poniedziałek, 27 października 2014

Mufla na mufli muflą pogania

Miałam mocne postanowienie pisać notkę po każdych trzech rozdziałach. Jako osoba systematyczna dzielę sobie zawsze książkę na odpowiednie porcje (trzy do pięciu, zależnie od grubości) w osobnych plikach. Tym bardziej, że jako osoba paranoiczna wolę, żeby w razie czego szlag mi trafił kawałek roboty, a nie całość. Ale w sumie to może być pomysł na przyszły wpis... Na razie wróćmy do rozważań słownikowych.

Mufla! Nie napisałam wcześniej, ale crucible zostało muflą na zasadzie "a niech sobie czytelnik wygugla". Znaczeniowo się zgadza, rodzajowo się zgadza. Owszem, tygiel byłby bardziej zrozumiały, ale operowanie nim w kontekście praktycznie czysto babskiej profesji byłoby skrajnie upiorne. Natomiast willstones zostały wolitami i jak już się do tego przyzwyczaiłam, to nawet zaczęło mi to leżeć. Przynajmniej nie stawiają oporu i odmieniają się w zdaniach tak, jak powinny. Na fali sukcesu przerobiłam jeszcze wearhyde na skórzankę - to rodzaj materiału ze (sztucznie hodowanej) pseudoskóry, więc "skórzankowe spodnie" czy "skórzankowa kurtka" brzmią w miarę dobrze. Z rzeczy potencjalnie kontrowersyjnych miałam jeszcze drub - pogardliwe określenie na Outlanders, czyli moich koczowników. Rozważałam dzikusa, ale ostatecznie zatrzymałam się na łajzie - słowo na tyle archaiczne, że nie jest używane w potocznym języku, ale pozostaje jeszcze zrozumiałe. Dlatego łatwo je przypisać do tego konkretnego kontekstu i nie używać w żadnym innym.

Tak naprawdę większość tych rzeczy użytkowych nie sprawia mi większych problemów. Schody się zaczynają, kiedy przechodzimy do terminologii okołomagicznej. Na przykład jednym z wyższych stopni wtajemniczenia jest warrior magic, polegająca w dużym uproszczeniu na tym, że czarownica przelewa swoją moc w wybranego wojownika, który nabiera od tego nadludzkich umiejętności (ale sama nie walczy!). Magia bojowa jest zwykle przypisana do zaklęć ofensywnych typu jakichś kul ognia i innych takich. Tyle tylko, że akurat warrior nie ma dobrego odpowiednika w języku polskim - żołnierz to trochę co innego, a wojownik brzmi trochę zbyt plemiennie (szczególnie w sytuacji, kiedy mam faktyczne plemiona koczowników w tle). Co gorsza, wojowniczy ma kompletnie inne znaczenie niż należący do wojownika/przypisany wojownikowi. Zostałam bardzo niezadowolona z magią bojową.

W poprzedniej notatce narzekałam na różnych -walkerów i teraz wpadłam na firewalker - czarownicę zdolną wejść w ogień i czerpać z niego moc. Znowu nie jestem do końca zadowolona z ogniowej czarownicy, ale musi mi wystarczyć. Szczerze mówiąc, nasuwałaby mi się ogniowa wiedźma, ale istnieje kilka powodów, dla których bardzo unikam słowa wiedźma w tej książce. Między innymi dlatego, żeby nie komplikować terminologii, dlatego, że nie jestem pewna, czy nie będzie mi jeszcze w przyszłości potrzebne, a także dlatego, że po prostu je lubię i staram się go nie używać bez potrzeby.

