czwartek, 15 grudnia 2011

Cienie życia tłumacza i redaktora II

Smęcenia ciąg dalszy, zgodnie z zapowiedzią, poświęcam wszystkim nieszczęściom, jakie zwalić się mogą na naszą głowę za sprawą osób oceniających naszą pracę. Oczywiście należy podkreślić założenie, iż jesteśmy biali i niewinni jako te lelije, nie popełniliśmy żadnego błędu i wszystkie ewentualne zarzuty mają tylko i wyłącznie wyimaginowane podstawy. Bo jak coś zawalimy, to już inna bajka…

Jak nie dać zrobić z siebie wielbłąda?

Zacznijmy od tłumaczeń i redakcji technicznych, czyli wspominanej przeze mnie wcześniej instrukcji obsługi krasnala ogrodowego i podobnych tworów. Jak już pisałam, jest to dobry „fundament” finansowy i zdecydowanie polecam, jeśli to tylko możliwe, zahaczenie się przy jakiejś agencji tłumaczeniowej czy firmie lokalizacyjnej. Z punktu widzenia ekonomicznego pozwala to uniknąć wrzodów żołądka w okresie oczekiwania na propozycję z jakiegoś wydawnictwa. Niestety z punktu widzenia satysfakcji czerpanej pracy nie jest to, łagodnie mówiąc, idealne zajęcie. Po pierwsze i mniej może istotne, nie uzyskujemy w efekcie Dzieła – gotowej, sympatycznej książki z naszym nazwiskiem ładnie wydrukowanym gdzieś na pierwszych stronach, tylko anonimową ulotkę albo też stronę internetową z pomocą czy innymi najczęściej zadawanymi pytaniami. Po drugie i gorsze, jakość naszej pracy jest mierzona wyłącznie w kategoriach negatywnych. Klient końcowy (producent krasnali ogrodowych) oczekuje po prostu dobrze przełożonej ulotki. Taka ulotka to coś, co spełnia jego oczekiwania, nic więcej. Ulotka, w której znajdzie jakieś błędy, to coś, co mniej lub bardziej nie spełnia jego oczekiwań. W efekcie nie można liczyć na pochwałę za dobrze wykonaną pracę, za to otrzymuje się niekończące się raporty wytykające wszelkie błędy i przewiny. Nie należy ich traktować jako dowodu braku zaufania – to norma w tego rodzaju tłumaczeniach, tylko niestety na dłuższą metę troszkę męcząca. W swoim czasie firma, z którą współpracowałam, zrobiła ranking swoich redaktorów – uporządkowany według tego, kto przepuścił najmniej błędów!

W przypadku książek najpospolitszym (i najbardziej kłopotliwym) problemem jest zwykła rozbieżność wizji pomiędzy tłumaczem i redaktorem lub tłumaczem, redaktorem i redaktorem prowadzącym z wydawnictwa. Każdą rzecz można powiedzieć na wiele sposobów i każdy przekład się różni; każdy tekst można też zawsze jeszcze odrobinę ulepszyć i dopracować. Problem zaczyna się wtedy, kiedy w sporych partiach tekstu każde zdanie zostaje przepisane na nowo. Jeśli nasza samoocena ląduje z tego powodu w rowie (Mariańskim), dobrze jest pokazać nasz oryginalny tekst jakiejś godnej zaufania i znającej się na rzeczy osobie trzeciej, żeby oceniła, czy rzeczywiście było z nim tak źle. Jeśli nie (pamiętajcie, lelije!), to w zasadzie głównie od naszego nastawienia zależy, czy chcemy się wykłócać o zachowanie naszej wizji, czy też machniemy ręką, wystawimy rachunek i zajmiemy się swoimi sprawami.

Inną sprawą jest poprawianie przez redaktora czegoś, co uznaje za pomyłkę naszą albo autora. Na przykład redaktor, kiepsko zorientowany w tematyce, przerabia zdanie, z którego wynika, że ktoś siedzi na kadłubie przewróconego jachtu, czekając na pomoc, ponieważ jacht przecież by w takich warunkach zatonął. Albo – powiedzmy – zamienia koniowi cugle na lejce, bo nie widzi w tym żadnej różnicy. Nie tylko w większych dawkach jest to frustrujące, ale jeszcze nie bardzo można to zostawić w spokoju, bo jeśli pójdzie do druku, to wyjdzie, że my się nie znamy. W tym momencie pozostaje uruchomić całe pokłady dyplomacji („pani jakieś bzdury mi tu wstawiła” nie jest szczególnie perspektywicznym otwarciem rozmowy) i rozpocząć negocjacje, najlepiej podpierając się argumentami chociażby w postaci Wikipedii. Można też uniknąć części problemów, wysyłając razem z przekładem zebrane „uwagi” w postaci wyjaśnień, co ustaliliśmy i dlaczego (np. wyjaśnienie, że odmieniam „Kanyego”, a nie „Kany’ego”, ponieważ mowa o autentycznym muzyku, który nazywa się Kanye West).

Na koniec oczywiście zostawiłam najlepsze, albo raczej: najczarniejszą rozpacz. Otóż zdarza się, że nasza robota zostanie po prostu uznana za niedobrą. Przyczyną może być wspomniane wcześniej „rozminięcie się” wizji – w łagodnej postaci tylko irytujące, w ostrej polegające na krytyce zachowania takiego czy innego stylu autora. Innymi słowy, kiedy mamy dobrą, nietypowo napisaną książkę, którą ktoś chciałby sprowadzić do poziomu poprawności szkolnego wypracowania. W znanym mi przypadku zakończyło się to zawezwaniem na pomoc tłumacza, który wspólnie z redaktorem postawił się w wydawnictwie i ostatecznie zawetował zarżnięcie książki. Ale oczywiście znaczyło to też koniec współpracy z tym wydawnictwem. Gorzej jednak, kiedy redaktor dostaje marny przekład książki, która zwyczajnie i po prostu w oryginale jest niedobra – na przykład pełna grafomańskich i pretensjonalnych metafor, robi z nim, co może, a potem w wydawnictwie ktoś czyta tę książkę i stwierdza, że jest słaba – ergo, redakcja nawaliła. W tym przypadku zwykle niewiele pomoże wyjaśnianie, że żeby ta książka była dobra, powinna zostać napisana od nowa, przez innego autora i najlepiej na inny temat. Ten przypadek również oznaczał zakończenie współpracy z wydawnictwem.

Jeśli kogoś powyższe wyliczenie przeraża, przypominam, że jest to esencja i kompilacja czarnych scenariuszy, które w życiu rzadko kiedy sprawdzają się jednocześnie lub w krótkim czasie. Nie da się jednak ukryć, że tłumacz (a i redaktor) nie powinien być przekonany o absolutnej własnej nieomylności, ale musi też – i to naprawdę warunek konieczny – znać wartość własnej roboty. Bo inaczej zje nas pierwszy lepszy malkontent, a nawet jeśli wszyscy będą nas chwalić, to zjedzą nas własne obawy, że oni to tak tylko z litości…

niedziela, 11 grudnia 2011

Cienie życia tłumacza i redaktora I

Jako że wrodzona przekora nakazuje trochę posmęcić przed świętami... Postanowiłam zebrać najpospolitsze i najpoważniejsze problemy, z jakimi boryka się tłumacz i redaktor. Wiem, jak traktowane są wszelkie zastrzeżenia typu "postaci pokazane w tym filmie nie mają nic wspólnego z rzeczywistością", ale przypominam: w otoczeniu własnym i mojej matki kręci się całe stado redaktorów i tłumaczy. Opisane tu problemy to w większości rzeczy, które znam z opowieści lub ostrzeżenia, które sama dostawałam przy różnych okazjach. Gdyby rzeczywiście na mnie się to wszystko zwaliło, to bym już dawno znalazła inny sposób zarabiania na życie. Notkę zaś postanowiłam podzielić na dwie części, bo długa wyszła. W tej zajmę się sprawami czysto zewnętrznymi, prawno-finansowymi. W następnej - jakie mniej lub bardziej wyimaginowane zarzuty względem swojej roboty można usłyszeć.

Jak się nie dać nabić w butelkę?

Trzeba od razu powiedzieć, że większość wydawnictw to twory szalenie specyficzne. Mój kolega-prawnik zrozumieć tego nie może i zgrzyta zębami nad moją nieodpowiedzialnością, ale nie bardzo potrafi przyjąć do wiadomości delikatną równowagę i politykę, jaką musi stosować tłumacz lub redaktor.

W normalnych warunkach sprawa powinna wyglądać tak: zgłasza się do mnie firma (wydawnictwo) i zamawia przekład lub redakcję. Ustalamy stawki, podpisujemy umowę o dzieło (dla której jest to najwłaściwsze zastosowanie), z której wynika, jakie warunki ma zrobiona robota spełniać, kiedy i w jakiej postaci ma zostać dostarczona, no i w jakim terminie mają przyjść pieniądze. Proste? Proste. Tyle tylko, że bardzo często się zdarza, że biorąc robotę, słyszymy "No to umowę podpisze się, jak pani to będzie oddawać". Nie wspomnę o tym, że same zapisy umowy są zwykle nieprecyzyjne - np. określają, że rzecz ma być "złożona w wydawnictwie", ale nie określają formy, albo mówią o maszynopisie, co w zasadzie oznacza, że jeśli przysyłam przekład w pliku .doc, to wydawnictwo może udawać, że go nie dostało. Jak mówię - kolega-prawnik zgrzyta zębami. Istotne jest jednak to, że większość wydawnictw "tak ma" i nie planuje wcale oszukiwać współpracowników. Działa na ogólnej zasadzie zaufania i traktuje wszelką papierkologię jako zło konieczne. Co więcej, współpracownik, który domagałby się umowy albo jeszcze analizował dokładnie jej treść (to są standardowe umowy), prawdopodobnie zostałby uznany za osobę podejrzliwą i po prostu niesympatyczną. A nikt nie lubi pracować z kimś, kto cały czas podejrzewa go o oszustwo, prawda? Dlatego w większości przypadków nie należy wpadać w panikę i przyjąć do wiadomości, że tak właśnie działa ta branża.

Oczywiście problem zaczyna się wtedy, kiedy trafimy na firmę nieuczciwą. Notabene, warto wiedzieć, że jeśli złożymy tekst w wydawnictwie i w ciągu dwóch tygodni nie zostaniemy odesłani do diabła, to znaczy, że tekst został przyjęty, a pieniądze się należą. Szczerze jednak napiszę, że nie słyszałam o przypadku, kiedy wydawnictwo faktycznie przywłaszczyło sobie czyjś przekład, udając, że żadnej umowy nie było, bądź też odrzucając go. Znam inny mechanizm, autentycznie przez jedno wydawnictwo (i to niemałe, ale dziękuję, postoję bez procesu o zniesławienie) wykorzystywany. Otóż wiadomo, że jak przychodzi nowy tłumacz i chce współpracować, to wydawnictwo daje mu "próbkę", czyli 2-3 rozdziały do przetłumaczenia, oczywiście za darmo, bo to tylko test. To normalna procedura, bardzo zresztą uczciwa i pozwalająca się przebić tłumaczom dobrym, ale bez formalnych "papierków" poświadczających znajomość języka. Ale teraz wyobraźmy sobie, że dzielimy książkę na kawałki po te 2-3 rozdziały i dajemy jako próbki kolejnym tłumaczom... A potem znękanemu redaktorowi, żeby jakoś całość posklejał i już można wypuszczać na rynek. Nawet jeśli ktoś rozpozna swój fragment (co jest bardzo wątpliwe), nie będzie mu się chciało i opłacało procesować o zapłatę za taki kawałek.

