową (świnka morska), krokutę cętkowaną (hiena cętkowana) oraz amfitrytę lamparcią (lampart morski). Niespecjalnie mnie dziwi, że sądząc po dyskusji na Wikipedii, jej redaktorzy przeżyli zbiorowe zwieszenie.

Już raz pisałam o tym, jak zbudowane są nazwy gatunkowe, pozostaje więc odesłać do stosownego wpisu, żeby się nie powtarzać. Teraz zajmę się inną sprawą, a mianowicie: skąd się biorą takie cuda jak w powyższym akapicie. Zazwyczaj każdy laik potraktowany nibylisem czy innym myszoryjkiem zawyje odruchowo „nie można tego nazwać jakoś po ludzku”? A po namyśle doda „i komu przeszkadza świnka morska?!”. W języku zakorzenione są tak zwane nazwy zwyczajowe i tłumacz musi to brać pod uwagę. Trudno, by jego bohater wzdychał do bohaterki „Ach, pójdź ze mną pod tę robinię akacjową!”. Pytanie jednak, co zrobić, jeśli dana roślina / zwierzę / minerał nie ma polskiej nazwy? Dlaczego? Ano dlatego, że po prostu w Polsce nie występuje, nie było w oczywisty sposób znane (jak lew czy palma kokosowa) i nikt nie zawracał sobie głowy, żeby to „jakoś” ponazywać. W takich przypadkach pozostaje albo użycie nazwy łacińskiej (prawidłowe, ale mordercze dla przekładu literackiego), albo wymyślenie własnej nazwy polskiej, zwykle w oparciu o angielską (ryzykowne i zdecydowanie zła praktyka), albo też jakieś ominięcie problemu (skomplikowane i wymaga wiedzy biologicznej). Dlatego słownik przypisujący jakieś – jakiekolwiek! – polskie nazwy zwierzętom, które ich wcześniej nie miały, to dla mnie cudowna zabawka.

Powiedzmy sobie otwarcie, że nie zawsze jest to możliwe i wykonalne. Gatunków ssaków jest około 5500, czyli w gruncie rzeczy bardzo mało. Najliczniejsza grupa zwierząt, owady, ma opisany tak coś z milion gatunków, a szacuje się, że w sumie jest ich jakoś tak między 5 a 30 milionów. W porównaniu z tym roślin mamy „tylko” ponad 300 tysięcy, ale nadal wymyślenie dla każdej z nich niepowtarzalnej nazwy wydaje się zadaniem niewykonalnym. Nie mówiąc o tym, że jest to syzyfowa praca, bo co chwila trzeba by coś zmieniać.

Jak to zmieniać? To naukowcy nie wiedzą, czy jakiś gatunek istnieje? A może zakrywają odkryte gatunki i odkrywają na nowo, jak im się nudzi? Tu wkraczamy na teren systematyki, która odpowiada za to, że Polskie nazewnictwo ssaków świata zawiera mysz, myszaka, myszarka, myszarkę, myszatkę, myszeczkę, myszkę, myszkówkę, myszogonka, myszora, myszowika i myszówkę, a i tak pominęłam całe mnóstwo myszocośtam, nie wspominając o cośtammyszach. Podstawowym problemem systematyki jest to, że nie ma czegoś takiego jak „gatunek”. To coś, co się wyróżnia na podstawie pewnych cech, żeby ludziom było wygodniej. W rezultacie zdarza się, że gatunek zostaje podzielony na dwa, bo dokładniejsze badania wykazują, że to, co uważaliśmy za podgatunki, wcale takie znowu pokrewne nie jest. Bywa też odwrotnie, bo fajnie jest opisać nowy gatunek i zapisać się w historii biologii, ale potem przychodzi rewizja i z dwóch gatunków robi się jeden. Załóżmy jednak optymistycznie, że w przypadku ssaków podział na gatunki, z małymi wyjątkami, jest w miarę jasny (to nie to, co rośliny...).

Tyle tylko, że nazwa oficjalna powinna być dwuczłonowa, czyli składać się z nazwy rodzaju i nazwy gatunku. Natomiast rodzaj powinien być niepowtarzalny i przypisany do wszystkich gatunków, czyli jeśli zmieniamy rodzaj (a one są bezustannie dzielone, mnożone, dodawane i odejmowane - nie dam zresztą głowy, czy jakichś bardziej zaawansowanych działań też się na nich nie wykonuje), to automatycznie musimy zmienić wszystkie należące do niego gatunki. Jeśli rozdzielimy na przykład rodzaje Mus i Apodemus, to przedstawiciele obu nie mogą się nazywać myszami. Stąd właśnie myszarki. Do tej pory w nazewnictwie ssaków panował pod tym względem okropny bałagan, wynikający z istnienia całego mnóstwa nazw zwyczajowych. W efekcie były gatunki o nazwach jednoczłonowych (wilk, lis), były też nazwy dwuczłonowe, ale stosowane do wielu różnych rodzajów (np. mysz, foka czy kangur), a zdarzały się też przypadki, gdy tę samą nazwę „rodzajową” dostawały stworzenia niemające ze sobą nic wspólnego – np. lampart i lampart morski. W teorii szło się w tym jakoś połapać, w praktyce było to paskudnie mylące, szczególnie w tekstach popularnonaukowych (naukowe podpierają się łacińskimi nazwami, więc im łatwiej). Rozumiem, że można się zżymać na „weddelkę” (foka Weddela), ale skoro to zupełnie inny rodzaj niż foka jako taka, to czemu tego jasno nie określić? Przemianowanie świnki morskiej czy lamparta morskiego ma też dużo sensu, bo ani ze świniami, ani z lampartami związków tu nie ma, a w dodatku rodzaj „świnka” też da się wykorzystać gdzie indziej i w lepszym celu. Nowe nazewnictwo, chociaż czasem przerażające, czasem komiczne (pytanie, na ile niezamierzenie – naukowcy też mają poczucie humoru), bardzo ładnie to wszystko porządkuje.