Jednak najgorsze bagno, w którym ugrzęzłam, zafundowało mi małe słówko claim. Znowu w skrócie: czarownica claims kogoś, co oznacza, że za zgodą tej osoby nabywa do niej pewne magiczne prawa i może ją obdarzać mocą, ale i ma wgląd w jej myśli i tak dalej. Co gorsza, jest to obracane we wszystkie strony. Na przykład: she can key her mind to it and claim you ;  that’s different from being claimed by a witch ; not nearly as overwhelming as a claiming with a witch ; a mechanic who was claimed by a witch. Innymi słowy, mamy coś, co może być używane jako rzeczownik (na określenie samego rytuału/więzi), czasownik - w grę wchodzi zarówno strona czynna, jak i bierna (czarownica claims kogoś, ktoś jest claimed przez czarownicę) oraz przymiotnik dla dobrego rachunku. A do tego ma pasować znaczeniowo, nie brzmieć kretyńsko i pozwalać na manewry w taki sposób, żeby nie robić zbyt poważnej krzywdy językowi polskiemu. Na razie trzymam się słówka zawładnąć, ale coraz poważniej zastanawiam się nad zmianą tego na naznaczyć - które ma tę zasadniczą wadę, że używam go już do czego innego (naznacza się wolity, żeby przynależały do konkretnej osoby). Tak czy inaczej, czysty koszmar tłumacza.

Na zakończenie coś, co ładnie pokazuje przypadki nieprzekładalne. Nadziewam się na taki dialog:

“You’re a funny man, Rowan whatever- your- last- name- is.”
“Fall.”
“I’d rather not.”(...)
“My name is Rowan Fall,” he said.

Przełożyć nazwiska nie mogę. Kontekst jest anglosaski, wyglądałoby to durnie, biorąc pod uwagę, że innych nie tłumaczę. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie potraktować tego tak, jak dawniej traktowało się imiona/przydomki indiańskie, tyle tylko, że wtedy przełożenia wymagałoby także imię, a mówimy tu o postaci pierwszoplanowej. Pan Jesienny Jarząb brzmi kusząco, ale podejrzewam, że wydawnictwo mogłoby nie docenić (a czytelnicy tym bardziej), poza tym patrz wyżej: innych nie tłumaczę. Innego żartu nie zrobię, bo co tu wymyślić z Rowan Fall po polsku? W takich przypadkach zwykle taki żart bez większej szkody ignoruję, przycinając lub modyfikując dialog, ale jak na złość tutaj jest to później istotne, ponieważ o ile dobrze rozumiem, poczucie humoru to jedna z rzeczy odróżniających bohaterkę od jej Złej Kopii (która na pewno nie jest Zła, tylko Tragicznie Niezrozumiana, ale tu nie miejsce na analizę literacką). Moje podejście do problemu ostatecznie wyszło tak (przy założeniu, że czytelnicy coś tam angielskiego liznęli i zrozumieją):

- Jesteś bardzo dowcipny, Rowanie Jak-ci-tam-na-nazwisko.
- Fall.
- Mam spadać? Nie, dziękuję.

Aczkolwiek im bardziej o tym myślę, tym bardziej Jesienny Jarząb mi się podoba...

czwartek, 9 października 2014

Pierwsza garść terminów, czyli po trzech rozdziałach

Bez czego nie może się obejść tłumaczka? Bez prądu i internetu, co oznacza, że od poniedziałku robota stoi, a ja siedzę i zajmuję się czynnościami zastępczymi, czekając na zakończenie remontu instalacji elektrycznej. Dodatkowe radości: kot Totorek znajduje pustą torbę na podłodze, włazi do niej i nagle stwierdza, że nie wie, jak ma wyjść, więc zaczyna się miotać. Kot Yorek, przerażony miotającą się torbą oraz pańcią zrywającą się z fotela, żeby koteczka ratować, rzuca się na oślep do ucieczki, wpada na pudło z narzędziami i zwala z niego drugie pudło z narzędziami, które rozsypują się po całej podłodze. Czas akcji: godzina 1:05 w nocy. Wrażenia: bezcenne.

