wtorek, 28 września 2010

Jak (nie) uczyłam się angielskiego

Pytaniem pojawiającym się regularnie, kiedy przyznam się komuś do tłumaczenia książek, jest "a skąd znasz angielski?". Zwykle odpowiadam, że jakoś tak... samo wyszło? Bo tak naprawdę trudno powiedzieć, żebym się go specjalnie uczyła.

Nie, nie chcę się teraz chwalić, jaka jestem genialna, tylko pokazać to, o czym pisałam już dawno. Dla tłumacza kluczowa jest znajomość własnego, docelowego języka. Mój angielski jest bardzo daleki od ideału, jeśli sama mam coś mówić albo pisać, to zapewne nie zdałabym nawet FCE, o zaawansowanych egzaminach nie wspominając. A jednak poznałam ten język na tyle, żeby swobodnie przekładać go na polski. Kluczowe tutaj jest po prostu to, że był mi potrzebny.

W szkole podstawowej (przypominam stary system: osiem lat podstawówki + cztery liceum) w ogóle nie miałam angielskiego. W liceum przez cztery lata obejrzałam siedmioro nauczycieli, z których żadne nie wyszło poza najprostsze podstawy. Na studiach miałam lektorat... No, wiadomo, jak to jest. Nie bardzo mnie tam czegoś uczyli. Moją pierwszą motywacją stały się ballady country. Może i mało szlachetny rodzaj muzyki, ale za to zwykle stosunkowo prosty do zrozumienia i dość często zawierający kompletne historie. Siedziało się ze słownikiem nad tekstem takiej piosenki (a jak się okazało, że te teksty można znaleźć w internecie, to była pełna rozpusta!) i próbowało dojść, o co chodzi. Przy okazji człowiek jakoś tam zapoznawał się z konstrukcjami gramatycznymi. Na przykład conditionale prezentował Johnny Cash: I wish I had known you when you were a little younger / From me you might have learned a thing or two. / If I had known you longer, you might be a little stronger / Maybe you'd shoot straighter than you do... (po dokładnym zbadaniu słów okazało się, że mowa o grze w bilard).

Potem przyszła telewizja kablowa, w której jeszcze wtedy większość ciekawych kanałów nie była po polsku. Oglądanie filmów na Discovery, kreskówek na Cartoon Network (a były lepsze niż teraz) i relacji z konkursów skoków przez przeszkody na Eurosporcie okazało się doskonałym sposobem na angielski. Raz rozumiałam więcej, raz mniej, ale nasiąkałam językiem i albo z kontekstu, albo ze słownika domyślałam się, o co chodzi. Jeszcze potem, na trzytygodniowym wyjeździe do Anglii przekonałam się, że nikt mnie nie zrozumie - jeśli w ogóle nie będę mówić. Jeśli natomiast spróbuję, rodowici Anglicy wykażą się mnóstwem cierpliwości. I nie, nie będę ich śmieszyć, tak jak mnie nie śmieszy cudzoziemiec mówiący słabo po polsku - wiem, że się stara i miło mi, że uczy się mojego języka. W końcu się okazało, że jeśli biorę do garści książkę... to jakoś ją czytam. I tak mi zostało.

Dla porównania - od piątej albo szóstej klasy podstawówki aż do matury uczyłam się rosyjskiego. W swoim czasie porozumiewałam się dość płynnie w tym języku, ale teraz, ponieważ do niczego go nie używam, zostało mi bardzo podstawowe rozumienie prostych zdań i czytanie cyrylicy. Mówić już nie potrafię, pamiętam tylko oderwane słowa.

Certyfikatów z angielskiego nie mam, studiów nie kończyłam. Jedynym powodem, dla którego poznałam ten język, było to, że był mi potrzebny. Nie do zaliczenia w szkole, ale w praktyce. Musiałam znać angielski, żeby oglądać ulubione kreskówki, surfować po necie, rozumieć piosenki. Nieważne, że początkowo rozmaicie mi to szło, to był jedyny wybór. Teraz, kiedy kreskówki są po polsku, internet jest po polsku (tak, wtedy też były polskie strony, ale tematy mnie interesujące były tylko na angielskich) i w ogóle prawie wszystko jest po polsku... Zauważam, na przykładzie Tanuki chociażby, że coraz więcej ludzi z pokolenia gimnazjalno-licealnego w ogóle nie ma po co sięgać do angielskich zasobów. Więc moja (niepotrzebna) rada: jak ktoś chce znać angielski, to... na głęboką wodę, proszę. A przynajmniej na taką do szyi.

sobota, 25 września 2010

Pułapki czasu teraźniejszego

Tak swoją drogą, będę musiała poprosić przy okazji Wydawnictwo o pozwolenie na ujawnienie tytułu tej trylogii, do której się przymierzam. Ponoć ma być wydana w przyszłym roku, przy czym niekoniecznie na samym początku. Po prostu czym innym są kolejne tomy (które zwykle wydaje się w rozsądnych odstępach, żeby czytelnicy nie zapomnieli o danym cyklu), a czym innym pierwszy tom: tu można pomanewrować, żeby trafić z premierą w moment uznany za sprzyjający z tych czy innych powodów.