Do czego może się przydać tłumaczowi? Będę szczera: część tych nazw będzie pewnie funkcjonować tylko w literaturze przedmiotu, tak jak w botanice knieć błotna czy mniszek lekarski. Nikt nie zabroni używania nazw zwyczajowych, w szczególności tam, gdzie są one od lat ugruntowane. Jednak z drugiej strony pozwoli rozdzielić nazwy tam, gdzie angielski ma odrębne słowa na różne gatunki (na przykład amerykańskie), a polski używa tylko bardzo ogólnego określenia. Wreszcie lepiej już użyć nazwy dziwacznej niż nie mieć żadnej do wykorzystania…

Słownik ma też indeks nazw angielskich, więc stanowi tym bardziej przyzwoitą pomoc naukowo-translatorską. Jest też, jak wspominałam, mało czytelny, ciężki i pewnie umiarkowanie atrakcyjny do czytania, co nie zmienia faktu, że na razie otwieram go w losowych miejscach i praktycznie za każdym razem znajduję jakąś perełkę.


Kuman wąskosmugi. Rybołapek samotny. Ślepuszonka kirgiska. O.

sobota, 14 marca 2015

Grzeczność może szkodzić

Niepostrzeżenie przekroczyłam połowę pierwszej wersji tłumaczenia i jak się okazało, mam na ten temat kilka słów do napisania. Bardziej ostrożnie niż zwykle, skoro mówimy o książce, która nie miała jeszcze oficjalnej premiery w Ameryce, ale jednak.

W kwestii tytułu zaproponowałam Następczynię, a Wydawnictwo się zgodziło. To nie jest najpiękniejsze słowo na świecie, ale ma tę ogromną zaletę, że… znaczy to, co powinno. W odróżnieniu od „dziedziczki”, która jest może i ładniejsza, ale na tej zasadzie to książkę można by równie dobrze nazwać „stenotypistka”, skoro i tak to ma być słowo niemające związku z jej treścią. Szczerze mówiąc, miałam jeszcze jeden pomysł, żeby tę część zatytułować po prostu Księżniczka. To by było znacznie zgrabniejszym wyjściem, ale… No właśnie. Ile razy już pisałam o tym, w jakiej sytuacji jest tłumacz, który próbuje przewidzieć, co też w przyszłości przyjdzie do głowy autorowi? Dotychczasowe tytuły książek z tej serii to: Selection, Elite, The One oraz The Prince, The Guard, The Queen i (ostatecznie niewydana) The Favorite. Nie mogę na sto procent wykluczyć, że w przyszłości pojawi się jeszcze The Princess i co wtedy zrobię? Będę wymyślać jakiś tytuł bez związku, bo ten już „zużyłam”? Rozważałam nawet Infantkę, ale tu wadą było to, że choćbym pękła, nie miałam tego jak wpleść w sam tekst książki.

Skoro już o tekście mowa… Pisałam kilka razy, że proza Kiery Cass jest w zasadzie dość prosta do tłumaczenia: przejrzyste zdania bez skomplikowanych konstrukcji, żadnych idiomów, żadnych nowoczesnych naleciałości slangowych, żadnej maniery mówienia, nic. Jak się jednak okazuje, ta prostota jest zwodnicza, a nawet zabójcza, z powodu różnic pomiędzy angielskim a polskim. O co chodzi? Otóż w angielskim w zasadzie nie ma form pan/pani, co wszyscy wiedzą. Jednak tam istnieją pewne stopnie grzeczności językowej, takie jak różnica między do you want... („chcesz…” – to może mieć jeszcze prostszą formę w dialogu, np. Want some sugar?) a would you like („czy chciałbyś może...”). Tymczasem Kiera Cass używa właściwie tylko tego pierwszego zestawu konstrukcji, czyli bardzo bezpośredniego języka, który należałoby tak samo bezpośrednio przekładać. Tyle że ona wtyka w to w losowych miejscach Your Highness, a po polsku wasza wysokość wymaga trzeciej osoby (czy wasza wysokość chciałaby, a nie: wasza wysokość, chcesz...).

Miałam ten problem przy okazji Maxona w poprzednich tomach (nie przy okazji jego rodziców, bo to naturalne, że do króla i królowej wszyscy zwracali się z najwyższym stopniem formalności), ale nie był on aż tak dotkliwy. Oglądaliśmy wydarzenia od strony Ami, która z Maxonem szybko przeszła na ty, a jemu samemu nie towarzyszyliśmy w innych okolicznościach. Tymczasem tutaj Eadlyn, czyli główna bohaterka i narratorka, jest księżniczką, więc całe mnóstwo osób zwraca się do niej tym nieszczęsnym Your Highness, ale z towarzyszeniem form bezpośrednich. Co było robić? Machnęłam ręką i tam, gdzie mogę, stosuję „ty”, tam, gdzie nie mogę, stosuję koszmar z waszą wysokością i drugą osobą (czyli to, czego robić nie należy), a tam gdzie nic nie mogę, przepisuję całą kwestię na język formalny. Zobaczę w drugim czytaniu, jak to wychodzi i w razie czego będę z tym jeszcze walczyć. Sprawa nie jest bez znaczenia, bo bohaterkę otaczają starający się o jej względy młodzieńcy i nie chciałabym tworzyć większego dystansu między nimi niż to konieczne – a jednocześnie Eadlyn jest osobą dość wyniosłą, która nie spoufala się łatwo, więc zbytnia bezpośredniość nie zgadzałaby się z jej komentarzami do danych wydarzeń.

Dziwną decyzją autorki jest to, że zdecydowała się nazywać kilka pań z otoczenia królowej „miss”, to znaczy na przykład (żeby nie spoilerować): miss Hermenegilda. Tyle że mówimy o kobiecie po czterdziestce, mężatej i dzieciatej(!) – zrobienie z tego panna Hermenegilda nie przechodzi mi przez klawiaturę. Z drugiej strony nie mogę zostawić samej Hermenegildy, bo dla Eadlyn (narratorki) to są osoby z kręgu i pokolenia jej matki – nawet jeśli jest z nimi blisko, to nie na tyle, by mówić po imieniu (zwłaszcza biorąc pod uwagę jej charakter). Na razie, żeby było zabawniej, używam formy lady Hermenegilda i to się sprawdza całkiem dobrze, tylko czuję się trochę nieswojo, używając innego angielskiego słowa. Inna rzecz, że bywają takie przypadki, na przykład angielskie słówko audition tłumaczę zwykle jako... casting.