 Wracając jednak do moich baranów, czyli perypetii rudej Lily w świecie czarownic, mogę donieść, że zanim odcięto mnie brutalnie od roboty, przełożyłam trzy rozdziały z piętnastu (to duże rozdziały i gruba książka, 16,4 arkusza) i jeszcze kawałek czwartego na dodatek. Pierwsze dwa rozgrywają się w „naszym” świecie i rozmaite zagwozdki omówiłam w poprzedniej notce. Potem akcja wypływa na nieznane wody, a narracja wrzuca cały pęk nowych słówek, z których część jest łatwa, a część nie bardzo. Czarownice nie ulegają wątpliwości, a ich rada – Coven – to oczywiście Sabat (ciekawostka: w Błękitnokrwistych to samo słowo tłumaczyłam jako Zgromadzenie i oba przekłady są prawidłowe). Ale co zrobić z wydawałoby się prostym Lady of Salem? Tytułu „lady” postanowiłam nie tłumaczyć – akcja nadal rozgrywa się w Ameryce (tylko magicznej i równoległej do naszej), więc naleciałości angielskie nie będą razić. Pierwszy instynkt podpowiada, żeby w takich przypadkach zamienić nazwę geograficzną na imię postaci. Często się tak robi. Tyle że w tej konkretnej scenie jest istotne, że bohaterka nie wie jeszcze, iż rzeczona „lady of Salem” nosi jej imię. Decyzja: robię z tego „lady Salem”. Nie mogę przyszpilić źródła, ale jestem pewna, że istnieje jakaś analogia.

Wieloznaczność angielskich słów bywa koszmarna. Bohaterka, eskortowana przez żołnierzy, patrzy z lękiem na ich sidearms. Bierzemy słownik. Słownik informuje, że jest to broń noszona przy boku, np. szabla albo pistolet. Tłumaczka informuje głośno, co by chętnie zrobiła twórcy słownika (wymagałby to zastosowania szabli). W takim przypadku pomaga szerszy kontekst (i dlatego trzeba najpierw przeczytać książkę, a potem brać się za tłumaczenie). Żołnierze są uzbrojeni w nowoczesne, ale jednak kusze, a reszta postaci lata z rozmaitą bronią białą. Nie powiem na 100%, że broń palna się nie pojawia, ale generalnie w tym przypadku można spokojnie założyć, że idzie o jakiegoś dziabaka. Jakiego? Tego nie wiem, a sądzę, że i autorka nie zastanawiała się nad tym. Decyzja: bohaterka patrzy na groźne „ostrza”, które mają przypasane panowie żołnierze.

Czasem problem stanowi brak praktycznej wiedzy. Bohaterka ma na koszulce napis „No Nukes”, z dość oczywistym przesłaniem. Ale co noszą na koszulkach polscy przeciwnicy broni atomowej albo energii atomowej? Nie mam pojęcia, tym bardziej, że prywatne poglądy sprawiają, iż nieszczególnie mnie to interesuje. Czy „Nie dla atomu” to dobry wybór? Cóż, zobaczymy. Próba poszukania w internecie koszulek „anty” skończyła się na tym, że tłumaczka wpadła na szeroki wybór wzorów „Nie dla GMO” oraz „Nie dla szczepionek” i szlag potężny ją trafił.

The Woven grzecznie przemieniły się w Sploty – ładne określenie dla hybrydowych potworów powstałych w efekcie magicznych manipulacji DNA. Ale co zrobić z Outlanders? Mówiąc w skrócie, w tej magicznej Ameryce zostało trzynaście ogromnych miast, natomiast osoby mieszkające poza nimi nie mają praw obywatelskich i są nazywani właśnie Outlanders, co dosłownie tłumaczy się jako cudzoziemiec, ale tu chodzi po prostu o kogoś z zewnątrz. Ta grupa jest niejednorodna etnicznie. Są tam potomkowie Indian… znaczy, rdzennych Amerykanów, jak się ich tu starannie nazywa, oraz wszyscy ci, którym zależało na wolności albo musieli uciekać z miast. Samo określenie nie jest obraźliwe, tylko neutralne (obraźliwe pojawia się dalej, w odpowiednim czasie się nad nim zastanowię). Przyznam, że tu jestem w kropce i po dłuższych rozterkach zdecydowałam się na koczowników – bo nie budują osad (ze względu na Sploty… chociaż to akurat nie ma sensu), tylko wędrują i rozkładają się obozowiskami.