Wydawnictwa nie wykręcają się z umów z prostego powodu: zawsze mogą po prostu odwlekać zapłatę w nieskończoność. Wydawnictwo ma priorytety płatności: jak nie zapłaci za prąd, to im wyłączą komputery i ekspres do kawy; jak nie zapłaci drukarni, to drukarnia zamknie wydrukowany nakład pod kluczem i nie puści do hurtowni i sklepów; jak nie zapłaci tłumaczowi za przekład, który już leży w wydawnictwie na biurku... hmmm... W efekcie zdarza się przepychania wypłaty z miesiąca na miesiąc, zapewne zakolejkowanej za wypłatami dla innych, czekających dłużej. Daleko nie wszystkie wydawnictwa postępują w ten sposób, jeśli jednak na takie natrafimy, to umarł w kapciach. Są dwa podejścia. Pierwsze to cierpliwe czekanie: tylko nieliczne wyjątki (znowu - znam przykłady, ale zniesławienia, te sprawy) odwlekają wypłaty rzeczywiście ad infinitum; w większości te pieniądze w końcu dostajemy. Zaletą takiego podejścia jest niewychylanie się, wadą - konieczność czekania, licho wie, jak długo. Drugie podejście to uświadomienie wydawnictwu, że powinno nas właśnie umieścić na początku kolejki, co często wiąże się ze zrobieniem piekła, straszeniem sądem i karnymi odsetkami oraz generalnym udowodnieniem, że od bullteriera różni nas tylko szminka. Zaletą jest duże prawdopodobieństwo otrzymania pieniędzy - o ile wydawnictwo nie jest faktycznie spłukane, a tylko kolejkuje nas za pilniejszymi wydatkami. Wada niestety jest oczywista: nikłe (mówiąc dyplomatycznie) prawdopodobieństwo, że zostanie nam coś jeszcze z takiego wydawnictwa zaproponowane.

Jedyną rzeczą, w którą naprawdę nie należy się dać wrobić, jest uzależnienie wypłaty od faktycznej publikacji - np. na zasadzie połowa sumy teraz, połowa po premierze. Oczywiście są rzeczy zależne od premiery, takie jak procent od sprzedaży - ale procent od sprzedaży dostaje autor (jeśli się tak umówi, bo to nie jest konieczne), a nie tłumacz czy redaktor. Jeśli tekst został przełożony/zredagowany i przyjęty w wydawnictwie, to zapłata za niego się należy, nawet jeśli wydawnictwo ostatecznie użyje go do podparcia kiwającej się szafki albo do upieczenia kiełbasek na ognisku integracyjnym. Publikacja lub nie nie ma nic do rzeczy i nawet ryzykując niezadowolenie po drugiej stronie, należy stanowczo oprotestować takie zapisy w umowie.

czwartek, 8 grudnia 2011

Status grudniowy

Status prac: Pierwszy i drugi tom Dzieci cieni ukazały się na początku października, wydane razem i bardzo ładnie, pod tytułem Wśród ukrytych. Wśród oszustów. Tom trzeci i czwarty (Wśród zdradzonych i Wśród notabli) są już w Wydawnictwie i powinny zostać wydane w styczniu 2012 - mają tymczasem okładkę i zajawkę (moim zdaniem okładka jest ciut ciemna, ale może w druku wyjdzie lepiej). Okładki dorobił się także Klucz, ale data wydania pozostaje bliżej nieokreślona, niestety; wiem tyle, że gdzieś w przyszłym roku. Ja w tym momencie zostałam przełączona w tryb oszczędzania energii: czekam na odpowiedź, czy mam "lecieć" z dalszymi tomami Dzieci cieni (zostały trzy), czy też zająć się czymś innym i nowym.

Tak jak pisałam wcześniej, Dzieci cienie słabo nadają się do analizowania pracy tłumacza, ponieważ z mojego punktu widzenia nie stanowią specjalnego wyzwania. Proszę mnie dobrze zrozumieć - to nie znaczy, że książki są słabe czy nieciekawe. Chodzi o to, że są napisane przejrzystym, klarownym językiem, bez żadnych sztuczek i eksperymentów, bez charakterystycznych manier mówienia i niemal bez własnej terminologii, której pełno było chociażby w Błękitnokrwistych. To wszystko powoduje, że praca nad przekładem idzie bardzo szybko, ale też nie pozostawia specjalnie materiału do blogowania.

Piąty tom, Wśród odważnych, który mam nadprogramowo rozgrzebany, dostarcza trochę ciekawszego materiału, wprowadzając dwóch bohaterów, z których jeden posługuje się językiem pełnym trudnych słów, a drugi z kolei bardzo kolokwialnym i czasem niegramatycznym. Wydaje mi się jednak, że efekt w przekładzie zostanie mocno osłabiony. Owszem, nie mam problemu z umieszczaniem w wypowiedziach postaci pierwszej trudnych słów, ale rozbijam się np. o rozważania o słowach angielskich zaczerpniętych z łaciny, np. feral, oznaczającego zdziczały (w kontekście bezpańskich kotów). Polski nie czerpie z łaciny aż tak głęboko, jak angielski, a przede wszystkim - czerpie w innych miejscach. Ja natomiast nie mam manewru o tyle, że jeśli rzeczone koty są potrzebne do szerszych rozważań, to nie mogę ich tak po prostu w całości zastąpić czymś, co po polsku dawałoby się do łacińskiego pierwowzoru sprowadzić, a jeszcze spełniało odpowiednie warunki (tj. miało inne znaczenie od oryginalnego, bo o to chodziło w tym przypadku). Z drugiej strony Wydawnictwo niechętnie widzi formy niegramatyczne w dialogach, w słusznym założeniu, że niektórzy czytelnicy mogą albo uznać to za błąd redakcyjny, albo też (co gorsza!) za prawidłową formę. Do tego dialogi w tej książce niosą sporo informacji, co oznacza, że rzeczony prosty chłopak musi wyrażać czasem dość skomplikowane rzeczy i zwyczajnie nie mogę przesadnie kolokwializować jego wypowiedzi, bo staną się niezrozumiałe. Ostatecznie wychodzi mi to wszystko dość sztucznie i chyba wiele na to nie poradzę. Nie jestem dość dobra na takie zabawy przede wszystkim dlatego, że w tym momencie mam raczej słabe pojęcie o używanym przez młodzież języku potocznym - tyle, że i tak nie mogłabym go użyć w formie natywnej ze względu na wulgaryzmy (zresztą całkowicie nieobecne w oryginale).

Na pociechę czytam sobie kryminały Dicka Francisa w oryginale i rozkoszuję się zarówno cudownym brytyjskim angielskim, jak i cudowną świadomością, że nie muszę tego tłumaczyć. Książki w mniejszym lub większym stopniu napakowane są terminologią związaną z końmi i wyścigami (całkowicie fachową, ten facet wiedział doskonale, o czym pisze), a ja może wiedziałabym, gdzie szukać pomocy w tym zakresie, ale to tyle. Po angielsku rozumiem bez problemu, polskich odpowiedników nie znam, zresztą często nawet nie jestem pewna, czy istnieją, bo wyścigi w Polsce były zdaje się na trochę innych zasadach niż w Wielkiej Brytanii. Ale za to tłumaczenie żywych dialogów i zwykle lekko złośliwych komentarzy odautorskich (czy odbohaterskich, bo narracja jest zawsze w pierwszej osobie) byłoby czystą przyjemnością. Zdecydowanie popracowałabym nad czymś lekko złośliwym.

sobota, 17 września 2011

Nietłumaczalne

W ramach obłędu w groszki w zeszłym tygodniu zrobiłam korektę autorską Wśród ukrytych, teraz natomiast zajmuję się tym samym dla Wśród oszustów, a w międzyczasie tłumaczę Wśród zdradzonych. I oglądam komedie anime na poprawę nastroju, bo mam wrażenie, że jeszcze odrobina powagi i jakaś skala wytrzymałościowa mi się skończy. Poza tym mam już potwierdzone, że Zagubionych w czasie przejmuje inna tłumaczka, zresztą dobra i doświadczona, więc nie powinno być żadnych problemów.

Natomiast w charakterze przerywnika korzystam także z możliwości, jakie daje mi moja nowa zabawka, czyli czytnik e-booków typu kindle, któremu nadałam wdzięczne imię Dalian. Nabyłam go głównie dlatego, że doszłam do wniosku, iż istnieje całe mnóstwo książek, które chciałabym przeczytać, ale w większości po angielsku - a koszty wleczenia egzemplarzy fizycznych z zagranicy są, jakie są, nie wspominając o tym, że moje mieszkanie też nie jest z gumy. Tak więc czytam sobie, przy okazji dochodząc oczywiście do wniosku, że robota tłumacza generalnie nie ma sensu. Należy poznać język i czytać oryginał!

Na pierwszy ogień poszedł jednak kobylasty cykl, którego naście tomów w tłumaczeniu mam na półce - i bardzo chciałam zobaczyć, jak wypada w oryginale, jest to bowiem przypadek książki, która się nie nadaje do tłumaczenia. Tak po prostu. Mowa tu o cyklu Xanth autorstwa Pierce'a Anthony'ego. Jak może nie wszystkim wiadomo, jest to dość mocno eklektyczne i raczej lekkie fantasy, rozgrywające się w magicznej krainie "przylegającej" do naszego świata. Czyta się to nieźle, acz pewna powtarzalność daje się we znaki już w okolicy 4-5 tomu, ponieważ większość fabuły każdej książki zajmuje dobieranie bohaterów w pary, im dalej, tym bardziej międzygatunkowe i tym bardziej w duchu słynnej pratchetowskiej piosenki o jeżu. Jak łatwo zgadnąć, nie to jednak stanowi problem, tym bardziej, że scen erotycznych na szczęście nie ma (a tłumaczenie scen erotycznych to koszmar). Otóż kraina Xanth kumuluje wszystkie możliwe gry słowne, ucieleśniając każdą z nich, od prostego wykorzystania istniejących nazw roślin i zwierząt przez homonimy (w które angielski obfituje!), aż po ucieleśnienie konceptów i powiedzeń angielskich. I to nie jest zwykle ozdoba, ale integralny składnik fabuły, ponieważ spora część epizodów w ramach każdej powieści służy do tego, żeby którąś z tych gier słownych zaprezentować w pełnej krasie.

W takim przypadku tłumacz jest bezradny. Owszem, można czasem szukać jakichś odpowiedników, ale co zrobić, jeśli ich nie ma? W duchu xanthowskim "naparstnica" byłaby krzewem, z którego można zrywać naparstki, ale angielskie "foxglove" to nie naparstek, tylko lisia rękawiczka. Dopóki mowa o tym, że bohaterowie coś takiego zobaczyli po drodze, podmiana jest możliwe, ale znając Xanth, należałoby się w takim przypadku spodziewać jakiejś spotykającej bohaterów przygody, w której kluczową rolę odgrywałyby lisy (w rękawiczkach). Fascynującym pomysłem byłoby wymyślenie "polskiego Xanthu", ale pewnie ze względu na potęgę plagiatu nie okazałoby się to najlepiej widziane... Nie wspomnę o całym tomie, w którym kluczową rolę odgrywały właśnie homonimy, czyli słowa wymawiane tak samo (lub niemal tak samo), ale inaczej pisane i o innym znaczeniu, ze szczególnym uwzględnieniem "island" i "aisle".

Przyznam uczciwie, że nie porównywałam czytanego teraz oryginału z czytanym wiele lat przekładem. Powód jest prozaiczny: książki okazały się wypełnione drobnym, zbitym drukiem, przez który nie miałam się najmniejszej ochoty przedzierać. O ile jednak zobaczyłam, tłumacz ładnie radził sobie z polszczyzną, ale po odwołaniach i nawiązaniach w większości jechał walcem, a na rośliny i zwierzęta wymyślał polskie neologizmy, co prawdopodobnie było jedyną rzeczą, jaką dawało się zrobić. Żeby jednak z jakimi takim sensem przetłumaczyć Xanth, trzeba by tłumacza kalibru Roberta Stillera (no dobra - R. Stillera jako takiego, on jest niepodrabialny), a zatrudnianie tłumacza najwyższej klasy do mocno nie najwyższej klasy powieści fantasy mija się z celem.