O trylogii wiem na razie na pewno, że tytuł całości nie będzie dosłownym przekładem, bo byłby mylący - dokładnie tak samo nazywał się dość znany film. Nie ma co oszukiwać ludzi, którzy spodziewaliby się książkowej wersji tamtego filmu, lepiej wykonać manewr wymijający. Przy okazji, dalej nie wiem, jak przełożyć tytuł pierwszego tomu, którzy brzmi dość niewinnie, ale jest niestety kluczowym dla tej książki pojęciem - i żadna polska wersja nie brzmi w pełni dobrze. Skończy się chyba na plebiscycie wśród moich znajomych, względnie rzucaniu monetą.

Trylogia będzie wyzwaniem. Chyba przy okazji "języka młodzieży" wspomniałam o tym, że warstwa literacka Błękitnokrwistych to głównie warstwa opisowa. Poszczególne rozdziały i fragmenty nie mają wyróżnialnego "rytmu", poza nielicznymi fragmentami kulminacyjnymi. Melissa de la Cruz buduje swoją powieść z długich zdań i krótkich zdań, z fragmentami dialogów pomiędzy. Czasem "wchodzi" do głowy postaci, zachowując narrację trzecioosobową, ale opisując wydarzenia "z punktu widzenia" którejś bohaterki, uwzględniając w narracji jej emocje. Czasem prowadzi zwykłą narrację, "odległą" i "obiektywną" wobec postaci. Wszystko to razem, wbrew pozorom, bardzo ułatwia życia, bo pozwala na pewną dowolność interpretacji. Nie w tym sensie, że mogę zmieniać treść oryginału, ale na przykład mogę zwykle swobodnie połączyć dwa zdania w jedno, albo podzielić jedno zdanie na trzy. Tak czy inaczej osiągam efekt konstrukcyjny zbliżony do oryginału, a o to przecież chodzi - żeby książka "dobrze się czytała" po polsku, ale przy tym pozostała utrzymana w tym samym stylu, co oryginał.

Z trylogią nie ma tak dobrze. Wspominałam chyba wcześniej o narracji, nie tylko konsekwentnie pierwszoosobowej (podzielonej między dwójkę bohaterów, acz ta para się zmienia w każdym tomie), ale do tego prowadzonej w czasie teraźniejszym. W odróżnieniu od Melissy, autorka trylogii praktycznie nie umieszcza w narracji niczego zbędnego, wszystko sprawia wrażenie elementów przemyślanych. Co więcej, składa się na niesamowitą intensywność książki, bo wrażenie "bezpośredniej relacji" wyszło naprawdę świetnie. To nie jest pamiętnik - to tak, jakby ktoś Wam na bieżąco opowiadał, co się wokół niego dzieje.

Ale pisałam też wcześniej, że w języku polskim trzymanie się czasu teraźniejszego staje się szybko męczące. Zrobiłam małą próbę, która to potwierdziła. Nie ma siły, to by się po prostu nie sprawdziło. Owszem, teoretycznie oddawałoby wiernie oryginał, ale książkę czytałoby się jak po grudzie - czyli NIE oddawałoby jednak oryginału, który czyta się bardzo dobrze. Najprostszym rozwiązaniem jest oczywiście ucieczka w czas przeszły. Ale to jest także ryzykowne. To "relacja z pierwszej ręki", co oznacza stosunkowo krótkie i skondensowane zdania. W czasie przeszłym "relacja na żywo" zamienia się w "pamiętnik", a w pamiętniku taka konstrukcja (krótkich zdań) zaczyna razić, sprawiając wrażenie, jakby autor tego pamiętnika (czyli ktoś z bohaterów) nie umiał budować bardziej złożonych ciągów myślowych. Podejście mieszane, zachowujące czas teraźniejszy w momentach przyspieszenia akcji, a wstawiające przeszły w momentach "narracyjnych" jest trudne. Jasne, do zrobienia, ale ja nigdy jeszcze czegoś takiego nie próbowałam i nie mam pojęcia, jak mi to wyjdzie. Dlatego - wyzwanie. Ale takie, z którym zdecydowanie chcę się zmierzyć.