Rzeczą do zbadania na później (jak dostanę się do moich książek, zapakowanych razem z biblioteczką w folię) jest kwestia spirit walker/spirit walking oraz, na przyszłość, world walking. W języku polskim istnieje określenie wędrówka dusz, ale jest ono zarezerwowane dla reinkarnacji. Tutaj chodzi o coś, co robią szamani: dusza opuszcza ciało i wybiera się na wędrówkę, w tym przypadku aż do innych światów. Muszę pogrzebać w fachowej literaturze i poszukać, czy jest to jakoś nazywane, a na razie poradziłam sobie za pomocą omówienia, które zawsze jest ostatnią deską ratunku dla tłumacza.


Na koniec zostawiłam przykład, gdy wiedza posiadana okazuje się bardzo przydatna. W pewnej scenie bohater w celu leczniczo-magicznym pali roślinę nazwaną sage. W pierwszym podejściu przełożyłam to oczywiście jako szałwia – i zastosowanie pasuje, i jest to roślina „magiczna”. Ale zaraz zaczęłam kombinować: dobra, ale skąd tam ta szałwia? W grę wchodzi jeszcze to, co Amerykanie nazywają sagebrush, czyli jedna z roślin z rodzaju bylica, czyli Artemisia (w szczególności Artemisia tridentata). Wprawdzie pochodząca z basenu Morza Śródziemnego szałwia zadomowiła się w wielu rejonach świata (kłania się Wikipedia), ale w tym przypadku większy sens ma chyba roślina rdzennie amerykańska (i także „magiczna”). Drobiazg polegający na tym, że Artemisia tridentata nie ma polskiej nazwy da się obejść – sama bylica spokojnie wystarczy. Poza tym dla przeciętnego zjadacza książki będzie brzmieć bardziej tajemniczo niż kuchenno-herbatkowa szałwia. Czy to słuszna decyzja? Tego nie wiem, ale w każdym razie podparta logicznym rozumowaniem.

środa, 1 października 2014

Nie kijem go, to go tyglem, czyli (wreszcie) o nowej książce

Blog pokrył się grubą warstwą kurzu z powodów mocno prozaicznych: praca, jeszcze więcej pracy, oglądanie anime (i pisanie o nim), remont, drugi remont, wakacje… W międzyczasie ukazały się Lato drugiej szansy (które nadal uważam za całkiem dobrą książkę) i Elita, ukazała się też Jedyna, czyli trzeci tom Rywalek (nie napiszę, że ostatni, bo autorka właśnie zapowiedziała jeszcze jeden...). Na bis przetłumaczyłam jeszcze jedną „skracaną” książkę dla Tarsago (i tak jak poprzednie, starałam się ją szybko wypchnąć z pamięci) oraz dwie dodatkowe krótsze historyjki ze świata Rywalek, które będą wydane w jednym tomie, pod podwójnym tytułem Książę i Gwardzista. Dodatkowe problemy z pisaniem bloga obejmują regularne zapominanie, o czym już była tutaj mowa, a o czym by jeszcze można coś skrobnąć.

Poza tym, co zabawne, im więcej książek mam na liczniku, tym mniej mam o nich do powiedzenia. Albo one są coraz łatwiejsze, albo ja coraz mniej czasu spędzam na rozterkach tłumaczeniowych... Szczególnie że akurat i powieści Echols, i Lato drugiej szansy, i całe Rywalki razem wzięte nie zawierały praktycznie nic, co mogłoby stawiać opór przy przekładzie. Żadnej własnej terminologii, żadnych nietypowych zabiegów. Ot, siadało się i przerzucało tekst z języka na język.

Natomiast moja najnowsza książka to zupełnie co innego. Nazywa się toto Trial by Fire, zostało napisane przez Josephine Angelini i zwaliło mi na głowę całą wywrotkę wszelkich możliwych problemów. Po pierwsze, jest to świeżutko wydany pierwszy tom trylogii, której ciąg dalszy zapowiedziany jest na jesień 2015 roku. Czyli mały koszmar tłumacza – skąd mam wiedzieć, co autorka wymyśli dalej? Czy się nie okaże, że któraś z podjętych decyzji wyjdzie mi bokiem? No dobra – okaże się na 100%. A decyzje podejmować trzeba i to o wiele więcej niż zwykle.