Ciekawa jestem za to, czy istnieją inne takie książki - nietłumaczalne.

czwartek, 8 września 2011

O potrzebie maszyny czasu

Odwiedziłam dzisiaj Wydawnictwo. Zasadniczo w celu podpisania umowy na przekład Zagubionych w czasie, ale w tym momencie wynikł problem, który można chyba opisać następującym schematem:

{(przekład 6. tomu Błękitnokrwistych = 2 m-ce => II połowa listopada) + (termin wydania = koniec grudnia)} + {(przekład 3. i 4. tomu Dzieci cieni = kolejne 2 m-ce => koniec stycznia 2012) + (termin wydania = początek stycznia)} = UPS!!!

Tu właśnie ujawnia się dodatkowy problem pracy twórczej, z tłumaczeniami i redakcjami na czele. Mało, że doba nie chce ni diabła mieć 48 godzin – szkopuł w tym, że nawet gdybym stwierdziła, że robię sobie kroplówkę dożylną z zielonej herbaty (kawy nie używam), to i tak powyżej pewnej dziennej normy nie da się pracować. Bo zamiast tekstu wyjdzie dość rozpaczliwa sieczka, za którą Wydawnictwo nie będzie mnie lubiło. Więc wydajność tłumacza sobie, a terminy sobie – Zagubieni w czasie mieli być do tłumaczenia przed wakacjami, ale że się omsknęli, to wyszło jak wyszło. Wydawnictwu zależy na tym, bo i tak minęło już mnóstwo czasu od wydania Zbłąkanego anioła i trzeba ten tom wydać jak najszybciej, dopóki fani jeszcze pamiętają.

Dlaczego w takim razie nie przełożyć Dzieci cieni? To też jest niedobry pomysł. Pierwszy i drugi tom mają się ukazać razem i to na początku października (biorąc pod uwagę, że drugi tom dopiero co oddałam, tempo jest wariackie). Premierze towarzyszy kampania promocyjna z bajerami, na stronie wydawnictwa jest już elegancka zajawka i okładka, na YouTube jest zwiastun… No więc będzie premiera, a co potem? Jeśli oddałabym ten przekład pod koniec stycznia, to realna data wydania dwóch kolejnych tomów (także łączonych) wypadałaby w marcu, czyli o wiele za daleko od premiery i promocji. Oczywiście czasem takie przerwy trzeba robić, jeśli książka po prostu jeszcze nie jest napisana, ale w tym przypadku nie mają one najmniejszego sensu. Przerzucenie dalej Błękitnokrwistych oznaczałoby z kolei kilkumiesięczną zwłokę (Dzieci cienie mają w sumie siedem tomów i zaraz będzie ten sam problem z 5. i 6.).

To są momenty, kiedy potrafi się zrobić niemiło – to ani moja wina, ani Wydawnictwa, ale wychodzi, jak wychodzi. W tym konkretnym przypadku jednak uznałam, że nie ma co utrudniać wszystkim wokoło życia. Jako że Wydawnictwo generalnie współpracą dalszą jest zainteresowane i mam nadzieję, że po pani Haddix dostanę jakiś następny projekt, doszłyśmy do wspólnego wniosku, że najrozsądniej będzie spławić innemu tłumaczowi Zagubionych w czasie. Tak więc – nie będę robiła tego tomu i zamiast tego skoncentruję się na Dzieciach cienia, tym razem już na spokojnie i bez terminów na przedwczoraj.

A w ramach poprawek w ostatnim momencie tuż przed oddaniem do Wydawnictwa drugiego tomu podmieniłam tego „znoska” na „draję”. Uznałam, że „ty drajo!” albo „nie bądź taka draja” brzmi dobrze.

środa, 31 sierpnia 2011

Status sierpniowy

Jak widać, dwa tygodnie urlopu przemknęły, a potem wpadłam głową naprzód w tłumaczenie drugiego tomu Dzieci cienia z jednej strony, a kociołek zleceń z Lionbridge z drugiej, przedzielony próbami opanowania stosika recenzji na Tanuki.

Drugi tom jest po pierwszym tłumaczeniu – teraz jeszcze raz to przeczytać i wio do Wydawnictwa, niech tam się dalej martwią. Nie mam w sumie pojęcia, jaki będzie tytuł polski – Wydawnictwo w zapowiedziach machnęło Wśród kłamców, ja bym chyba wolała Wśród oszustów (z dwojga złego). Zobaczymy, co wygra marketingowo.

Tłumaczenie jako takie szło gładko, przy czym nie wykluczam całkowicie, że mogłam już po prostu się przyzwyczaić do tej roboty. Ale inna rzecz, że to jest dość zgrabnie napisane i nie ma problemu np. ze stałym powtarzaniem jakiejś czynności albo gestu. Koszmarem jest przełożenie dialogu, gdzie każdą kwestię autor opartuje didaskaliami: „popatrzył w górę”, „popatrzyła na niego” , „odwrócił spojrzenie”, „opuściła głowę”, „spojrzał przelotnie w okno”… Człowiek ma wtedy wrażenie, że książka nie jest o ludziach, a o jakichś krętogłowach!

Mam natomiast nowy problem nazywający się „neologizmy”. W tym tomie pojawiają się trzy: lecker, fonrol i exnay. Niestety w dwóch na trzy przypadki nie doszłam do źródłosłowu (chyba tu zresztą nie ma źródłosłowu, tylko fantazja autorki), więc nie mogę sobie pomóc w ten sposób. Nie zdradzając za wiele z fabuły, napiszę tylko, że wszystkie trzy słowa traktowane są jako obelgi, ale w rzeczywistości mają pierwotne, nieobelżywe znaczenie (mniej więcej tak, jak polskie „down” – samo w sobie może być określeniem choroby, ale utarło się po prostu jako obelga niemająca związku z faktyczną chorobą). Dodatkowe utrudnienie polega na tym, że nie mogą się kojarzyć z tym właściwym znaczeniem, bo wtedy byłoby dziwne, dlaczego bohater nie domyślił się, dopóki ktoś mu nie powiedział. Potrzebowałam trzech słów nieistniejących w języku polskim, na tyle potocznie brzmiących, żeby się sprawdzały jako rzucona obelga (czyli krótkie i wygodne do wymawiania) i jakoś pasujących.

Z tego wszystkiego podobają mi się dwa: „pojaw”, którego sama wymyśliłam i który zastępuje exnay oraz podsunięty przez koleżankę ircowo-tanukową „bobok” jako lecker. Z trzecim, czyli fonrol, jest problem: na razie używam „znosek”, ale wydaje mi się, że to nie pasuje do pierwotnie neutralnej funkcji, jaką to słowo miało pełnić. Ono nie jest najważniejsze – o ile pamiętam, dość często w dalszych tomach pojawia się exnay, rzadziej lecker, a fonrol prawie wcale, ale mimo wszystko pomyślę jeszcze, czy nie uda mi się wykombinować czegoś nowego. I podmienić globalnie, zanim jeszcze tekst wyślę.

Z innych wiadomości: oficjalnie oznajmiam, że dotarł do mnie świeżutki pdf zawierający Lost in Time. Tym samym wiem już, czego nie będę robiła, kiedy tylko oddam Wśród oszustów. Otóż nie będę się nudziła, moi kochani… Książki jeszcze nie przeczytałam, rzut oka na początek i koniec pokazał, że autorka chyba trochę zmieniła koncepcję, bo sporo rzeczy się „wydarzyło” pomiędzy tomami, przesuwając początek fabuły tam, gdzie jej pasował (a nie tam, gdzie był w stosunku do ostatnich opisanych wydarzeń). Za to zapowiada się więcej Mimi, a to już coś na pociechę dla mnie.

piątek, 22 lipca 2011

Wśród ukrytych - w Wydawnictwie

Złapałam już chyba (niestety) bardzo istotny problem związany z prowadzeniem bloga. Jeśli nie mam tłumaczenia, nie mam o czym pisać. Jeśli mam tłumaczenie, nie mam czasu pisać.

Tymczasem zdążyłam przetłumaczyć i podrzucić do wydawnictwa cały pierwszy tom, który ostatecznie okazał się mieć 4,9 arkusza. Tempo pracy było… No, dość wysokie, szczególnie jak na mnie, ale ta książka się łatwo poddawała tłumaczeniu. Jest napisana dość prostym językiem (nie prymitywnym, ale przejrzystym), nie ma też specjalnie „pułapek” (pojawią się niestety w jednym z dalszym tomów), czyli rzeczy, które wymagałyby ode mnie specjalnej uwagi. Najtrudniejsze w sumie były dwa czy trzy cytaty z oficjalnych listów, które dostawała rodzina bohatera: one celowo musiały być napisane możliwie jak najbardziej niezrozumiałym i urzędniczym bełkotem, ale zachowując przy tym jakiś sens. Trochę się tym pobawiłam, zobaczymy, jakie będą efekty. Dodatkowym ułatwieniem było to, że ponieważ akcja dzieje się Wcale-Nie-W-USA, nie mam problemów z nazwami miejscowości i innymi tego typu lokalnymi kwiatkami (jakich pełno było na przykład w Błękitnokrwistych).

Dosyć złośliwym przypadkiem okazała się instytucja nazywająca się w oryginale Hendricks School for Boys – tylko raz wspomniana, ale tam się będzie rozgrywać akcja drugiego tomu. Problem polega na ogólności tego school. Po polsku nieźle brzmi „męskie/żeńskie gimnazjum/liceum”, ale niestety z tekstu (znowu – drugi tom) wynika, że ta szkoła obejmowała trzy poziomy, czyli podstawówkę, gimnazjum i liceum. W dodatku dochodził ten „Hendricks” – nie patron, tylko właściciel i założyciel, fizyczna i żyjąca osoba. W końcu zrobiłam „Szkołę dla Chłopców Hendricksa” – nie jestem zachwycona, ale brzmi w miarę staroświecko, więc może nie będzie źle.

Poza tym decyzją Wydawnictwa sam cykl ma się nazywać Dzieci cienia, a imię bohatera ma zostać oryginalne, czyli Luke, natomiast pierwszy tom zostanie zatytułowany Wśród ukrytych. Problemem będzie przekład tytułu drugiego tomu, ponieważ brzmi on Among the Impostors, a słowo impostor nie ma pasującego i odpowiedniego tłumaczenia po polsku i trzeba będzie wymyślić jakiś materiał zastępczy. Bardzo pilnie.

Poza tym w zapowiedziach Wydawnictwa:

Wśród ukrytych – na razie pod oryginalnym tytułem, ale o ile wiem, ma zostać właśnie ta okładka, nie ta popularniejsza w sieci, niebieska (którą zresztą mam i na swoim egzemplarzu). Status: przekład dostarczony dzisiaj do Wydawnictwa.

Mrok – czyli drugi tom Strażników Veridianu, który się niestety trochę „omsknął” czasowo. Status: przekład dostarczony do Wydawnictwa, książka w redakcji, nie dostałam jej jeszcze do korekty autorskiej – ale generalnie wszystko jest na dobrej drodze.

Zagubieni w czasie – czyli oficjalny szósty tom Błękitnokrwistych (bo Klucze do Repozytorium i wydane razem ze Zbłąkanym aniołem trzy opowiadania Krwawe Walentynki nie są wliczane do pełnych tomów). Status: czekam nadal na materiał do przekładu, ale najprawdopodobniej zajmę się tym najwcześniej we wrześniu, kiedy skończę z drugim tomem Dzieci cienia. Jest już za to - jak widać - okładka.