środa, 22 września 2010

Triple combo

Potrójna kombinacja przyjemnych wydarzeń, więc ten post będzie poświęcony przechwalaniu się.

Po pierwsze, dostałam właśnie pachnący drukarnią egzemplarz Dziedzictwa. Jest stosunkowo opasły (370 stron!), ale bardzo ładnie złożony. Nie chodzi mi tylko o smoczki (znaczy, małe smoki, nie akcesoria dla dzieci, cykl nie doszedł jeszcze do etapu, gdzie byłyby potrzebne) na marginesach. Podoba mi się, że udało się zrobić ten tom nie tylko identyczny wymiarowo, ale i dość podobny objętościowo do poprzednich. Owszem, przesadzam z estetyką, ale dzięki temu całość na półce prezentuje się zgrabnie i przyciąga oko. Trzeba teraz poczekać trochę, aż się to rozdystrybuuje po księgarniach i czytelnikach, a potem łowić w sieci recenzje i opinie. Szkoda, że nikt nigdy nie pisze słowa o samym przekładzie (niechby i krytycznego) - ale wszytkie te "dobrze się czyta" traktuję zawsze jako pochwały pod swoim adresem.

Po drugie, w charakterze wymiany jeńców oddałam Wydawnictwu wspomnianą wcześniej korektę autorską Kluczy do Repozytorium, zrobioną zresztą w przyjemnie rekordowym czasie. Notabene nie do końca jestem z tego przekładu zadowolona, ale nie ma rady: w zwykłej książce można "zaczarować" problem powtórzeń, przebudowując trochę zdania. W przypadku czegoś składającego się z konkretnych i precyzjnych opisów wierność idzie na pierwszym miejscu. Więc powtórzeń jest więcej niż by mi odpowiadało, pytanie tylko, ilu osobom poza mną to będzie przeszkadzać. No i niestety ten egzemplarz nie miał jeszcze poskładanych mapek - ciekawa jestem, jak wyjdą.

Po trzecie natomiast skończyłam "pierwsze tłumaczenie" Zbłąkanego anioła (nadal przed premierą amerykańską - ha!). To nie znaczy oczywiście, że zostanie on wydany w najbliższym czasie. Nie znaczy nawet, że w najbliższym czasie zostanie oddany do wydawnictwa, bo przekład jest w stanie, który nazywam "surówką" i nie nadaje się na razie do pokazywania światu. Różni tłumacze mają pewnie różne metody, ale ja zawsze przechodzę książkę przynajmniej trzy razy. Za pierwszym po prostu ją czytam, bo tłumaczenie czegoś, czego się najpierw nie przeczytało do końca, uważam za pomyłkę. Za drugim przekładam, a właściwie "przerzucam" na polski. Celowo nie wykańczam zdań, które sprawiają mi jakieś problemy, tylko tłumaczę tak, żeby zachować ich sens, czasem stosuję tylko oznaczenia, że "tu ma być przełożony termin", jeśli muszę się nad czymś zastanowić. Po skończeniu tej fazy odkładam tekst na jakiś czas - przynajmniej tydzień-dwa. To w ogóle zawsze dobra metoda, także jeśli się coś pisze. Zrobić przynajmniej dzień albo dwa dni przerwy i przeczytać jeszcze raz. Świeżym okiem można dostrzec znacznie więcej i to naprawdę pomaga poprawić efekt końcowy. Na tej zasadzie właśnie Zbłąkany anioł leży sobie spokojnie na dysku i czeka. Jak dojrzeję, to zacznę go szlifować.

poniedziałek, 20 września 2010

Klucze w procesie (wydawniczym)

Klucze do Repozytorium dorobiły się nowej okładki, którą można podziwiać na oficjalnym blogu serii, o tutaj. Zmiana jest kosmetyczna - minimalna korekta układu i kadrowania plus dopisek, iż są to "tajne zapiski z archiwum wampirów". Na wypadek, gdyby ktoś pomylił tę książkę z piątym tomem serii i poczuł się rozczarowany. Fakt, nie zawierają ciągu dalszego, ale poza biogramami postaci i słowniczkami pojęć rozmaitych znalazło się tam kilka opowiadań, pokazujących sceny dziejące się w dotychczasowej fabule "poza kadrem", a przypuszczam, że samo to już wystarczy za zachętę.