Książka jest pisana całkiem ładnie, stylem, z którym jestem „kompatybilna” – jakoś to mi się układa, nie wymaga łączenia ani dzielenia zdań i rozpaczliwego szukania synonimów. Z drugiej strony styl chwilami jest zbyt potoczny. Weźmy takie słówko epic, na które wpadłam już na pierwszej stronie. W obecnym, głównie młodzieżowym i komputerowym slangu to słówko zyskało nowe znaczenie – czegoś „na skalę epicką”, czyli wyjątkowo wielkiego/efektownego i tak dalej. W takim właśnie znaczeniu użyła tego autorka, ale w odniesieniu do... ataku alergii. Czyli – tak naprawdę też niepoprawnie z punktu widzenia języka angielskiego. Czy teraz brnąć w ten sam błąd (żeby „zapewnić spójne wrażenia” – jak ja nienawidzę tej frazy!), czy jednak zamienić na coś poprawniejszego po polsku? Na razie podjęłam tę drugą decyzję, ale w zamiast starałam się w miarę możności umłodzieżowić dialogi tam, gdzie się tylko dało.

Natomiast co do decyzji... Nie chcę oczywiście zdradzać fabuły, ale akcja zaczyna się w naszym świecie, oczywiście w Stanach Zjednoczonych, a potem przenosi do innego świata, gdzie zostaje na dłużej. Ale nie należy wykluczyć, że wróci z powrotem i jeśli ktoś zna się odrobinę na fabułach, to widzi, że część z tych osób pokazanych na początku przelotnie i epizodycznie może mieć potem większą rolę. I co w tej sytuacji zrobić z jakimś chłopakiem nazywanym „Breakfast”, kiedy nie jest nawet powiedziane, czemu jest tak nazywany... Na razie został roboczo Kanapką, ale właśnie to jedna z tych decyzji, które mają szansę mi wyjść bokiem.

To jednak nic w porównaniu do nowego świata, gdzie jest magia i kupa związanej z nią terminologii, takiej jak willstone, czyli kamień, który każdy sobie nosi na szyi i służy toto za soczewkę wzmacniającą magię, skaner, komórkę i dyktafon w jednym. Wszelkie „wole” brzmią po polsku strasznie wiejsko, „kamień” to słowo długie i niepodatne na złożenia, a jak zaczęłam kombinować z końcówką –lit, to zapachniało mi łozizmami. Ale tu w najgorszym razie zrobię jakiś „Kamień Woli”, ślicznie nie będzie, ale obleci w tłoku.

Za to autorka postanowiła wykazać się oryginalnością jeśli idzie o stopnie magicznego wtajemniczenia. Otóż osoba, która ma talent magiczny, może być „mechanikiem” (jeśli jest facetem) albo… no właśnie. Jeśli kobieta ma talent i zostanie wyszkolona, staje się crucible, a jeśli ma jeszcze więcej talentu, to awansuje na czarownicę. Crucible nawet po angielsku moim zdaniem brzmi fatalnie jako nazwa „zawodu”, ale po polsku to się tłumaczy jako tygiel. Wezwijmy tygiel, żeby się tym zajęła. Rany chomąta – nie. Tyle że to nie jest przypadkowe słówko i ma związek ze (złożoną) definicją tego, jak tam działa magia. Próby poszukiwania synonimów wśród przedmiotów z wykorzystaniem pomocy znajomych zakończyły się m.in. zaproponowaniem hierarchii: miska => tygiel => kocioł. Otworzyłam sobie spis rodzajów sprzętu laboratoryjnego, ale kolba i retorta nie brzmiały najlepiej, zaś przy menzurce zaczęłam dostawać stanów określanych potocznie jako głupawka. Przeleciałam jeszcze przez zlewkę, parowniczkę i wytrząsarkę, a potem wierna i cierpliwa przyjaciółka musiała znosić moje radosne okrzyki, że zdecyduję się na kolumnę rektyfikacyjną, choćby po to, żeby zobaczyć minę Pani Redaktorki z Wydawnictwa Jaguar.


Ciąg dalszy... miejmy nadzieję, nastąpi szybciej niż za pół roku.