Na następną notatkę znowu przyjdzie poczekać, bo w poniedziałek znikam na dwa tygodnie na urlop. Zasłużony.

wtorek, 5 lipca 2011

Nowy projekt... I gdzie mój befsztyczek?

Rzeczywistość złapała mnie i wcięła na dobre, a ja dostałam nowy projekt do tłumaczenia. Dla odmiany książkę dla dzieci, rozgrywającą się w dość ponurym kraju totalitarnym... Jeśli chodzi o rzeczy pogodne, najwyraźniej muszę poczekać jeszcze na swój befsztyczek. Za to stanęłam przed nowym wyzwaniem: ten cykl, autorstwa Margaret Peterson Haddix i zatytułowany "Shadow Children", składa się z siedmiu tomów, ale bardzo niedużych. Z moich szacunków wynika, że tłumaczenie pierwszego to będzie ciut więcej niż trzy arkusze wydawnicze, a pozostałe mają dość zbliżoną do niego objętość. To oznacza, że pracuję na znacznie mniejszych porcjach (za to szybko) i zobaczymy, czy wyjdzie mi to na dobre.

Sama książka jest napisana gładkim i przejrzystym stylem, narracja to mowa pozornie zależna, czyli niby trzecioosobowa, ale cały czas towarzysząca bohaterowi i pokazująca świat niejako poprzez jego percepcję. Za to od razu mamy szereg raf i wybojów. Nie zdradzając za wiele z treści, mogę napisać, że główny koncept książki polega na pomyśle bardzo ostrej kontroli urodzin, który sprawia, że każda rodzina ma prawo tylko do dwójki dzieci. Dzieci nadprogramowe są nielegalne i muszą być ukrywane (jak się trafią, a rodzice się uprą), ale to one właśnie są tytułowymi "Shadow Children". O ile jednak angielski jest tu rzeczowy, o tyle po polsku "Dzieci cienia" kojarzą się z kolejną książką o upadłych aniołach czy innej paranormalnej zarazie. W dodatku to nie jest dobre tłumaczenie, bo przecież to nie są "dzieci cienia" tylko "dzieci-cienie". W samej książce postanowiłam je zwyczajnie skracać do "cieni", nie zdecydowałam jeszcze natomiast, co zrobimy z tytułem cyklu. Nazwy organizacji na razie są proste: Population Police to Policja Populacyjna (pisana wielkimi literami, bo to instytucja, tak jak np. Służba Bezpieczeństwa), jakieś tam ministerstwo też się zapętało i przeszło.

Nie wiem za to jeszcze, co zrobić z imionami. Bohater nazywa się Luke Garner, a imię Luke koszmarnie i przez apostrof się po polsku odmienia. Co więcej, jego starsi bracia nazywają się Matthew i Mark, a matka mówi, że kiedyś (kiedy jeszcze zakazy nie obowiązywały) chciała mieć jeszcze Johna. Czyli mamy tu wyraźne nawiązania do Ewangelistów. Jeśli do tego dołożyć, że książka się dzieje w kraju celowo nienazwanym (nie padają żadne nazwy geograficzne), właściwie usprawiedliwioną decyzją mogłoby być spolszczenie części imion i zrobienie z bohatera Łukasza. Części, ponieważ inna część, np. Jennifer, się spolszczać nie da. To mogłoby przybliżyć bohatera odbiorcom... Ale z drugiej strony w tej chwili w tłumaczeniach dominują trendy zostawiania imion w oryginale. Jest zresztą jeszcze jedna gorsza rzecz: pod koniec pierwszego tomu bohater dostaje fałszywe papiery na nazwisko Lee Garner (to nie jest zdradzenie zwrotu fabuły, chyba nikt się nie spodziewał, że główny bohater ma siedzieć siedem tomów na strychu?) i ta zbieżność inicjałów L.G. ma potem jakieś tam znaczenie. Prawdę mówiąc, zebrałam argumenty za i przeciw w pakiecik i wysłałam do Wydawnictwa - niech tam zdecydują, co lepiej do promocji książki będzie pasowało.

W następnym odcinku: o problemach z drugim tomem (postaram się bez spoilerów fabuły...).

piątek, 24 czerwca 2011

Po co tłumaczce wirtualne zwierzątko?

Pytanie to, w tytule postawione tak śmiało, wcale nie jest nieudolnie zamaskowaną próbą nagonienia sobie nowych znajomych za pomocą tak zwanego referrala, czyli rejestracji ze wskazaniem. Wszyscy bowiem wiedzą, że tłumacz powinien mieć przede wszystkim kontakt z językiem, z którego tłumaczy. Podobnie zresztą każda osoba, która o tłumaczeniach myśli. Ale jak znaleźć taki kontakt, siedząc sobie w środku własnego kraju?

Oczywiście pierwszym źródłem, jakie się nasuwa, są książki i filmy. Wiadomo, czytany/naoglądany tłumacz to generalnie lepszy tłumacz. Trzeba jednak pamiętać, że język literacki, a także język dialogu filmowego, nie zawsze jest reprezentatywny i zwykle stanowi jakieś „przybliżenie”. Jasne, takie przybliżenie na ogół wystarcza, bo dokładnie z tym się w książkach, które sami tłumaczymy, spotykamy. Ale jeśli autor postanowił zastosować trochę bardziej swobodne i potoczne słownictwo, możemy znaleźć się w kropce, nadziewając się na przekręcenia i skróty myślowe praktycznie nie do znalezienia w słownikach.

Do tego właśnie idealne jest surfowanie po internecie, przy czym cała sztuka polega na tym, żeby zajmować się czymś, co nas interesuje. Metoda „to ja przez godzinę będę czytać dyskusje na Facebooku, żeby poznać współczesny język potoczny” nie sprawdzi się, jeśli się będziemy do tego zmuszać. Znacznie lepiej jest wybrać sobie na przykład jakieś blogi na interesujący nas temat i czytać nie tylko posty, ale także komentarze do nich. W najgorszym razie nauczymy się paru wulgaryzmów, co też jest bardzo cenne (niełatwo o nie w słownikach!).

Z przyczyn oczywistych spędzam dużo czasu na najrozmaitszych stronach poświęconych anime. Gdybym jednak miała wskazać stronę, która najbardziej „przydaje się” mnie jako tłumaczce, pokazałabym Subetę. Subeta to – w dużym skrócie i uproszczeniu – strona, na której można sobie mieć wirtualne zwierzątko. Można też wykonywać jakieś dzienne zadania, zakładać kolekcje równie wirtualnych przedmiotów, ubierać wirtualny awatar oraz uczestniczyć w życiu forów. Też wirtualnych, ale jednak zaludnionych żywymi ludźmi z całego świata. Oczywiście, trzeba tę zabawę lubić, a w moim przypadku zadecydowała uroda tychże wirtualnych zwierzątek skutkująca całkiem nieprzyzwoitym przywiązaniem do „moich” pikseli (proszę się nie martwić, dla kotów też mam czas). Jednakże strona okazała się naprawdę szalenie użyteczna pod wieloma względami.

Pierwszym z nich były właśnie przedmioty. Jest ich całe mnóstwo – niektóre służą do karmienia zwierzątek, inne do zabawy z nimi, a jeszcze inne tylko do kolekcjonowania. Ich zaletą jest to, że mają obrazek, nazwę i opis. Dzięki temu zajmując się swoimi sprawami (na przykład wykonywaniem zadań polegających na przynoszeniu określonych przedmiotów) człowiek ogląda sobie obrazki, czyta nazwy i w prosty, przyjemny i całkowicie nieinwazyjny sposób powtarza sobie słówka metodą ze szkoły podstawowej – nazwa/obrazek. Tą metodą można też natrafić na słówka całkiem nowe, dotyczące przedmiotów mniej oczywistych – i potem, kiedy trafimy na takie słówko w tekście tłumaczonym, wiemy już przynajmniej, jak dana rzecz wygląda. To samo tyczy się na przykład kolorów.

Oddzielną kategorią przedmiotów są ubrania, które można założyć na laleczkę-awatara i to one oddały mi największe usługi. Poza powtarzaniem słówek są absolutnie nieocenione (szczególnie dla tak nieobytej z modą osoby, jak ja) w kategorii „ale na czym to się właściwie nosi?”. Podobne usługi może oddać też wyszukiwarka grafiki Google, więc jeśli ktoś ma jakiś problem z tym, na czym w ogóle się nosi millinery, to może się nią posłużyć.

Wreszcie – fora i komentarze. Jak mówię, to nie musi być strona z wirtualnymi zwierzątkami, każdy może sobie wyszukać to, co go interesuje. Ja czytam po prostu tematy, które mnie ciekawią i przy okazji dowiaduję się rzeczy przypadkowych. Na przykład tego, jakie slangowe wyrażenia są obraźliwe (a to często jest bardzo zmienne i bardzo nieoczywiste). Albo jakie skróty są stosowane. Porządny i szanujący się słownik nie poinformuje nas, że np. hun to niekoniecznie przedstawiciel wojowniczego ludu koczowniczego – w ten sposób, bardzo, ale to bardzo kolokwialnie skracane jest słowo honey (używane w odniesieniu do człowieka, nie do wytworu pszczół).

A zatem – moim zdaniem każdy tłumacz powinien mieć własne wirtualne zwierzątko, albo konto w jakiejś grze MMORPG, albo jakieś inne miejsce w sieci, gdzie ma ochotę siedzieć i przynajmniej obserwować, o czym ludzie rozmawiają. Żeby nie było reklamy: nie daję linków. Niech każdy szuka własnego miejsca pod słońcem.

poniedziałek, 20 czerwca 2011

O grzeczności kilka truizmów

Zapowiadałam, że czasem mogę przechodzić od tłumaczeń do drugiej strony medalu, czyli redakcji. Jako że o tłumaczeniach chwilowo niczego nie mam do powiedzenia (chyba że zacznę odzyskiwać i przerabiać moje bardzo stare posty, z których może bym jeszcze coś ciekawego wytrzepała), spróbujemy skrobnąć parę słów o rzeczy, która jest redaktorowi absolutnie niezbędna.

Jasne, znajomość polszczyzny się przydaje.

Ale tak naprawdę absolutnie, całkowicie i zupełnie niezbędne redaktorowi są: kamienny spokój, uprzejmość i umiejętność negocjacji w kontaktach z autorem (jako autora rozumiem tu także tłumacza – każdą osobę, nad której tekstem się pracuje). Niezależnie od tego, jak dużą dziurę wybiliśmy głową w ścianie podczas redakcji, ile razy nastraszyliśmy kota gwałtownym okrzykiem zawierającym słowa uznane powszechnie za niecenzuralne i jak bardzo mamy ochotę powiedzieć autorowi, co o jego pracy myślimy, zrobić tego nie można. No chyba, że jesteśmy właścicielami wydawnictwa/portalu i naprawdę nie chcemy tej osoby widzieć na oczy. Ale nawet wtedy spuszczanie ze schodów w białych rękawiczkach jest lepszym pomysłem.

Piszę o tym dlatego, że wiele osób (szczególnie pracujących nad tekstami amatorsko lub półamatorsko) ma skłonności do popadania w tryb misjonarsko-kaznodziejski. Jeśli widzą zbłąkaną stylistycznie lub gramatycznie owieczkę (o ortografii zamilczmy z litości), czują się w obowiązku dobitnie jej wykazać, jak bardzo zgrzeszyła przeciwko Poprawności Językowej i jak niesłychanie powinna się tego wstydzić. W wydawnictwie to prosta droga do zniechęcenia autora do współpracy. W portalu internetowym to prosta droga do zaniku napływu tekstów. W każdym przypadku to prosta droga do awantury. Praktycznie każdy normalny i zdrowy człowiek na atak odpowiada kontratakiem. Chyba że jest tak zakompleksiony, że nawet kontratakować nie jest w stanie – ale wtedy zabierze tekst i ucieknie, a nieszczęsny redaktor nie wydobędzie z niego niczego konkretnego.