Poszerzyłam natomiast moje kwalifikacje językowe o język fiński, trafiłam bowiem na bardzo zabawną zagwozdkę. Otóż jeden z kandydatów prawie nie mówi po angielsku, tylko właśnie po fińsku. W związku z tym autorka w kilku miejsca wkłada w jego usta jakieś prościutkie fińskie zdania, typu „dobry wieczór”. Oczywiście to się po prostu przepisuje do przekładu, ale… Mam scenę (może więcej niż jedną?), w której Eadlyn próbuje powtórzyć takie zdanko i w tym miejscu autorka zapisuje to tak jakby „fonetycznie” po angielsku. Czyli ja powinnam fonetycznie po polsku (w stylu „gud iwning”, gdybyśmy mówili o języku angielskim), ale jak wywnioskować z angielskiego zapisu faktyczną fińską wymowę? Z pomocą przyszedł mi Tłumacz Google, który ma funkcję… głośnego czytania wpisanego słowa. Przetestowałam sobie na nim, jak to powinno brzmieć i odpowiednio do tego skomponowałam polski zapis.


Na koniec jedna uwaga, bo naprawdę nie wytrzymam: niezależnie od tego, co pisze pani Cass, chłopak, który przy rozmowie z księżniczką (ba, z kimkolwiek) trzyma ręce w kieszeniach, nie jest uroczo wyluzowany. Jest po prostu źle wychowany i kropka.

poniedziałek, 2 marca 2015

Tajne/poufne

Co mogę napisać o książce ostemplowanej na każdej stronie wielkim napisem CONFIDENTIAL? Tak, mowa o The Heir autorstwa Kiery Cass, czyli czwartym tomie cyklu (jak się okazuje – nie trylogii) Rywalki, który właśnie skończyłam czytać. Chyba tyle, co wiedzą wszyscy z informacji na stronie autorki, zapowiedzi oraz samej okładki. Akcja przeskakuje na następne pokolenie, czyli główną bohaterką jest osiemnastoletnia córka Ameriki i Maxona, Eadlyn, starsza od swojego brata bliźniaka Ahrena, a co za tym idzie, będąca następczynią tronu Illéi. Resztę chyba najlepiej streści hasło na górze okładki: 35 zalotników. 1 księżniczka. Zaczynają się nowe Eliminacje…

Co jeszcze mogę bezpiecznie powiedzieć, żeby podgrzać atmosferę? Książka zawiera 33 rozdziały i ma około 10 arkuszy, czyli nie jest przesadnie tłusta (co oznacza, że szybciej ją skończę). Premiera amerykańska jest planowana na 5 maja, co pewnie oznacza, że polska wersja ukaże się niedługo po tej dacie. Jeśli teraz zacznę przekład, to jest to w miarę do zrobienia, chociaż dosyć na styk (bo książkę trzeba jeszcze zredagować i przygotować do druku, nie wystarczy, że ją oddam do wydawnictwa).

Tak, wiem, że nie o takie podgrzewanie atmosfery chodziło... Pomyślmy: na pewno mogę napisać, że Eadlyn nie jest klonem swojej mamusi, a co za tym idzie, zarówno jej spojrzenie na świat, jak i jej zachowanie są zupełnie inne od tego, do czego przyzwyczaiła nas America. Spotkamy także sporo znajomych bohaterów „dwadzieścia lat później”, chociaż trzeba pamiętać, że dla bohaterki są oni osobami z pokolenia jej rodziców, więc nie na nich koncentruje się jej uwaga.

Jak książka wygląda z punktu widzenia tłumaczki? Cóż... inaczej niż z punktu widzenia czytelników. Wiem, że są osoby, które nie mogą się doczekać dalszych losów przedstawicieli królewskiego rodu Illéi, ale ja patrzę na The Heir jak na materiał, w którym za chwilę zacznę pracę. Myślę, że chciałabym, by tytuł brzmiał Następczyni – to będzie trudno wepchnąć na okładkę, ale z drugiej strony idealnie pasuje do Eadlyn, będącej zarówno następczynią tronu, jak i następczynią Ameriki w roli głównej bohaterki. Chyba nie należy się spodziewać zbyt częstych notek na blogu poświęconych przekładowi. Rywalki jako cykl naprawdę nie są pod tym względem interesujące – w tym sensie, że właściwie nie zawierają własnej terminologii, którą trzeba jakoś zebrać i dopasować (jak Próba ognia i – w szczególności – Akademia Dobra i Zła); bohaterowie posługują się poprawnym językiem bez żadnych cech szczególnych; nazwy i imiona w zasadzie są nie do tłumaczenia, najwyżej do leciutkiej modyfikacji. Widzę najwyżej jedną rzecz, o której mogłabym napisać, ale to jak już się nieco „wgryzę” w książkę.


No to, a przy okazji, czy nie „przestrzeliłam” z tym tytułem cyklu: Rywalki? W tej chwili to raczej są Rywale...

środa, 18 lutego 2015

Wyrafinowane wyzwania weneckie

Jest takie powiedzenie, że biednego na raz na dwa wesela proszą, chociaż jako tłumaczka nie określałabym się chwilowo mianem biednej (w znaczeniu ilości roboty). Tym niemniej moja sytuacja wygląda tak, że gdy podreptałam do Wydawnictwa Jaguar, żeby oddać oryginał The School for Good and Evil (bardzo tam potrzebny), to wyszłam od razu z drugim tomem, czyli World Without Princes oraz prośbą, żeby się nim zająć jak najszybciej. Czyli jak tylko skończę Brunettiego. Przy okazji, trzecia część Szkoły… jest zapowiadana przez autora na lipiec. Bardzo jestem ciekawa, czy i jak to się u nas przyjmie. Dosłownie kilka dni później dostałam e-mail z Wydawnictwa, a w nim… The Heir Kiery Cass. Tak, ten tom, który dopiero ma mieć swoją premierę w USA. W pliku pdf ostemplowanym znakiem wodnym CONFIDENTIAL, bo oczywiście treść jest na razie tajna/poufna. To oznacza, że książęta magiczni idą w odstawkę, zaś książęta niemagiczni wchodzą na tapetę, kiedy tylko uda mi się uporać z tym, co robię. Na razie tego jeszcze nie przeczytałam, jestem trochę ciekawa, ale nie chcę się rozpraszać.

Brunetti natomiast, jak prawdziwy dżentelmen, stawia mi pewien opór. Same wstawki erudycyjne nie są jeszcze takie straszne, chociaż ostatnio przekopywałam ze trzy pieśni Boskiej komedii w poszukiwaniu odpowiedniego opisu. Zabawne było także grzebanie w internecie za jakimś spisem owoców tajemnic różańcowych, potrzebnych mi do jednej sceny. Najprzejrzyściej opisane znalazłam na blogu, z poglądami którego – mówiąc najłagodniej – nie bardzo bym się zgadzała. Autor pewnie by nie był zachwycony, że jego wpis został do takich celów wykorzystany (tym bardziej że autorka ustami komisarza Brunettiego także wyrażała swój sceptycyzm do tego). Oczywiście zostaje jeszcze kilka rzeczy do sprawdzenia (w tym to nieszczęsne libretto Juliusza Cezara; skąd się bierze libretta oper?!), ale to wszystko pół biedy.