Skoro jednak o Kluczach... mowa, to właśnie dzisiaj dostałam to do korekty autorskiej. Więc przy okazji parę słów o tym, z czym się jada tak zwany proces wydawniczy. Oczywiście, w dużym uproszczeniu.

Pierwszy etap zapewne jest oczywisty dla każdego laika. Autor pisze książkę lub też tłumacz książkę tłumaczy, po czym gotowy tekst ląduje w wydawnictwie. Dawniej lądował jako maszynopis (absolutnie bezcenny, ponieważ będący w tym momencie jedyną kopią!), teraz ląduje zwykle jako plik Worda. W popularnym mniemaniu wydawnictwo sprawdza wtedy, czy tłumacz/autor nie popełnił błędów ortograficznych, pakuje wydruk w okładkę i sprzedaje... Brrr, zimno mi się robi na myśl o czymś takim.

Tak naprawdę tekst w wydawnictwie trafia do tak zwanej redakcji merytorycznej. To nie jest łapanie literówek (chociaż oczywiście, jeśli redaktor jakąś zobaczy, to tłucze). Redaktor merytoryczny jest osobą odpowiedzialną za jakość i poprawność wydania - nie ma, że się zwali na tłumacza. Redaktor sprawdza, czy nie wkradły się błędy gramatyczne lub stylistyczne oraz poprawia tekst, przebudowując, dzieląc, łącząc i wyginając zdania. Redaktor także sprawdza wszystko to, czego nie raczyli sprawdzić tłumacz lub autor. Jeśli w książce mowa jest o - bo ja wiem - Bitwie pod Grunwaldem, która miała miejsce w 1610 roku, to zadaniem redaktora jest sprawdzić to i poprawić datę. Jasne, redaktor nie jest wszechwiedzący, ale powinien zdecydowanie zmierzać w tym kierunku. No i najważniejsze: przy tym wszystkim redaktor nie może "zabić" tekstu. Musi szanować indywidualizm autora i tłumacza, a nie zmieniać wszystko tak, jak on to uważa za stosowne. I zgadzam się, że praca redaktora jest znacznie trudniejsza niż by się mogło wydawać.

Tu jeszcze jedna dygresja: upiorną pomyłką zaszczepianą przez niezliczone "panie od polskiego" jest przekonanie, że dobry tekst to taki, w którym nie ma poprawek. To się sprawdza tylko w wypracowaniach szkolnych. Każdy tekst i każdy przekład można poprawić i nie znaczy to koniecznie, że tłumacz albo autor odwalili fuszerkę. Jeśli więc kiedykolwiek spróbujecie gdzieś posłać swój tekst i wróci on do Was z poprawkami, nie zakładajcie, że coś było z nim nie tak. Gdyby naprawdę uznano, że jest do niczego, nie zawracano by sobie głowy poprawkami, tylko odrzucono go na starcie.

Po redakcji tekst zwykle wraca do autora/tłumacza do zatwierdzenia poprawek. Bywa jednak, że - tak jak w przypadku Błękitnokrwistych ten etap jest pomijany. Po ewentualnym dogadaniu się między autorem/tłumaczem a redaktorem tekst leci do składu. Czyli tego etapu, kiedy zaczyna wyglądać jak książka - z ładnym podziałem wierszy na stronach (żeby nie została ostatnia linijka rozdziału na nową kartę!), wstawieniem ewentualnych ilustracji czy innych dodatków, zrobioną stroną tytułową i tak dalej.

Złożony tekst jest wysyłany do korekty - to etap jeszcze jednego sprawdzenia poprawności, ale tym razem w zasadzie głównie pod kątem przecinków, literówek i podobnych usterek. Albo tekst po składzie (równolegle z korektą), albo tekst po korekcie jest wysyłany do korekty autorskiej. Czyli ląduje z powrotem u redaktora lub tłumacza, a on sprawdza, czy wszystko się zgadza i czy przypadkiem sens gdzieś się nie zgubił w tych wszystkich przeróbkach. Nanosi wtedy własne poprawki i przyklepuje całość, wysyłając do redaktora. Redaktor nanosi ewentualne poprawki autora (tekst ma w tym momencie postać wydruku, nie dokumentu, więc poprawki trzeba przenieść do wersji elektronicznej) i na wszelki wypadek wysyła tekst jeszcze raz do korekty(!). Na koniec następuje rewizja - nie polega już na czytaniu tekstu, tylko sprawdzeniu na 100%, czy poprawki z korekty i korekty autorskiej są tam, gdzie być powinny. Jeśli są, tekst trafia do druku.

środa, 15 września 2010

Język młodzieży i inne dialekty

"Słuchajcie, jak może się do swojej dziewczyny zwracać nastolatek z gatunku jestem-piękny-i-bogaty? W oryginale jest babe..."