Oczywiście w przypadku wydawnictw, gdzie tłumaczenie jest zamawiane, sprawa wygląda inaczej. Jeśli trafi się tekst faktycznie nie do użytku, redaktor zwykle eskaluje sprawę do naczalstwa, które podejmuje jakieś negocjacje z tłumaczem (w rzadkich przypadkach odrzuca przekład). Dlatego w dalszej części piszę o przypadkach, kiedy osoba redagująca tekst ma jakąś władzę decyzyjną – na przykład o tym, czy tekst przyjąć do publikacji w portalu/czasopiśmie. Dla zdrowia psychicznego obu stron (redaktora i autora) należy przyjąć kilka zasad i starać się ich trzymać.

1. Jeśli tekst jest naprawdę, ale to naprawdę do niczego, nie warto się pastwić nad autorem. Nawet jeśli jest to osoba skrajnie pozbawiona autokrytycyzmu, a tekst może na spotkaniach towarzyskich służyć jako ozdoba imprezy, przy której wszyscy by płakali ze śmiechu. Skoro został przysłany, autor uznał, że się nadaje. My widzimy, że się nie nadaje i nie zostanie poprawiony, bo autor musiałby się jeszcze raz urodzić i nauczyć pisać po polsku. Odpowiednia w takich przypadkach jest krótka, sucha i uprzejma odpowiedź, przy czym „tekst nie spełnia standardów stawianych...” jest znacznie lepszym doborem słów niż „nie publikujemy wypocin ograniczonego przedszkolaka”. To ostatnie ewentualnie możemy powiedzieć kotu, jeśli jesteśmy pewni jego dyskrecji w tej sprawie.

2. Same błędy ortograficzne i/lub formalne nie świadczą o tym, że tekst jest do niczego. Jasne, może szlag trafić, jeśli w całym tekście znajdujemy spację przed przecinkiem, zamiast po niej, brak spacji przed nawiasem lub myślnikiem i inne tego typu kwiatki. Jasne, jak widzimy błędy ortograficzne, to rzuca nami. Jednakże zdarza się, że mimo to tekst jest nie najgorzej skonstruowany i merytorycznie do rzeczy. W tym przypadku w odpowiedzi nie należy absolutnie dowodzić, że tylko żłoby nie wiedzą, jak się stosuje spacje, a ortografii uczą w podstawówce. Jeśli się chce odnieść jakieś efekty, dobrze jest zacząć od pochwalenia tekstu (zawsze dobrze jest zacząć od pochwalenia tekstu!), a potem skoncentrować się na tym, że tego rodzaju drobne usterki (usterka znacznie mniej denerwuje ludzi niż sugerowanie, że popełnili błąd) bardzo zniechęcają czytelników – a można ich przecież bardzo łatwo samemu uniknąć, pilnując tych nieszczęsnych spacji. Na ortografię dobrze jest zasugerować autokorektę i/lub tzw. betę – osobę, która przeczyta ten tekst przed przesłaniem dalej i wyłapie „kwiatki”.

3. Nie należy wytykać autorowi błędów. Należy mu pokazać, jak może ulepszyć tekst. Owszem, to może się wydawać okropną hipokryzją, ale naszym celem nie jest bawienie się w moralizatorów, tylko uzyskanie dobrego tekstu. W tym celu zdecydowanie bardziej sprawdza się pisanie w duchu „tekst jest fajny, podobało mi się to i tamto, ale niestety miejscami jest trochę za dużo kolokwializmów – jeśli się ich pozbędziemy, będzie lepiej wyglądał”. Podobnie jak wyżej, lepiej jest pisać o „usterkach stylistycznych” a nie „marnym stylu”, o tym, że na wszelki wypadek przypominam, iż dane słowo znaczy trochę co innego, a związek frazeologiczny nie może mieć takiej postaci. Warto utrzymywać swoje wskazówki w duchu takim, że autor jest dobry, tylko widocznie miał chwilowe zaćmienie. Jeśli to ma sens, można zawsze zachęcać – że praktyka czyni mistrza, że widać niezły styl, który potrzebuje tylko wyrobienia i tak dalej. Wtedy mamy znacznie większe szanse na to, że nasze poprawki zostaną przyjęte do wiadomości, a mniejsze – że druga strona się zacznie wykłócać.

4. Nie naprawiać, jak nie jest popsute. To zawsze najtrudniejsze, ponieważ granica jest cienka. Zdarza się, że tekst jest poprawny gramatycznie, ale styl i płynność kuleje, wymuszając zmiany redakcyjne – to normalne. Ale trzeba nabrać dostatecznego doświadczenia, żeby widzieć, czego poprawiać nie należy. I to, że my byśmy napisali inaczej, to nie jest argument. W ten sposób zyskujemy też dobry argument do przepychania zmian – „podobało mi się to i to, więc zostawiłam, ale naprawdę uważam, że tamto trzeba zmienić”.

5. Negocjować. Zawsze zostawiać furtkę – „jeśli to się nie podoba, możemy popracować nad czymś innym”. Jeśli autorowi nie podoba się poprawka, należy mu pozwolić zaproponować swoją wersję. Jeśli jego wersji coś jest – dłubać dalej (ale już się nie upierać przy swojej oryginalnej poprawce, tylko proponować nowe). W końcu zwykle udaje się dojść do porozumienia, przy czym dla mnie barierą nieprzekraczalną jest poprawność gramatyczna. Tu nie ustąpię ani na krok, ale jeśli autor jako ten Rejtan się rozkłada przy swojej wersji stylistycznej – niech ma, dopóki to nie zawiera błędów. Mówiąc brutalnie, autor, który ma poczucie, że coś ugrał, to zadowolony autor.

poniedziałek, 13 czerwca 2011

Tłumaczenia wspomagane maszynowo

Ponieważ chwilowo nie mam tłumaczeń literackich, postanowiłam machnąć coś na temat „tłumaczeń technicznych” – czyli, mówiąc w skrócie, wszelkich ulotek, instrukcji obsługi, helpów i innych takich. To wyjątek od ogólnej zasady indywidualności tłumaczy – tłumaczenia dotyczące np. produktów jednej firmy powinny być do siebie tak zbliżone, jak to możliwe. Inne są także wymagania stawiane tłumaczeniu.

Załóżmy, że mamy jakieś Urządzenie, które na przednim panelu ma trzy guziczki. Ich opis w instrukcji obsługi wygląda następująco:
  • Zielony przycisk włącza Wodotrysk.
  • Czerwony przycisk wyłącza Wodotrysk.
  • Czarny przycisk uruchamia autodestrukcję Urządzenia.
W tym momencie wszystko jest jasne i zrozumiałe. Ale co będzie, jeśli te przekłady potraktujemy mniej konsekwentnie?
  • Zielony przycisk włącza Wodotrysk.
  • Za pomocą przycisku czerwonego można wyłączyć Fontannę.
  • Czarny guzik uruchamia autodestrukcję Urządzenia.
Po pierwsze, tak jest mniej elegancko i mniej profesjonalnie. Po drugie, użytkownik zaczyna się zastanawiać, czy „Wodotrysk” i „Fontanna” to dwie różne rzeczy, czy też może jedna i ta sama? W praktyce takie pomieszanie może sprawić, że instrukcja stanie się całkowicie niezrozumiała. Jasne, na pierwszy rzut oka to się wydaje mało prawdopodobne – siadasz do tłumaczenia i tłumaczysz konsekwentnie. Jednakże istnieją dwa zasadnicze powody, dla których takich niekonsekwencji jest niezwykle trudno uniknąć.

1. Te same teksty powtarzają się w różnych miejscach. W powyższym przykładzie może być tak, że ostrzeżenie przed czarnym przyciskiem pojawia się w różnych punktach obsługi, np. Podczas przenoszenia urządzenia pamiętaj o tym, że czarny przycisk uruchamia autodestrukcję Urządzenia. Często także w różnych punktach pojawiają się po prostu te same polecenia, w stylu Dokręć mocno śruby albo Kliknij przycisk „Zapisz”. Z oczywistych przyczyn ważne jest, żeby to było tłumaczone konsekwentnie, a w dłuższej instrukcji jest to niezwykle trudne do osiągnięcia.

2. Instrukcje mają skłonności do przyrastania w czasie. Kolejne wersje instrukcji różnią się zwykle od siebie tylko pewnymi elementami. Może być np. tak, że do nowego modelu wspomnianego wyżej Urządzenia został dodany fioletowy przycisk, który sprawia, że Urządzenie robi „ping”. Poza tym nic się nie zmienia, więc instrukcja pozostaje ta sama, poza tym, że w różnych jej punktach pojawia się dodatkowa informacja Fioletowy przycisk włącza funkcję PING, a pewne kawałki mogą zostać odpowiednio zmodyfikowane (np. zamiast Na przednim panelu znajdują się trzy przyciski powinno teraz być Na przednim panelu znajdują się cztery przyciski). I co teraz? Wychodzi, że trzeba słowo po słowie porównać wersje oryginalne, podkreślić sobie różnice, wziąć poprzednie tłumaczenie, odszukać odpowiednie miejsca, wprowadzać poprawki... Słabo wykonalne.

Tu właśnie na pomoc przychodzą „tłumaczenia wspomagane maszynowo”, których nie należy mylić z „tłumaczeniami maszynowymi”. Te drugie są w całości robione przez automat, program tłumaczący (i ewentualnie sprawdzane przez człowieka potem). W tłumaczeniach wspomaganych maszynowo zawsze tłumaczem jest żywy człowiek. Jednakże pracuje on w specjalnym programie (takim jak np. XLIFF Editor firmy Lionbridge, TRADOS i inne), który to program dzieli tekst oryginalny na „segmenty” (najczęściej po prostu na pojedyncze zdania oryginału), a tłumacz kolejnym segmentom dopisuje tłumaczenie (oczywiście widzi przy tym szerszy kontekst, nie tylko ten kawałek, który tłumaczy).

Para zdań „oryginał-tłumaczenie” ląduje następnie w bazie danych online. Kiedy po raz kolejny w tłumaczeniu pokaże się takie samo zdanie, program automatycznie podsunie sugestię – to już jest w bazie przełożone tak i tak, zatwierdzamy czy modyfikujemy? Ważne, że to jest właśnie sugestia, program nie może sam „decydować”, ponieważ chociażby w polskim, z powodu odmiany wyrazów, to samo angielskie zdanie można przekładać ciut inaczej zależnie od kontekstu. Np. left może znaczyć lewa strona, w lewo, z lewej... albo pozostało. To pozwala też oszczędzić czas przy tłumaczeniu kolejnych wersji instrukcji, gdzie wszystkie takie same kawałki będą się same podstawiały z bazy.

Zwykle program może także sugerować, że zdania są podobne, co pozwala uniknąć niekonsekwencji. Wracając do przykładu z początku: kiedy już mamy przełożone zdanie Zielony przycisk włącza Wodotrysk i chcemy „dotłumaczyć” nowy fragment, po otwarciu segmentu zawierającego zdanie Fioletowy przycisk włącza funkcję PING zobaczymy podpowiedź tłumaczenia Zielony przycisk włącza Wodotrysk, w którym zaznaczone zostają kawałki różniące się od tłumaczonego zdania. Dzięki temu widzimy, że w bazie jest zdanie nieidentyczne, ale podobne i możemy zastosować taką samą składnię, unikając pokazanych na początku niekonsekwencji. Raz jeszcze podkreślam, że tu nie chodzi tylko o estetykę, ale po prostu o przejrzystość takiej instrukcji. No i o oszczędność czasu, bo zamiast tłumaczyć zdanie o przyciskach na panelu od zera mamy już podstawione dla Na przednim panelu znajdują się cztery przyciski starą wersję Na przednim panelu znajdują się trzy przyciski i zamiast wklepywać wszystko od początku, podmieniamy tylko jedno słowo.

