Niepostrzeżenie przekroczyłam połowę pierwszej wersji
tłumaczenia i jak się okazało, mam na ten temat kilka słów do napisania.
Bardziej ostrożnie niż zwykle, skoro mówimy o książce, która nie miała jeszcze
oficjalnej premiery w Ameryce, ale jednak.
W kwestii tytułu zaproponowałam Następczynię, a Wydawnictwo się zgodziło. To nie jest
najpiękniejsze słowo na świecie, ale ma tę ogromną zaletę, że… znaczy to, co
powinno. W odróżnieniu od „dziedziczki”, która jest może i ładniejsza, ale na
tej zasadzie to książkę można by równie dobrze nazwać „stenotypistka”, skoro i
tak to ma być słowo niemające związku z jej treścią. Szczerze mówiąc, miałam
jeszcze jeden pomysł, żeby tę część zatytułować po prostu Księżniczka. To by było znacznie zgrabniejszym wyjściem, ale… No
właśnie. Ile razy już pisałam o tym, w jakiej sytuacji jest tłumacz, który
próbuje przewidzieć, co też w przyszłości przyjdzie do głowy autorowi?
Dotychczasowe tytuły książek z tej serii to: Selection, Elite, The One oraz The
Prince, The Guard, The Queen i (ostatecznie niewydana) The Favorite. Nie mogę na sto procent wykluczyć, że w przyszłości
pojawi się jeszcze The Princess i co
wtedy zrobię? Będę wymyślać jakiś tytuł bez związku, bo ten już „zużyłam”?
Rozważałam nawet Infantkę, ale tu
wadą było to, że choćbym pękła, nie miałam tego jak wpleść w sam tekst książki.
Skoro już o tekście mowa… Pisałam kilka razy, że proza Kiery
Cass jest w zasadzie dość prosta do tłumaczenia: przejrzyste zdania bez
skomplikowanych konstrukcji, żadnych idiomów, żadnych nowoczesnych naleciałości
slangowych, żadnej maniery mówienia, nic. Jak się jednak okazuje, ta prostota
jest zwodnicza, a nawet zabójcza, z powodu różnic pomiędzy angielskim a
polskim. O co chodzi? Otóż w angielskim w zasadzie nie ma form pan/pani, co
wszyscy wiedzą. Jednak tam istnieją pewne stopnie grzeczności językowej, takie
jak różnica między do you want... („chcesz…”
– to może mieć jeszcze prostszą formę w dialogu, np. Want some sugar?) a would you
like („czy chciałbyś może...”). Tymczasem Kiera Cass używa właściwie tylko
tego pierwszego zestawu konstrukcji, czyli bardzo bezpośredniego języka, który
należałoby tak samo bezpośrednio przekładać. Tyle że ona wtyka w to w losowych
miejscach Your Highness, a po polsku wasza wysokość wymaga trzeciej osoby (czy wasza wysokość chciałaby, a nie: wasza wysokość, chcesz...).
Miałam ten problem przy okazji Maxona w poprzednich tomach
(nie przy okazji jego rodziców, bo to naturalne, że do króla i królowej wszyscy
zwracali się z najwyższym stopniem formalności), ale nie był on aż tak
dotkliwy. Oglądaliśmy wydarzenia od strony Ami, która z Maxonem szybko przeszła
na ty, a jemu samemu nie towarzyszyliśmy w innych okolicznościach. Tymczasem tutaj
Eadlyn, czyli główna bohaterka i narratorka, jest księżniczką, więc całe
mnóstwo osób zwraca się do niej tym nieszczęsnym Your Highness, ale z towarzyszeniem form bezpośrednich. Co było
robić? Machnęłam ręką i tam, gdzie mogę, stosuję „ty”, tam, gdzie nie mogę,
stosuję koszmar z waszą wysokością i
drugą osobą (czyli to, czego robić nie należy), a tam gdzie nic nie mogę,
przepisuję całą kwestię na język formalny. Zobaczę w drugim czytaniu, jak to
wychodzi i w razie czego będę z tym jeszcze walczyć. Sprawa nie jest bez
znaczenia, bo bohaterkę otaczają starający się o jej względy młodzieńcy i nie
chciałabym tworzyć większego dystansu między nimi niż to konieczne – a jednocześnie
Eadlyn jest osobą dość wyniosłą, która nie spoufala się łatwo, więc zbytnia
bezpośredniość nie zgadzałaby się z jej komentarzami do danych wydarzeń.
Dziwną decyzją autorki jest to, że zdecydowała się nazywać
kilka pań z otoczenia królowej „miss”, to znaczy na przykład (żeby nie
spoilerować): miss Hermenegilda. Tyle
że mówimy o kobiecie po czterdziestce, mężatej i dzieciatej(!) – zrobienie z
tego panna Hermenegilda nie
przechodzi mi przez klawiaturę. Z drugiej strony nie mogę zostawić samej Hermenegildy, bo dla Eadlyn (narratorki)
to są osoby z kręgu i pokolenia jej matki – nawet jeśli jest z nimi blisko, to
nie na tyle, by mówić po imieniu (zwłaszcza biorąc pod uwagę jej charakter). Na
razie, żeby było zabawniej, używam formy lady
Hermenegilda i to się sprawdza całkiem dobrze, tylko czuję się trochę
nieswojo, używając innego angielskiego słowa. Inna rzecz, że bywają takie
przypadki, na przykład angielskie słówko audition
tłumaczę zwykle jako... casting.
Poszerzyłam natomiast moje kwalifikacje językowe o język
fiński, trafiłam bowiem na bardzo zabawną zagwozdkę. Otóż jeden z kandydatów
prawie nie mówi po angielsku, tylko właśnie po fińsku. W związku z tym autorka
w kilku miejsca wkłada w jego usta jakieś prościutkie fińskie zdania, typu „dobry
wieczór”. Oczywiście to się po prostu przepisuje do przekładu, ale… Mam scenę
(może więcej niż jedną?), w której Eadlyn próbuje powtórzyć takie zdanko i w
tym miejscu autorka zapisuje to tak jakby „fonetycznie” po angielsku. Czyli ja
powinnam fonetycznie po polsku (w stylu „gud iwning”, gdybyśmy mówili o języku
angielskim), ale jak wywnioskować z angielskiego zapisu faktyczną fińską
wymowę? Z pomocą przyszedł mi Tłumacz Google, który ma funkcję… głośnego
czytania wpisanego słowa. Przetestowałam sobie na nim, jak to powinno brzmieć i
odpowiednio do tego skomponowałam polski zapis.
Na koniec jedna uwaga, bo naprawdę nie wytrzymam:
niezależnie od tego, co pisze pani Cass, chłopak, który przy rozmowie z
księżniczką (ba, z kimkolwiek) trzyma ręce w kieszeniach, nie jest uroczo
wyluzowany. Jest po prostu źle wychowany i kropka.