Po pierwsze, autorka wstawia w każdy dialog tysiąc i jeden wtrąceń tego, co i jak bohaterowie mówią, dodają, gdzie robią pauzy i na co patrzą. W dodatku nagminnie zaczyna kwestię dialogową od [tu wstaw opis tego, co robi dana osoba] and said:, podczas gdy po polsku można oczywiście zrobić …powiedział/a: i przejść do następnej linijki, żeby zacząć kwestię dialogową, ale nie należy z tym przesadzać, bo się robi sieczka, którą trudno jest płynnie czytać. Przykład? Proszę bardzo:

Pucetti looked at the floor, pressed his lips together, and said, ‘I’m not sure I like being able to do it, Dottore.’ He raised his eyes to watch a white-coated woman doctor approach and pass them by, then looked at Rizzardi. ‘Most people want so much to believe in what others say that it makes it too easy.’ Then, earnestly, ‘I’m not just saying this, you know. I really don’t like it that it’s so easy.’ He paused, then added, ‘And it’s not easy to do it with her. He was her only child.’

To jest wypowiedź tylko jednej osoby; proszę sobie wyimaginować, jak wygląda pisany w ten sposób dłuższy dialog. W dodatku sam sens tej wypowiedzi jest dość prosty; to forma i te wszystkie wtrącenia sprawiają problem – jako tłumaczka powinnam je jakoś oddać, acz nie za cenę całkowitej nieczytelności tekstu. Trzeba szukać złotego środka.

Podobnie jak w drugiej sprawie przysparzającej mi problemów. Po polsku istnieją dość surowe zasady dotyczące tego, jak można stosować on/ona i jej/jego: w skrócie chodzi o to, że musi być jasne, o co/kogo chodzi w danym momencie. Mniej więcej na zasadzie: Kobieta podeszła do pięknej klaczy. Jej ciemne oczy spojrzały pytająco na mężczyznę – tu na przykład nie wiemy, czy to jej odnosi się do kobiety, czy do klaczy – z zasad gramatyki wychodzi, że musi to być klacz. Oczywiście czasem można te zasady nagiąć, bo jeśli zamiast klaczy jest szafa, to można założyć, że czytelnik się domyśli, iż nie szafa miała oczy (uwaga: nie każdy redaktor zgodzi się z tym, są tacy, którzy takie rzeczy bezlitośnie tępią). Jeśli angielski jest pod tym względem bardziej liberalny, to niewiele. Tymczasem Donna Leon bezustannie to miesza: wraca per her/she do osoby sprzed trzech akapitów, a w obrębie jednego kompletnie się nie przejmuje podaną wyżej zależnością, nie tylko tam, gdzie chodzi o ludzi i przedmioty, ale nawet tam, gdzie mowa o dwóch kobietach lub dwóch mężczyznach. To czytelnik ma się z kontekstu domyślić, o kim w danym momencie jest mowa. Pytanie tylko, co ma z tym zrobić tłumacz: oddawać ducha oryginału czy też dążyć do poprawności językowej za cenę poważnego odkształcania tekstu. To zresztą też nie zawsze jest proste, bo zwykle mam do dyspozycji dość ograniczoną ilość synonimów, które w danej sytuacji by się sprawdziły.


Mój plan na najbliższe dni jest taki, że muszę jednak raz jeszcze przeczytać te dwa starsze kryminały, które dostałam od Wydawnictwa Noir sur Blanc po polsku i tym razem bardzo baczną uwagę zwracać, jak tam jest to rozwiązane. To dość zabawne uczucie: czytać książkę, ignorując jej treść i skupiając się na samej strukturze. 

sobota, 7 lutego 2015

Kończąc z pieśnią na ustach

Jak widać na załączonym obrazku, Wydawnictwo zaczęło się chwalić wszem i wobec istnieniem tej książki, przy okazji nieco zmieniając proponowany przeze mnie tytuł. Przyznam, że mam pewne wątpliwości, jak to wyjdzie w samym tekście, ale pewnie będę miała okazję o tym w najbliższym czasie porozmawiać.

Właśnie zakończyłam prace nad drugą częścią przekładu, co oznacza, że w poniedziałek wszystko to ładnie scalę w jeden plik i wyekspediuję do Wydawnictwa. Mam też jak najszybciej oddać oryginał, co nie dziwi – poza redakcją ta książka wymaga składu, czyli z jednej strony poukładania tekstu, a drugiej – zrobienia tych wszystkich karteczek, tabliczek i innych napisów w tysiącu czcionek, których jest pełna. Całkiem uczciwie tego nie zazdroszczę. Przy okazji dowiem się pewnie, co dalej i kiedy to się ma właściwie ukazać. Przy okazji, na stronie zapowiedzi Jaguara znalazłam Próbę ognia wpisaną na luty, choć przysięgłabym, że jak ją oddawałam, była mowa o jesieni.

Muszę powiedzieć, że ze Szkoły... czy też Akademii Dobra i Zła jestem całkiem zadowolona, acz przydałoby się, żeby to zadowolenie wyraził ktoś poza mną. Pewność siebie to dobra rzecz, samozachwyt – nieco gorsza. Niemniej jednak mam wrażenie, że ten tekst jest teraz fajny i z charakterem, że udało mi się zaingerować w niego na tyle, żeby się to dobrze czytało, ale nie na tyle, żeby uszkodzić jakoś zamysł autora.

Przy okazji odkryłam, że jednak potrafię sobie radzić z rymowankami. O ile stanowiący motto wiersz jakoś mi wyszedł od początku, o tyle w drugiej połowie książki miałam coś, co zalazło mi za skórę. Otóż jest tam scena, w której słodka dziunia (nie, nie jest to akurat żadna z dwóch bohaterek) śpiewa słodziutką pioseneczkę. Oczywiście nikt nie każe mi tego tłumaczyć słowo w słowo, ale pioseneczka ma konkretne przesłanie, które jest ważne, więc trzeba je jakoś tam zawrzeć. Niby ułatwia życie to, że rymy mogą (a nawet powinny być) częstochowskie, ale i tak odbijałam się od tej piosenki jak piłka i byłam już skłonna wypuścić ją w wersji nierymowanej i krzywej, byle tylko coś tam było.