Baza oczywiście nie ogranicza się tylko do tego. Zwykle ma np. doinstalowany własny „słownik”, obejmujący pojęcia dotyczące danego produktu albo producenta. W tym słowniku możemy np. zamieścić, że Wodotrysk ma się nazywać Wodotrysk, a nie Fontanna (w zwykłym słowniku dowiemy się, że to synonimy). Przekładając na inne, należy np. decydować, czy na angielskie button używa się słowa guzik, czy przycisk, to karta czy zakładka, a link to link albo łącze. Można też wtedy po zakończeniu tłumaczenia generować raporty, sprawdzające np. czy zgadzają się użyte w oryginale i tłumaczeniu liczby (łagodnie mówiąc, dość istotne, chociażby przy ulotkach leków).

Tłumaczenia techniczne nie są romantyczne. Wspomaganie maszynowe ma poważne wady, np. nie pozwalając na bardziej naturalny układ tekstu, ponieważ trzeba się trzymać zasady „zdanie oryginału” = „zdanie tłumaczenia”. Jednakże bardzo ułatwiają życie i pozwalają osiągać w miarę spójne i porównywalne wyniki tłumaczenia od najrozmaitszych tłumaczy pracujących w najrozmaitszym czasie.

Jako że notka była długa i sucha, wklejam na pociechę zdjęcie moich kotecków.
Od razu lepiej, prawda?

środa, 8 czerwca 2011

Co można tłumaczyć?

Po pierwsze, odesłałam dzisiaj "Klucz" do Wydawnictwa. Zobaczymy, co dalej, na razie mam chwilę oddechu (względnego), chociaż nie obraziłabym się, gdyby potrwała jak najkrócej. W drugim czytaniu nie znalazłam już nie poważniejszego do dzielenia się ze światem, poza wątpliwościami dotyczącymi śpiewających papug - niech redaktor decyduje, czy lecimy z nimi, czy je na coś wymieniamy.

Po drugie, zostałam podlinkowana na blogu wydawnictwa i jestem teraz dumna, blada i zmotywowana do pisania (mimo upału).

Po trzecie, w komentarzach do poprzedniej notatki padło pytanie, czy można "samemu" przetłumaczyć jakąś książkę.

Żeby wydawać książki, trzeba oczywiście mieć wykupione licencje - ale to jest zmartwienie wydawnictwa, nie tłumacza. Tłumacz dostaje od wydawnictwa propozycję i bierze (albo i nie), natomiast cała strona prawno-finansowa go nie musi obchodzić. Oczywiście nikt nikomu nie może zabronić wziąć i przetłumaczyć jakiejś książki - ale coś takiego można nazwać "tłumaczeniem fanowskim" (niezależnie od tego, na ile profesjonalna byłaby zaangażowana w to osoba). Fanowskie tłumaczenia książek istnieją, ale są w zasadzie odmianą piractwa - nawet jeśli książka nie wyszła w Polsce, to takie tłumaczenie i tak nie jest legalne. Jasne, mało prawdopodobne, żeby ktoś na to zwrócił uwagę, bo "szkodliwość" czynu jest mikra, ale trudno coś takiego prezentować jako doświadczenie zawodowe.

Niemniej istnieją dobre sposoby, żeby ćwiczyć tłumaczenie. W internecie nie brakuje ludzi, którzy publikują swoje opowiadania za darmo i dla całego świata. Zwykle jest im bardzo miło, jeśli się do nich napisze z grzecznym pytaniem, czy można przełożyć ich twórczość na swój język. Oczywiście to wymaga pewnej odwagi i samozaparcia, ale naprawdę nie jest takie trudne. W najgorszym razie dostanie się grzeczną odpowiedź, że jednak nie, bo coś tam. Potem takie opowiadania czy powieść można albo publikować na własnym blogu, albo na jakiejś stronie (przykładem może być "moja" Tanuki-Czytelnia) - przy czym strona jest o tyle lepsza, że miewa jakąś redakcję, która rzuca okiem na to, co się stworzyło, za to na własnym blogu ma się pełną kontrolę nad "publikacją" i generalnie można robić, co się chce. Na tej samej zasadzie można tłumaczyć czyjeś artykuły czy eseje na jakiś interesujący nas temat. Dobra rada - należy wybierać osoby publikujące samodzielnie, a nie np. felietonistów z wielkiego portalu - oni prawdopodobnie nawet nie mają prawa udzielić zgody.

W każdym razie przy tłumaczeniach zdecydowanie sprawdza się, że ćwiczenie czyni mistrza - tylko warto, żeby ktoś przytomny te tłumaczenia potem czytał i dzielił się jakimiś radami, bo nie ma cudów - samemu się własnych słabości nie widzi.

sobota, 4 czerwca 2011

"Klucz" - drugie czytanie: 20/40 rozdziałów

Drugi tom, czyli "Mrok", ma już okładkę, pokazaną na blogu Wydawnictwa Jaguar. Z mojego punktu widzenia - za mało szafirowa, ale pewnie lepiej, żeby nie tłukła za bardzo po oczach. Grzebałam po sieci za jakimiś informacjami na temat "Straży" i nie znalazłam niczego (nie pomaga, że próby szukania recenzji zawsze powodują zaspamowanie wyników wyszukiwania stronami sklepów internetowych) - nawet na stronie Empiku nikomu nie chciało się wrzucić do tego żadnego własnego opisu. Szkoda trochę, chociaż i tak nikła szansa, że dowiedziałabym się tego, co mnie najbardziej interesuje, czyli jak wypadło tłumaczenie.

Ja siedzę w tym momencie nad drugim czytaniem "Klucza". Wnioski - może i tłumaczyło się fajnie, ale zostawiłam po sobie tonę literówek, które teraz muszę tępić (a pewnie i tak zostanie coś dla redakcji i korekty). Szczególnie uciążliwe są słonie - niestety jedna z postaci ma talent kryjący się w dłoniach, te dłonie odmieniają się tam przez wszystkie przypadki, a "d" i "s" są obok siebie na klawiaturze... Wyrzuciłam już na zbitą trąbę chyba z dziesięć słoni (chociaż - w sumie byłoby fajnie mieć takie słonie do odwalania brudnej roboty za nas!). Poza tym do szału doprowadza mnie "genderless" i znalezienie mu nieobraźliwie i osobowo brzmiącego odpowiednika po polsku, a jeszcze bardziej złości mnie "transportation", która w ogóle nie ma żadnego rozsądnego tłumaczenia, jak się nad tym zastanowić.

Jak dobrze pójdzie, jeszcze z tydzień i... oddam "Klucz", co oznacza, że wyplączę się raz na zawsze z tej trylogii (nie licząc korekty autorskiej i takich tam). Co dalej? Sama chciałabym wiedzieć. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że "coś" dalej dostanę, a biorąc pod uwagę moje preferencje, to będzie coś z elementami fantastyki. Mam tylko nadzieję, że pogodne - zdecydowanie wolę pogodne książki! (Podobnie jak pogodne filmy i pogodne serie anime - jak chcę czegoś ponurego, to mogę włączyć wiadomości). Chociaż, jakiś czarny humor też mógłby działać. Byle nie mrok, rozpacz i jesienny deszcz padający nawet wiosną.

wtorek, 31 maja 2011

O cudzysłowach, średnikach i myślnikach (ale nie o przecinkach)

O przecinkach nie będzie, ponieważ ich stanowczo nie lubię. Owszem, staram się je stosować we właściwych miejscach, ogólnie jednak mamy zawarty pakt o wzajemnej nieagresji: ja się na ich temat nie wymądrzam, a one w zamian za to nie będą mnie kompromitować.

Wymienione wyżej trzy rodzaj znaków łączy natomiast to, że ich zastosowanie w języku angielskim i polskim jest inne. Albo raczej podobne, ale często się nie do końca pokrywające.

Podstawową i rzucającą się od razu w oczy różnicą między tekstem literackim w języku angielskim a polskim jest oznaczenie dialogów. Angielskie ujęte są w cudzysłów, polskie natomiast zaczynają się od myślnika. Jeśli zobaczycie gdzieś dialog po polsku, a w cudzysłowach, to znaczy tylko, że ktoś przy obróbce tego tekstu poważnie nawalił – to nie jest poprawna metoda. Po angielsku prawidłowe jest także zaczynanie czyjejś kwestii na końcu akapitu opisowego, jeśli tylko jest z nim logicznie powiązana – po polsku nowa kwestia dialogowa zawsze musi się zaczynać od nowego akapitu (z wcięciem!). Inaczej także stosowane są wtrącenia w rodzaju „powiedział”, „mruknęła” etc. – ale ich prawidłowe stosowanie to inny i dość szeroki temat. Za to w języku angielskim na określenie czegoś w przenośni, w przybliżeniu lub ironicznie stosowane używane są apostrofy – ‘ – zamiast polskich cudzysłowów właśnie. W języku polskim apostrof używany jest albo w odmianie rozmaitych niepolskich nazwisk i imion, albo też dla oznaczenia kultywarów, czyli odmian roślin ozdobnych (np. róża ‘Guinee’).

Ze średnikiem sprawa jest prostsza: stosowany jest podobnie, czyli dla oddzielenia dwóch zdań równoważnych. Istotne jest natomiast coś innego. W języku angielskim średnik jest stosowany znacznie częściej – po polsku to jeden z rzadziej używanych znaków przestankowych. Dlatego nie ma nic złego w pojedynczym średniku, ale jeśli natrafiamy na tekst szczególnie w nie bogaty, rozsądniej jest dzielić w tłumaczeniu takie zdania na dwa, co zwykle jest możliwe bez większego problemu.

O myślnikach, zwanych też pauzą, warto wiedzieć jedną rzecz (o ile ktoś tego jeszcze sam nie zauważył). W angielskich tekstach literackich są stosowane na końcu kwestii dialogowej lub nawet w narracji dla oznaczenia zawieszenia – urwania w pół zdania, bez dotarcia do kropki. Dokładnie do tego celu stosowany jest po polsku wielokropek, który akurat tę samą funkcję pełni i w angielskim – czyli wielokropki „tłumaczymy” jako wielokropki, a myślniki na końcu kwestii dialogowej także tłumaczymy jako wielokropki. Proste.

Na bis dopowiem jeszcze, że po polsku nie stosuje się podwójnego wykrzyknika ani podwójnego znaku zapytania. Jeśli coś takiego znajdujemy w tekście angielskim, to albo skracamy do pojedynczego znaku, albo też rozszerzamy do trzech.

czwartek, 26 maja 2011

"Klucz" - pierwsza wersja tłumaczenia

Na Targach Książki byłam, dwa razy mało mnie ochroniarze pana premiera nie rozdeptali, za trzecim siedziałam bezpiecznie na stoisku Jaguara, gdzie wpadłam na małe plotki. Nabyłam drogą kupna książkę o przesądach, ale niestety tłumaczoną, więc o ile jest tam sporo ciekawostek, o tyle szkoda, że nie ma całego bogactwa polskich zwyczajów. Jak można nie wiedzieć, dlaczego nie wolno kłaść bochenka chleba "na grzbiecie"?