Znajomy mojej matki od dłuższego czasu pisze sobie całkiem zgrabne piosenki, dorabiając nowe słowa do istniejących (często popularnych) melodii. Kiedy rozważałam, czy nie poprosić go o pomoc, zaczęłam się zastanawiać, czy ta pioseneczka nie dałaby się do czegoś dopasować. Uwaga: nie wykluczam, że w oryginale autor wzorował ją właśnie na czymś, ale dojście, co by to mogło być, przekraczało moje możliwości. Kiedy tak się temu przyglądałam (i myślałam o wszystkich słodkich piosenkach, jakie znam), wyszło mi, że układ wersów jest w sumie podobny do Gdybym ja była słoneczkiem na niebie. I eureka! Podśpiewując (fałszywie, bo ja książki tłumaczę, a nie piosenki śpiewam) sobie wiadomy rytm, bez większego trudu ułożyłam słowa tak, żeby do niego pasowały – tu szukając synonimu, tam coś wyrzucając albo dodając. Efekt pewnie nie jest idealny, ale na moje oko śpiewalny, a biorąc pod uwagę mój brak talentów poetyckich, jestem z siebie naprawdę dumna.


Teraz tylko czekać, co powie Wydawnictwo, a w międzyczasie wracać do komisarza Brunettiego, który pewnie, biedak, czuje się już całkiem porzucony i zaniedbany.

niedziela, 25 stycznia 2015

Chyba nie lubię imiesłowów

Nie wiem, czy należy to uznać za wydarzenie humorystyczne, czy może za dzwonek ostrzegawczy, ale ostatnio śniły mi się imiesłowy. To znaczy, śniło mi się, że próbowałam znajdować im jakieś synonimy i im bardziej próbowałam, tym bardziej się nie dawało. Angielski niestety uwielbia konstrukcje, które dosłownie przełożone na polski zawierają imiesłowy, takie robił coś, robiąc coś innego. To oczywiście konstrukcja idealnie poprawna, szczególnie że ja nie jestem aż taką purystką i nie wgłębiam się w filozofię ich stosowania, tak długo, jak długo mają sens. Problem robi się wtedy, gdy takich imiesłowów piętrzy się cały stosik i patrząc (ąc!) na stronę, widzi się: ąc! ąc! ąc!, podskakujące jak małe piłeczki. Można to obejść, ale bywa, że zamiast spokojnie tłumaczyć, jak autor przykazał, zmierzam do celu wężykiem, obchodząc, obchodząc i obchodząc.

W takich momentach każdego, kto zaczyna mi klarować coś o wierności przekładu i wyższości rzeczonej wierności, oddającej wrażenia oryginalnego czytelnika, nad wszystkim innym, mam ochotę zbić mocno po głowie. Na przykład tłumaczoną przeze mnie aktualnie pozycją (co by bolało, bo jest tłuściutka i w twardej oprawie). Soman Chainani jest pisarzem ceniącym sobie pojedyncze lakoniczne słówka, w pełni oddające uczucia lub zachowanie postaci. Takie jak na przykład glower i glare, znaczące spojrzeć na kogoś groźnie/gniewnie/ze złością/z wściekłością/nieprzychylnie (zależy od kontekstu), rzucić komuś złe spojrzenie lub spiorunować kogoś wzrokiem. Metod na przełożenie cała masa, wystarczy tylko z rzeczonego kontekstu wywnioskować, co jest najodpowiedniejsze, no i całkiem się nie przejmować, gdy zamiast jednego słowa (Sophia glared) wychodzi nam całe zdanie (Sofia spojrzała na nią ze złością). Albo jak ten przypadek, gdy wpadłam do mojej dobrej matki z pytaniem: „Może masz pomysł, jak nazwać dźwięk, nie wymiotów, ale taki, który się wydaje, jeśli się chce zwymiotować?” (spojrzenie: bezcenne). W oryginale oczywiście siedziało sobie grzecznie słówko retch, które zwykle przekładam jako torsje, ale tu właśnie się nie dawało. Zaczynam rozumieć tłumaczy z japońskiego, bawiących się z onomatopejami w mangach...

Powyższe przykłady i tak zaliczam do łatwych. Jeszcze lepsze są te słówka, które nie tylko nie mają pojedynczego odpowiednika, ale jeszcze w tłumaczeniu dodaję im kontekst, którego nie mają. Na przykład moje ukochane gasp. To dość łatwe: to taki dźwięk, jaki się wydaje, kiedy się szybko i gwałtownie wciągnie powietrze/wstrzyma oddech, na przykład ze zdumienia lub z zachwytu. Generalnie służy podkreśleniu, że wydająca ten dźwięk osoba była zaskoczona. Ja muszę wybrać: wydać okrzyk zdumienia (jakieś typu Och! Ach! Ojej!) – z oryginału nie wynika, czy to jest w ogóle artykułowane. Westchnąć? Ale westchnienia mają różne znaczenie, nie zawsze jest oczywiste, że właśnie chodzi o zdziwienie. Sapnąć ze zdziwienia? No tak troszkę komicznie to wychodzi. Jeszcze gorzej, jeśli te gasp rozlega się w zebranym tłumie, bo czym innym są jednak okrzyki zdziwienia, a czym innym westchnienia. Z tej samej beczki: breathe i exhale. W obu przypadkach chodzi o coś wypowiedzianego gardłowym, dyszącym głosem – coś trochę typu szept, ale szept jest neutralny, a breathe to słówko, jakiego się używa, kiedy panienka patrzy w oczy ukochanemu i mówi, jakie on ma piękne te bicepsy.

Pastwmy się jednak dalej nad ącami. Co robić, kiedy autor wpycha sobie w ten sposób w tekst dodatkowe informacje, które całkowicie zaburzają mi logikę narracji?

            „I’m afraid I’m not a much of a painter, Agatha,” he said, clutching a suitcase that matched his shamrock suit. „Reactions to my new addition have been rather poor”.

Nie wygląda to najgorzej? W przekładzie zaczyna się sypać całkowicie. Powiedział, ściskając [tu by trzeba dodać, że w ręku, bo inaczej będzie dziwnie] walizkę pasującą [tu trzeba dodać, że kolorem...] do jego ciemnozielonego garnituru [i nawet nie zaczynajcie, że shamrock to nie jest ciemnozielony]. Logiczne jest, że taki ąc powinien jakoś pasować do całej reszty, to znaczy ta walizka powinna albo mieć ciąg dalszy, albo jakieś wprowadzenie, albo jakiekolwiek coś, co uzasadniałoby, czemu istotne jest to, że jak mówił, to ją trzymał. Tymczasem to tylko taki kawałek charakterystyki, żeby czytelnik sobie wyobraził, potrzebny dużo dalej i bardzo pośrednio. Wersja, z której jestem na razie średnio zadowolona:

            - Obawiam się, że jestem kiepskim malarzem, Agato – powiedział profesor Sader, który niósł walizkę w tym samym kolorze, co jego ciemnozielony garnitur.

A jeszcze lepsze są te dwa przykłady:

            The doors flew open and a busty woman flounced in wearing a bejeweled red turban and scarf that matched her dress, caked caramel makeup, swarthy kohl around her eyes, Gypsy hoop earings, and jangling tambourine bracelets.

            Nestled in prim grass, backlit by lake shimmer, she sat very still, hands folded in her pink dress, with black hair to her waist, olive skin, almond-shaped eyes, and crimson lips pursed in a tight O.

W obu przypadkach (i tysiącu innych w całej książce) autor nie tyle opisuje coś za pomocą literackiego opisu, ile wymienia cechy mające zbudować obraz w wyobraźni czytelnika. Nie wiem, na ile takie podejście się sprawdza po angielsku, po polsku tak zwyczajnie nie wchodzi w grę. Na dzieńdobry dlatego, że takie wymieszanie cech ubrania z cechami makijażu/wyglądu jak w pierwszym przykładzie powoduje jakąś koszmarną zbitkę, z której nie da się wyłowić żadnego sensu. Drugi przykład przechodzi od opisu otoczenia do wyglądu i gdyby nie był w jednym ciągu, nie sprawiałby problemu, ale siedziała na tle jeziora [dla dobra nas wszystkich upraszczam, ale dodajcie sobie resztę zawijasów] w różowej sukience, z czarnymi włosami [i trzeba inaczej, bo to nie sukienka miała włosy], oliwkową skórą, lekko skośnymi oczami i karminowymi wargami ściągniętymi w małe O. I co, ma być dosłownie, czy może jednak rozbiję to na dwa zdania i zrobię z tego jakiś sensowny opis literacki?


To chyba najbardziej niewierne tłumaczenie ze wszystkich moich dotychczasowych przekładów. To chyba znaczy, że się zaczynam wyrabiać?

sobota, 17 stycznia 2015

Ładne słowo na F

Zacznę od uzupełnienia poprzedniego wpisu, zresztą bardziej tematycznie pasującego tutaj. Otóż po pierwsze, zdecydowałam się na wersje zawszanie (zawszanin, zawszanka) i nigdziarze (nigdziarz, nigdziarka). Po drugie, miałam wyjaśnić, co stało za taką decyzją – a stało za nią to, że trochę na własne życzenie postanowiłam sobie utrudnić życie.

Otóż Szkoła Dobra i Zła ma dostać adaptację filmową. Nie mam pojęcia, czy ten film naprawdę powstanie, a jeśli tak – to czy osoba tłumacząca do niego napisy będzie się opierać na moim przekładzie. Można jednak założyć, że jest to prawdopodobne. Dlatego jako dodatkowe zadanie postanowiłam zadbać o zachowanie „wewnętrznej spójności” w obu wersjach językowych. O co mi chodzi? Otóż gdyby chodziło tylko o książkę, jednym z możliwych wyjść (dość logicznym) byłoby zostawienie tych nieszczęsnych Nigdy i Zawsze, ale wymyślenie własnych określeń na uczniów Szkoły Dobra i Szkoły Zła, niepowiązanych bezpośrednio z tymi dwoma słowami. Gdybym – dla przykładu, bo nie rozważałam tego – przekładała Ever na Bohaterowie, zaś Never na Złoczyńcy, to miałabym bardzo ułatwioną pracę, a czytelnik nie miałby żadnych problemów, żeby logicznie ich powiązać z odpowiednimi stronami baśniowego konfliktu. Jednak widz, przysłuchujący się (nawet mimowolnie) angielskim dialogom i wpatrujący w to, co widzi na ekranie (na przykład napisy) mógłby się w takim momencie pogubić – z czego wynika, że jest raz tak, a raz tak? Dlatego postanowiłam trzymać się „pochodnych” od słów zawsze i nigdy. Zresztą naprawdę można się do nich przyzwyczaić i liczę, że czytelnicy szybko je „połkną” i zaczną traktować jak naturalną część tekstu.

Z tego samego wynika problem w tytule dzisiejszego wpisu, a mianowicie poszukiwania słowa na literę F. Otóż jedna z bohaterek zostaje za potężną wpadkę ukarana w taki sposób, że na jej mundurku (w tym przypadku czymś w rodzaju czarnej tuniki) pojawia się czerwona litera F. Dla amerykańskich dzieciaków jest to jasne nawiązanie – F to u nich najniższa, niezaliczająca ocena, odpowiednik naszej pałki. W Szkole Dobra i Zła nie ma jednak ocen w systemie amerykańskim,więc zostaje wytłumaczone, że F oznacza fail, czyli porażkę (albo niezaliczenie). Co z tym zrobić w przekładzie? Zastąpić tego jedynką na pewno nie mogę, ponieważ w tejże magicznej szkole uczniowie zamiast stopni dostają za każde ćwiczenie/zaliczenie miejsca, od pierwszego do ostatniego, więc „1” kojarzyłoby się raczej z pierwszym miejscem. Zastąpić inną literą? Można by kombinować, ale tu wracamy do tego, o czym pisałam przed chwilą, czyli do spójności wersji: ostatecznie widzowie zobaczą na ekranie F. Czemu by więc nie spróbować z F?

Pierwsze wyjaśnienie okazało się łatwe. „F” w moim przekładzie znaczy fatalnie. Dalej zaczęły się schody polegające na tym, że bohaterka nie jest osobą, która by kładła uszy po sobie i zamiast rozpaczać, podkreśla to „F”, dopisując do niego różne rzeczy, np. F... is for Fabulous. Na szczęście okazało się, że mam do wyboru całe mnóstwo odpowiednich słów, pozwalających uzupełniać F jak... czymś pasującym do kontekstu, choć w tym przypadku niebędącym dosłownym tłumaczeniem. Cytując przykłady: Fascynująca, Fantastyczna, Fenomenalna, Frapująca… Dzięki temu mogłam sobie poradzić z takim dialogiem:

            „Name something else that starts with F”, Sophie whispered.
            „I’m trying to listen, and so should you, since we’ll be here forever.
            „F is for ‘Forever’. Mmm, a bit heady. How about ‘Flirty’? Or ‘Fetchning’?”
            „Or ‘Futile’! He hasn’t even talk to you yet!”
            „F is for ‘Faith,’” Sophie said. „Which I thought you have in me”.