Poza tym dostałam "Straż". Zacznę od ponarzekania - okładka nie jest zła kompozycyjnie, ale trochę mało się wyróżnia, wygląda jak kolejne fantasy nr 89729837. Inna rzecz, że trudno w tej książce wymyślić jakiś dobry motyw na okładkę, szczególnie w pierwszym tomie... Za to grzbiet mi się bardzo podoba, szczególnie maleńki zegar. Z narzekania dalszego: za szerokie marginesy, przez co książka wydaje się "tłustsza" - a przecież nic jej nie brakuje, to całkiem solidny kawałek powieści. Za to rozstrzelenie wyrazów, tak bardzo mi potrzebne do szczęścia, wyszło świetnie i elegancko. Ciekawe tylko, ile osób uzna to za błąd druku...

W międzyczasie spędziłam cztery dni w Mikołajkach, wykorzystując moje wykształcenie biologiczne w celu bycia pomocą naukową dla młodzieży licealnej. A dokładniej: poprosiła mnie przyjaciółka, żebym towarzyszyła jej i jej licealistom na zajęciach terenowych. Młodzież była nieco zdziwiona tym, że na "wycieczce" ma czas zagospodarowany rozmaitą pracą i zajęciami od rana do nocy, a zawalenie tego kawałka materiału może oznaczać zawalenie roku... Ale oni przeżyli, ja przeżyłam, a na bis poznałam przeuroczą fretkę i miałam dziką przyjemność oglądać pod binokularem rozwielitki, słoniczki, oczliki, wrotki, toczki i resztę ferajny. Oraz doszłam do mistrzostwa w posługiwaniu się przyrządem do wyciągania kleszczy. Zdumiewające i przyjemne jest to, że nie zapomniałam jeszcze, czego mnie nauczono na studiach: wystarczyło rzucić okiem na to czy tamto i po prostu otwierały się dawno nieużywane szufladki z ładnie poukładanym materiałem, gotowym do użycia. Mimo wszystko nie zmarnowałam czasu na tym kierunku: fajnie jest móc zrobić sobie urlop od redagowania i tłumaczenia, żeby pouczyć kogoś ekologii.

A dokładnie wczoraj skończyłam pierwszą wersję tłumaczenia "Klucza". Niestety dowiedziałam się czegoś nowego: jak się pracuje nad trylogią w tempie tom za tomem, to niezależnie od tego, jak bardzo podobała się nam ona na początku, na końcu zaczyna już trochę nosem wychodzić. W efekcie zaczyna się mieć wrażenie, że to wszystko jest do niczego - i książka, i przekład i w ogóle cały świat. A także traci się resztki kreatywności i zaczyna zamęczać otoczenie pytaniami w rodzaju "synonim do słowa szaleństwo, tylko żeby nie był obraźliwy ani śmieszny" (i nie, to wcale nie jest łatwe pytanie - ostatecznie musiałam zrezygnować z jednego "szaleństwa" w ogóle, bo niczego nie znalazłam). Teraz kilka dni (tydzień?) odpoczynku i zaczynam to zczytywać po raz drugi. Chyba że w międzyczasie wpadnie mi korekta autorska "Mroku" - rozmawiałam z jej redaktorem i jestem dobrej myśli, wyraźnie ma bardzo podobny sposób patrzenia na materiał oryginalny do mojego, więc przynajmniej nie będzie problemu "różnic w wizji".

Postaram się za parę dni wrzucić notkę, której szkic już mam - o cudzysłowach i apostrofach. Łapię się na tym, że chętnie dałabym tu biografię kociąt, ale mimo wszystko ten blog nie miał służyć wypadom prywatnym, a dokumentacji pracy - powiedzmy - zawodowej.

środa, 11 maja 2011

Wreny i inne Chyżwary

Nadal nie widziałam jeszcze na oczy pierwszego tomu "Strażników Veridianu". Może uda mi się go wycyganić na Targach Książki - są w tym tygodniu w Warszawie, w Pałacu Kultury, otwarte dla publiczności od 13 do 15 maja. Muszę się tam przejść przynajmniej w jeden z tych dni i zobaczyć, co ciekawego się dzieje - tym bardziej, że Targi są pod nowym zarządzaniem i ciekawa jestem, co z nimi zrobią.

Tłumaczę sobie dalej "Klucz" i idzie mi całkiem szybko, chociaż jest to jednak potężna kobyła - grubsza od poprzednich tomów. Z ciekawostek do podzielenia się z ogółem mogę za to podać coś z poprzedniego tomu, czyli "Mroku". Mianowicie - wreny. Co to jest angielskie wren to ja wiem bez zaglądania do słownika: strzyżyk. Czyli taki mały percyndel z bogatą zresztą mitologią (przynajmniej na Wyspach Brytyjskich). Co jednak zrobić w przypadku, kiedy w książce stworzenia nazywane wren (notabene - to liczba zarówno pojedyncza, jak i mnoga) w ogóle ptaków nie przypominają? Są generalnie mało sympatyczne, a z wyglądu najbliżej im do ożywionych gargulców. Czy zatem tłumaczyć je jako "strzyżyki"?

Prawdę mówiąc, pamiętam przypadek, który może się wydać podobny - chodzi o powieść science-fiction "Hyperion" Dana Simmonsa. Otóż występuje tam istota, która w oryginale nazywa się "Shrike", a z której tłumacz zrobił "Chyżwara". Shrike to dosłownie dzierzba i przypuszczam, że tłumaczowi po prostu z niczym się nie skojarzyła, więc uznał, że nie będzie pchał w polską wersję przypadkowego ptaszka. Problem polega na tym, że ptaszek przypadkowy nie był. Owszem, rzeczony Shrike to obca i bardzo dziwaczna istota, w niczym ptaka nieprzypominająca, ale... Dzierzby mają niemiły dla wrażliwych ludzi zwyczaj: kiedy złapią większego owada albo mniejszego gryzonia, nadziewają go sobie żywcem na kolec i zostawiają do późniejszego spożycia (ten kolec to zwykle tarnina albo głóg, a w naszych czasach - także drut kolczasty wokół pastwisk). I tę właśnie cechę (acz nie ma mowy o tarninie ani o myszach) dzielił z nimi książkowy Shrike - zatem uciekając od dzierzby, tłumacz utrupił fajną metaforę. Że ludzie by nie wiedzieli? Niech sobie sprawdzą. Ciocia Wikipedia nie gryzie, podobnie jak wujek Google.

Prawdę mówiąc, przez długie tygodnie głowiłam się, co mają "moje" wreny wspólnego ze strzyżykami. Nie znalazłam niczego, ale to dokładnie niczego. Przeszukałam też potencjalne znacznie slangowe - dowiedziałam się, że tym słowem niegdyś określano w Anglii towarzyszące armii prostytutki, ale później, w czasie pierwszej wojny światowej, miało też bardziej szlachetne znaczenie. "Wrens" to były członkinie Women's Royal Naval Service... OK, dobra. To dalej nie miało nic wspólnego z moimi wrenami. Zaczęłam pomału dochodzić do wniosku, że australijska skądinąd autorka po prostu sama wymyśliła to słowo (względnie wzięła je losowo ze słownika) i w ogóle nie zastanawiała się nad jego znaczeniem. Argumenty "za" są takie, że w samej książce żadna z postaci w żaden sposób nie komentuje nazwy tej rasy - chociaż, gdyby dziwaczna rasa potworów nazywała się tak samo, jak małe i sympatyczne ptaszki, to wypadałoby, żeby ktoś się tym faktem chociaż zdziwił.

Ostatecznie zatem postanowiłam zaryzykować i zostawiłam właśnie wreny - po polsku to się dobrze czyta i wiadomo, jak wymówić, a te "strzyżyki" z kolei by sprawiały, że czytelnik zachodziłby w głowę, co ma strzyżyk wspólnego z gargulcem. Co więcej, w jednym miejscu występuje to jako nazwisko - a John Wren brzmi lepiej niż John Strzyżyk. Czy to dobra decyzja? Licho wie. Pewnie ktoś z czytelników uzna, że nie wiedziałam, iż wren znaczy strzyżyk. Od razu mówię, że pchanie jakiegoś własnego słowa też nie miałoby tu specjalnego sensu. Co innego vulton - to są z kolei (takoż nieprzyjemne) ptaszyska faktycznie nieco sępowate, a słowo jest z pewnością wymysłem autorki. Zrobimy z tego "sępony", bo "sępiarz" ma już slangowe znaczenie i nie warto go przywoływać.

piątek, 6 maja 2011

Mała apoka... aktualizacja

Tym razem będzie krótko i w większości nie na literacki temat. Może - przy odrobinie szczęścia - uda mi się wrzucić za kilka dni prawdziwą notkę. Nawet mam pomysł o czym... W każdym razie w ramach wyjaśnień ogólnożyciowych, licząc od początku roku dopadły mnie:

- terminy;
- powrót na stanowisko redaktor naczelnej serwisu Tanuki.pl (po prawie rocznej przerwie);
- recenzje do redakcji oraz terminy;
- choroba koteczki;
- terminy, recenzje, jeszcze więcej recenzji;
- śmierć koteczki i nabawienie się bardzo małych kocich dzieciaków ze schroniska;
- wiosenny sezon na anime i koniec sezonu zimowego;
- recenzje w ilości hurtowej (patrz punkt wyżej), terminy w ilości gnębiącej, skrzecząca rzeczywistość w ilości nieznośnej.

W efekcie pewnie trochę przegwizdałam podstawowe założenie tego bloga, czyli blogowanie tłumaczenia. Ale może nic straconego? Sytuacja aktualna:

Błękitnokrwiści - czekam na szósty tom, Lost in Time, który ma wyjść w USA jesienią. To oznacza, że jak dobrze pójdzie, dostanę go w środku lata, żeby nasza premiera była niedługo po amerykańskiej. Melissa de la Cruz potwierdziła podobno, że Błękitnokrwiści będą się składać z siedmiu tomów. Witches of the East End "podebrało" wydawnictwo z Krakowa, więc nie będę się musiała tym zajmować (i chyba mnie to cieszy - sceny erotyczne w Krwawych Walentynkach mi wystarczyły do szczęścia). Jeśli chodzi o "spin-off o Bliss", czyli Wolf's Pact, to chwilowo mało co wiadomo. Pierwszy tom ma być chyba w przyszłym roku, a czy zostanie to wydane i czy ja to będę tłumaczyć - to się zobaczy.

Strażnicy Veridianu - czwartego maja miał się ukazać pierwszy tom, czyli Straż - Empik go dalej listuje jako niedostępny, więc może na okazję świąt wszelakich była lekka obsuwa. Jestem bardzo ciekawa, czy się spodoba i jakie będzie miał recenzje - zawsze grzebię po sieci w ich poszukiwaniu. Drugi tom, Mrok, powinien na dniach trafić do mnie do korekty autorskiej - ma być wydany w połowie czerwca. Nad trzecim, czyli Kluczem aktualnie siedzę i mam zrobioną jakąś połowę "surowego" tłumaczenia. Ogólne przemyślenia, decyzje i problemy powrzucam może następnym razem - trochę tego jest, ale generalnie ta trylogia okazała się dla mnie prostsza niż początkowo sądziłam. Chociaż - ze względu na różnice stylu i tempa czasem odchodzę od oryginału i zawsze wtedy jest pytanie, czy nie za dużo... Ale tłumaczenie literackie nie polega na trzymaniu się oryginału jak pijanu płotu. Zobaczymy, ważne, żeby się to dobrze czytało.

Lionbridge - sytuacja bez zmian, poza tym, że biorę trochę mniej zleceń, bo zajmuje mnie tłumaczenie. Dalej pracuję dla tego samego projektu, o którym więcej napisać nie mogę, bo zabrania mi tego umowa - nie wolno mi zdradzać, jakich klientów ma mój szanowny pracodawca. W każdym razie jestem okopana na z góry upatrzonych pozycjach i zawsze jest to solidna podmurówka miesięcznego budżetu.