Jak się podchodzi do czegoś takiego? Ano w tym przypadku kluczowe jest, żeby oddać sens, bo ja wiem – emocjonalny? Żeby ta wymiana zdań zostawiła postaci w tym samym miejscu, co w książce. Na przykład istotne dla ostatniej kwestii jest to, że temat wiary w kogoś nie jest już dalej ciągnięty – Agata się obraża i milknie. Dlatego mogę tam swobodnie wstawić cokolwiek, co wywoła taki właśnie efekt. Wersja polska:

            – Wymyśl jeszcze coś zaczynającego się na F – szepnęła Sofia.
            – Próbuję słuchać, a ty też powinnaś, bo każda myśl o ucieczce staje się fantasmagorią.
            – F jak Fantasmagoria. Hmm, trochę zbyt wyszukane. A może Flirciara? Albo Frapująca?
            – A może Fajtłapa?! Nawet się do ciebie jeszcze nie odezwał.
            – F jak Fochy – oznajmiła Sofia. – Czyli to, co właśnie stroisz.


Na szczęście dla mnie (i zapewne dla Sofii), F zniknęło już z jej ubrania i mogę zająć się innymi problemami.

niedziela, 11 stycznia 2015

Książęce szlify

Zgodnie z umową z wydawnictwem szlifuję pierwsze piętnaście rozdziałów Szkoły Dobra i Zła w celu wcześniejszego oddania zanim wezmę się za tłumaczenie reszty. Wydawnictwo Jaguar wyraziło zgodę na to, żebym ze spolszczaniem poszła tak daleko, jak się da i prawdę mówiąc, jestem dosyć zadowolona z efektów.

Bohaterki nazywają się teraz Agata i Sofia, co było najlepszym rozwiązaniem, biorąc pod uwagę, że „Zosia” najzwyczajniej nie pasowałoby ani do postaci, ani do mojej koncepcji. Poza tym bardzo mi się podoba, że mogę mieć Beatrycze zamiast Beatrix, bo to idealnie odpowiada tej bohaterce, a także to, że mogę wykręcać wszystkie imiona, które próbują się źle odmieniać w taki sposób, żeby odmieniały się dobrze, na przykład obcinając albo przenosząc „e” z końca.

Ciekawa jestem, czy ktoś zauważy takie detale jak to, że imprezę nazywaną w oryginale Snow Ball („bal śnieżny”, ale też zabawa słowem snowball – śnieżka) przełożyłam jako „Ośnieżony Bal”, w nadziei wywołania skojarzenia z leżącą w zimowym lesie kłodą. Nie do końca odpowiada mi natomiast „Most Połowiczny” i „Zatoka Połowiczna” jako odpowiedniki Halfway Bridge i Halfway Bay, bo nie do końca oddaje to sens oryginalnej nazwy. Chociaż z drugiej strony, da się robić coś połowicznie, a to w sumie nawet pasuje. Jeszcze bardziej nie odpowiada mi to, że wymyślony przeze mnie neologizm „Baśniarz” (jako odpowiednik Storian) okazał się neologizmem już raz wymyślonym, w tak właśnie zatytułowanej książce Antonii Michaelis. Długo się biłam z myślami, co z tym zrobić. Storian to nie byle co, a magiczne pióro spisujące baśnie, najważniejszy chyba magiczny artefakt w tej książce. Angielskie słowo pochodzi od story i jest zabawą ze słowem historian, nieprzekładalną na polski o tyle, że nie mamy takiej ładnej zależności między story (opowieść) a history (historia). „Baśniarz” jako analogia do „pisarz” oddawała w miarę ładnie sens tego przedmiotu (szczególnie że jest on obdarzony czymś w rodzaju własnej woli), ostatecznie więc postanowiłam się nie przejmować. Lepiej zaryzykować, że ktoś uzna, że to ściągnęłam (jako żywo nie...) niż ładować w tekst jakąś koślawą pokrakę, do której nie mam przekonania.

Za to wychodzą zabawne rzeczy na gruncie terminologii, że tak powiem, baśniowej. Teoretycznie Szkoła Dobra i Zła polega na przerabianiu wielu pomysłów i motywów z klasycznych baśni. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, „materiałem” wyjściowym wcale nie są klasyczne baśnie, tylko ich uwspółcześnione i przefiltrowane przez amerykańską popkulturę wersje. Skąd na przykład mam nieustanny problem z powtarzaniem na okrągło, że czarny charakter musi być brzydki, podczas gdy baśnie (choćby Grimmów) pełne są zupełnie innych przykładów. Albo z przytaczaniem jako przykładu szczęśliwej „księżniczki” – małej syrenki, której przeciwniczką była zła morska wiedźma. W baśni Andersena wiedźma daje syrence tylko to, czego ona sama chce, bez żadnych haczyków i tekstu drobnym druczkiem, jasno i z góry informując ją o wszystkich konsekwencjach. Zaś syrenka nie dostaje księcia – przeciwnie, umiera w dzień jego ślubu z inną, zaś „happy end” polega na tym, że dzięki swojej miłości dostaje szanse na otrzymanie duszy i osiągnięcie zbawienia. Tak trochę nijak się to ma do wersji Disneyowskiej, no nie? Tego rodzaju przykłady można mnożyć, nic więc dziwnego, że krzywię się za każdym razem, gdy coś takiego znajduję.

Ale to jeszcze tak bardzo mi nie przeszkadza. Gorzej, że współczesne amerykańskie „baśnie”, przypływające do nas, przyniosły ze sobą odrobinę zmienione słownictwo. W starszych baśniach, które mam u siebie na półce, nie ma „czarodziejów”, są tylko „czarownicy”. Są także „dziewice”, których owszem, używam w przekładzie, z pełną świadomością, że obecnie to brzmi komicznie i ginekologicznie (znaczy – dla kogo brzmi, dla tego brzmi. Dla mnie nie). Niezawinionym problemem jest to, że u nas bohater pochodzący z chłopskiej rodziny (lub też sierota) nazywa się standardowo „Jaś”, podczas gdy angielski rozróżnia Hansela (tego z bajki Jaś i Małgosia) i Jacka (tego od magicznej fasoli i olbrzyma). Ale naprawdę denerwuje mnie zanik słów „królewicz” i „królewna”. We wszystkich starszych baśniach mamy królewiczów i królewny: królewnę Śnieżkę, śpiącą królewnę i tak dalej. Tymczasem z Ameryki, w dużej mierze razem z Disneyem, wlały się „książęta” i „księżniczki”. Nie zachwyca mnie to, ale w tym przypadku się poddałam. Tam, gdzie mowa o konkretnej baśniowej postaci (typu królewna Śnieżka) zostawiam królewnę, ale tam, gdzie jest to coś w rodzaju ogólnego terminu, wrzucam już książąt i księżniczki.


Oczywiście zobaczymy jeszcze, co na to wszystko powie wydawnictwo.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Rok 2014 - podsumowanie

Podsumowanie bardzo pracowitego roku postanowiłam zacząć od tych książek, których los w momencie pisania poprzedniego podsumowania pozostawał niejasny:

Jenny Han: It’s Not Summer Without You ukazało się ostatecznie w roku 2014, jako Bez ciebie nie ma lata nakładem wydawnictwa OLE, przynależnego do Grupy Wydawniczej Foksal. Nie mam egzemplarza tej książki i nie zamierzam się specjalnie o niego starać.

Seré Prince Halverson: The Underside of Joy wyszło w 2014 roku, w pakiecie z trzema innymi skracanymi powieściami, jako Druga strona szczęścia, oczywiście w wydawnictwie Tarsago.

Kiera Cass: Rywalki – Jaguar zgodnie z zapowiedziami wydał to w lutym 2014.

Natomiast moje tłumaczenia z roku 2014 to:

1. Morgan Matson: Second Chance Summer / Lato drugiej szansy. Mimo dość ponurego pomysłu wyjściowego (śmiertelna choroba ojca bohaterki) książka nieprzesadnie ponura, za to taka dość przyjemnie życiowa i mało egzaltowana. Tłumaczeniowo raczej prosta, bez żadnych niezwykłych sportów czy innych dziwactw. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 15,4 arkusza. Status: wydana w maju 2014.

2. Kiera Cass: The Elite / Elita. Drugi tom, czyli ten moment, kiedy zaczynam mieć dość cyklu. Fabularnie łażenie w kółko, no bo konkluzja w trzecim, utrzymywanie status quo, oraz dramatyczne wydarzenia dla ozdoby. Na plus można zaliczyć to, że podobnie jak poprzednia część, ta nie zawierała niczego, co mogłoby sprawiać problemy. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 10,9 arkusza. Status: wydana w maju 2014.

3. Patricia MacDonald: The Missing Child. Skracana powieść dla wydawnictwa Tarsago, tej samej autorki, u której miałam nieprzyjemność przedzierać się przez nazbyt szczegółowe opisy. Do tego fabularnie takie sobie, ze sporymi dziurami. Wydawca: Tarsago. Objętość: 7,2 arkusza. Status: nie wiem i nieszczególnie się tym interesuję.

4. Kiera Cass: The One / Jedyna. Ostatni (a przynajmniej tak mi się wydawało) tom trylogii. Problemy techniczne: przy dramatycznych wydarzeniach w końcówce musiałam kilka razy przerabiać niektóre fragmenty, żeby usunąć w miarę możliwości niezamierzony komizm. Mimo to cała trylogia jest największym „moim” sukcesem sprzedażowym od czasu Błękitnokrwistych. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 10,8 arkusza. Status: wydana we wrześniu 2014.

5. Kiera Cass: The Prince & The Guard / Rywalki: Książę i Gwardzista. Dwa krótsze dodatki do trylogii Rywalki, zebrane w jednym tomie razem z uzupełniającymi informacjami np. o rodzinach ważniejszych postaci. Nic skomplikowanego, bo obrazki nie wymagały przekładania. Zastanawiałam się tylko, czy w części „playlista” nie tłumaczyć cytowanych fragmentów piosenek, ale wyszło mi, że to bez sensu – bez kontekstu nie wiadomo o co chodzi, a w dodatku zwykle i tak brzmi głupio po polsku. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 6,5 arkusza. Status: wydana w listopadzie 2014.

6. Josephine Angelini: Trial by Fire / Próba ognia. To ta książka o czarownicach, muflach i mechanikach – całkiem interesująca jako wyzwanie do tłumaczenie. Jest to pierwszy tom trylogii, drugi ma się w USA ukazać jesienią 2015, dlatego przekład został zamówiony ze sporym wyprzedzeniem. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: 16,4 arkusza. Status: planowana na jesień 2015.

7. Donna Leon: The Golden Egg / Złote jajo. Wyrafinowany kryminał, wymagający używania wysokiego, literackiego języka. Dodatkowym utrudnieniem są liczne włoskie wtręty oraz nawiązania i cytaty, które muszę dopiero posprawdzać. Wydawca: Noir sur Blanc. Objętość: na razie 4,9 arkusza (niecała połowa). Status: w trakcie tłumaczenia, planowana chyba na początek 2016.

8. Soman Chainani: The School for Good and Evil / Szkoła Dobra i Zła. Moje bieżące zlecenie do zrobienia na przedwczoraj, a także jedno z najpoważniejszych wyzwań. To znaczy: sama książka lekka i raczej dla nastolatków, ale napchana odwołaniami do baśni, które trzeba posprawdzać, a także powymyślanym słownictwem, z którym toczę zaciekłe boje. Za to perspektywy olśniewające, bo podobno pomału kroi się do tego film. Pierwsza część planowanej trylogii, której tom drugi (A World Without Princes) ukazał się w 2014, natomiast tom trzeci (The Last Ever After) ma się ukazać w 2015. Wydawca: Wydawnictwo Jaguar. Objętość: na razie 7,8 arkusza (niecała połowa). Status: planowana na marzec 2015.


Do tego należy jeszcze doliczyć 6,5 arkusza prywatnego zlecenia i w sumie wychodzi... 86,4 arkusza. Rany chomąta, kiedy ja to zdążyłam zrobić?! Dla Lionbridge’a zredagowałam natomiast 823 264 słowa. Cóż, tylko tak trzymać, bo ktoś musi zarabiać na te puszki dla kotów.