Tanuki.pl - o bogowie... Nie narzekam. Sama chciałam. I generalnie jestem zadowolona. Ale bycie naczelną to nie jest tylko tytuł honorowy. Oznacza to, że redaguję wszystkie recenzje anime i mang pojawiające się w tym portalu, a na bis sama niektóre piszę. W efekcie dziennie na Tanuki schodzi mi lekko licząc godzina, a bywa, że i kilka. Tanuki.pl funkcjonuje na zasadzie półamatorskiej - niby nikt za nic pieniędzy nie dostaje, ale udało się skompletować całkiem fachową ekipę. Jeśli uda mi się zmobilizować do pisania, może jeszcze kiedyś coś o tym skrobnę - bo to też jest rodzaj ciekawostki, funkcjonowanie redaktora w serwisie internetowym i w ramach wirtualnej redakcji.

...Przy czym "o ile uda mi się zmobilizować" jest tutaj kluczowe...

poniedziałek, 24 stycznia 2011

Wielkie litery i kursywa

Mocny plan aktualizacji bloga co kilka dni dostał dość gwałtownie w łeb. Niestety wszystko wskazuje na to, że w przewidywalnej przyszłości czasu na tego rodzaju zabawy będę miała raczej mniej niż więcej. On the bright side, nie zawiodę licznej rzeszy czytelników, bo mimo ambitnych planów byłam zbyt leniwa, żeby to przedsięwzięcie rozreklamować.

Żeby jednak nie marnować miejsca, wspomnę o dwóch sposobach wyróżniania, które przełażą niezapraszane z języka angielskiego do polskiego. To tak w kwestii rzeczy, których należy unikać, zarówno w tekstach tłumaczonych, jak i autorskich.

Całe mnóstwo osób ulega pokusie, aby - śladem języka angielskiego - ważne Słowa pisać z wielkiej litery. Prawie w każdej anglojęzycznej książce jest tak zapisywane praktycznie wszystko, co nietypowe albo istotne dla fabuły, od nazw zawodów poczynając, na nazwach technik magicznych kończąc. Mówiąc krótko: język polski tego nie lubi.

Nie ma tu jednak żelaznej zasady. Istnieją liczne przypadki, kiedy zastosowanie wielkiej litery uważam za w miarę rozsądnie uzasadnione: przede wszystkim wtedy, kiedy chcemy słowo wyróżnić i podkreślić, że ma ono specjalne, a nie zwykłe znaczenie. Na przykład w "Strażnikach Veridianu" w hierarchii Straży istnieją trzy poziomy, w oryginale nazwane Apprentice, Trainer i Master. Kierując się duchem języka polskiego nie próbowałam robić z Apprentice - Czeladnika (to słowo pasuje do umiejętności "rzemieślniczych", względnie magii, ale nie do parawojskowej organizacji) i zdecydowałam się po prostu na Ucznia. Z wielkiej litery właśnie dlatego, że podkreślić - miejscowe liceum ma mnóstwo uczniów, ale bohaterka staje się Uczennicą - i kiedy to słowo jest w ten sposób zapisane, od razu wiadomo, o jaki kontekst chodzi. Podobnie potraktowałam dwa pozostałe stopnie: Nauczyciela (znowu - Trener ma konotacje sportowe) i Mistrza. Z wielkiej litery piszę również Prophecy/Proroctwo.

Jednocześnie jednak jestem zdania, że wszędzie tam, gdzie tylko się da, należy unikać tych wielkich liter. Bo jeśli się ich nie unika, to tekst zaczyna wyglądać pretensjonalnie. Nawet jeśli w oryginale mamy przedmiot zrobiony z Gwiezdnego Metalu, po polsku powinno się go zrobić ze zwykłego gwiezdnego metalu. Jeśli w "Strażnikach Veridianu" osoby zdolne czytać innym w myślach nazywa się "Truthseer", ja nazywam ich myślowidzącymi. Jak widać - tutaj nie ma jednej metody, ale dobra zasada mówi, żeby wielkich liter w tekście nienadużywać, czyli unikać ich wszędzie tam, gdzie tylko jest to możliwe.

Natomiast nie należy - ale serio nie należy - przenosić innego oznaczenia ważności z tekstów angielskich, czyli kursywy. W angielskim jest ona stosowana dla podkreślenia nacisku albo wagi emocjonalnej danego słowa lub zdania. Można oczywiście uważać, że brak podobnego ozdobnika pozbawia tekst części oryginalnego wyrazu i emocji, ale piszę serio: to jest po prostu niepoprawne językowo. I stosowanie tego środka w licznych przekładach książek absolutnie nie czyni go poprawnym. Zresztą po to między innymi męczymy się z całą naszą odmianą i nie mamy ustalonego raz na zawsze szyku zdania, żeby właśnie za sprawą samej konstrukcji przekazać to, co chcemy.

Jeśli jednak jakiś odpowiednik tego nacisku jest nam absolutnie do szczęścia potrzebny, mamy różne wyjścia. Załóżmy, że jedna postać mówi do drugiej z naciskiem "Isabel." - po polsku możemy użyć wykrzyknika, "Isabel!", który, o czym warto pamiętać, oznacza nie tylko podnoszenie głosu, ale także właśnie nacisk. Podobnie robimy w przypadku pytania "Are you sure?" - tu także można dodać wykrzyknik do znaku zapytania (chociaż można też po prostu pominąć tę kursywę - zapewniam, że z ogólnego kontekstu sceny powinno wyniknąć, co tu jest istotne.

Drugim sposobem na podkreślenie, że coś jest w a ż n e jest rozstrzelony druk. Od razu powiem, że to, czegu użyłam, w przykładzie, to nie jest prawdziwy rozstrzelony druk, tylko spacje pomiędzy literami. Przy rozstrzelonym druku litery znajdują się bliżej siebie, tak że widać, że tworzą jedno słowo. W Wordzie odpowiednia opcja znajduje się w oknie edycji czcionek (tym, gdzie można wybrać np. indeks górny albo dolny), w zakładce zatytułowanej "Odstępy między znakami". Bardzo zdecydowanie zachęcam do zastępowania tym kursywy. Kursywie jako sposobowi wyrażania emocji mówimy stanowcze nie!

poniedziałek, 10 stycznia 2011

Pułapki prostoty

Dopadł mnie chwilowo dobrze znany atak paniki, który przychodzi zwykle na początku powtórnego czytania "surowego" przekładu. W tym momencie robię się przekonana, że przekład jest koszmarny, morduje z zimną krwią i szczególnym okrucieństwem oryginał, wydawnictwo mi go odrzucić, a nawet jeśli nie, to w życiu nie da nic następnego... i tak dalej. Nie piszę tego, żeby się głupio krygować - po prostu mam wrażenie, że tego rodzaju fazy zdarzają się w życiu tłumaczki i warto pamiętać, żeby się im nie poddawać, bo w końcu przejdą. Tym bardziej, że obecnie nakłada się na to nadmiar zleceń z Lionbridge i ogólne poczucie, że Historia planuje zrobić ze mnie szwoleżera albo naleśnik. Przy czym prędzej zapewne to drugie.

Z ciekawostek - "Zbłąkany anioł" i "Krwawe walentynki" zostaną wydane jako jedna, scalona książka. Może i lepiej... "Krwawe walentynki" były chyba jednak zbyt małe, żeby się obronić samodzielnie. Szczególnie przy tych wszystkich nowych VAT-ach.

Wracając jednak do meritum, czyli do "Straży", której pierwsze dziesięć rozdziałów zdołałam jednak przetrzepać i doprowadzić do pionu. Czas teraźniejszy z oryginału został jednak bezlitośnie wymordowany. Próbowałam go zachować na przestrzeni jednego rozdziału, żeby zobaczyć, jak wychodzi (ewentualnie mogłam pod to przerobić resztę), próbowałam zachowywać go we fragmentach. W obu przypadkach wyglądał dziko i nienaturalnie. Trudno się mówi, nie da rady go zatrzymać. Obawiam się, że miejscami zmieniłam też trochę rytm oryginału, bo w przekładzie wychodzi za wiele zdań opartych na identycznym schemacie, z imiesłowem w środku - jedno za drugim wyglądają nienaturalnie.

Wygrzebałam się jakoś z tego nieszczęsnego truthseer - zostanie myślowidzący. Znacznie większy problem sprawiły mi trzy pozornie prościutkie słówka: mountain, mortal i produce. Wydawać by się mogło, że nie ma to nad czym kombinować - ale za każdym razem dokładne tłumaczenie potrafi się z tych czy innych przyczyn omsknąć. Nie zawsze to jakieś złożone neologizmy są najtrudniejsze - czytelnicy najczęściej zżymają się o takie przypadki, kiedy angielski jest oczywisty, a tłumacz się gimnastykuje. Ale gimnastykuje się, bo musi.

Mountain to oczywiście góra. Każdy o tym wie, jeśli choćby liznął angielskiego. Słówko proste, oczywiste i jednoznaczne... Zaraz. Guzik, a nie jednoznaczne. Po polsku może się odnosić do elementu rzeźby terenu, ale też do góry czegoś - domu, piżamy. W tym konkretnym przypadku problem polega na tym, że mówimy o konkretnym szczycie w pobliżu miasta, który ma wprawdzie jakąś nazwę, ale miejscowi nazywają go po prostu "górą". Tamże mieszka jeden z bohaterów, a inni dość często stają w sytuacji, kiedy należy napisać "po obiedzie poszedłem na górę", albo "umówiliśmy się, że spotkamy się na górze". Dwuznaczne i nie bardzo zrozumiałe. Można próbować z góry robić wzgórze (albo pagórek), ale sądząc z opisu, nie pasowałoby to - to uczciwa, spora góra, a nie jakaś kopka. Chociaż nie znoszę uciekać się do wielkich liter, tym razem zastosowałam właśnie taki wybieg - będzie Góra, chociaż w oryginale jest pisana małą literą. Ale trudno o jakiś lepszy pomysł.

Mortal - czyli śmiertelny albo śmiertelnik - ma podobny zakres znaczeniowy po angielsku i po polsku. W obu przypadkach może chodzić o coś skrajnie niebezpiecznego ("śmiertelne niebezpieczeństwo", "śmiertelna pułapka") i o coś mogącego umrzeć - czyli przeciwieństwo "nieśmiertelnego". Tutaj jednak mortal jest stosowane raczej jako opozycja do "nadprzyrodzony" - na oznaczenie zwykłego świata, w odróżnieniu od magicznych miejsc, przez które możliwe są podróże w czasie i w których mieści się kwatera główna Straży. Mortal natomiast jest stosowane w kontekstach mortal school, mortal home i tak dalej. Rozwiązaniem w tym przypadku jest po prostu niekonsekwencja - piszę o świecie śmiertelników, ale większość zamieniam na zwykłe albo ziemskie cośtam.

Na koniec wredne słówko produce, którym jest opisane zjawisko polegające na tym, że pewien pan wyciąga przedmioty z powietrza. Rzecz polega na tym, że on ich, o ile pamiętam, nie stwarza, tylko pewnie skądeś sprowadza. Ale nawet gdyby, to i tak "stworzył stołek" brzmiałoby głupio i przywoływało obraz faceta, który rzuca wszystko i przez godzinę dłubie w jakimś pniaku, żeby jego gość miał na czym posadzić tyłek. "Teleportował"? Może, ale coś mi się widzi, że nie bardzo, zresztą pakowanie jakichś mocy albo czynności, których się nie jest pewnym potrafi dać potem paskudne a nieprzewidziane konsekwencje. Tym razem efektem moich starań była także zaawansowana gimnastyka, sprowadzająca się do "pojawił się stołek" i tanecznym krokiem odchodząca od dosłownego przekładu.

Proste słówka - nie ma czegoś takiego!