Takim pytaniem nastraszyłam nieoczekiwanie znajomych (chociaż właściwie powinni być przyzwyczajeni, że nagle przerywam im rozmowę całkowicie niezwiązanym z czymkolwiek wtrętem). Wywiązała się dyskusja. "Moi licealiści mówią: żona", poinformował ponuro przyjaciel uczący w liceum dla dorosłych; "Foczka kojarzy się z tanią dyskoteką i panienką w plastikowej kiecce", dorzuciła znajoma studentka; "Kochanie", zaproponowała bez przekonania przyjaciółka ucząca w gimnazjum; "Chłopacy w moim wieku to zazwyczaj niedojrzałe, głupie bachory" podsumowała autentyczna gimnazjalistka. Potem dyskusja skręciła w stronę ideału kobiecości, a ja musiałam poprzestać na neutralnej "małej".

Dlaczego licealiści w moich przekładach nie mówią jak ich "prawdziwi" odpowiednicy? To, że sama odbiegłam już spory kawałek od wieku licealnego (a nawet wtedy nie radziłam sobie z "młodzieżowym językiem"), to tylko jedno z wyjaśnień. Nie chcę, żeby to brzmiało jak usprawiedliwienia, ale warto wiedzieć, że prawdziwy język po prostu nie sprawdziłby się w literaturze, a w każdym razie nie w takiej, jaką w tym momencie tłumaczę. Oczywiście można sobie wyobrazić książkę napisaną "językiem młodzieży", można sobie nawet wyobrazić taki przekład, jeśli oryginał byłby pisany w odpowiednim języku młodzieżowym. Ale to by była całkowicie inna książka: taka, w której styl pisania jest jedną z podstawowych cech charakterystycznych, podczas gdy w "Błękitnokrwistych" warstwa literacka służy tak naprawdę wyłącznie przekazaniu informacji o wydarzeniach i uczuciach postaci. To nie tak, że jedno jest lepsze, a drugie gorsze - to po prostu dwa różne podejścia.

Głównym powodem unikania "naturalnego języka" w książce jest to, że - o paradoksie - brzmiałby on okropnie sztucznie. Przede wszystkim dlatego, że pani Melissa de la Cruz opisuje młodzież amerykańską, a nie polską. Tymczasem nasz język powszedni jest zwykle upchany (szybko się zmieniającymi) nawiązaniami do popkultury, życia społecznego i w ogóle naszej rzeczywistości. Symbolem polskiego kiczu jest - powiedzmy - artystka X. Napisanie, że np. BobiAnne była kiczowata jak owa artystka nie miałoby sensu, bo to dwie różne rzeczywistości. Czytelnikowi by zazgrzytało, gdyby dzieciaki z Manhattanu mówiły językiem dzieciaków z Warszawy, nawet gdyby ten język był dobrze oddany. To zresztą dotyczy wszelkiego rodzaju stylizacji - tak samo niefortunnym zabiegiem bywa próba wystylizowania "archaizowanego" angielskiego na "archaizowaną" polszczyznę. To zwykle nie działa.

Inną przyczynę podsumowałam kiedyś złośliwie, mówiąc, że aby dobrze oddać język nastolatków, musiałabym wypowiedzi postaci budować w połowie z anglicyzmów, a w połowie z wulgaryzmów. Wulgaryzmy natomiast mają dość ciekawą właściwość: w mowie potrafią się stawać "niesłyszalne". Bardzo często słyszę ludzi - także nastoletnich - płci obojga, którzy prowadzą zwykłą, spokojną wymianę zdań, a kurwy latają tam jak skowroneczki. Jestem całkowicie pewna, że oni sami nie "słyszą" tych wulgaryzmów, w tym sensie, że po prostu nie zwracają na nie uwagi, nie traktują jak coś, czego zadaniem jest obrażenie rozmówcy lub wyrażenie gwałtownych emocji. Tymczasem zapewne użyta przeze mnie dwa zdania wcześniej pani lekkich obyczajów zwróciła na siebie uwagę - napisana staje się mocniejsza, nie da się jej nie zauważyć. Książka naszpikowana wulgaryzmami zaczyna być traktowana jako coś specjalnego, coś "nie dla młodzieży", nawet jeśli ta młodzież na co dzień używa identycznego języka. To paradoks i potęga literatury: jest zdolna zmieniać sens słowa mówionego samym tylko faktem jego zapisu.

Zresztą nawet gdybym zdołała ominąć wulgaryzmy, pozostają anglicyzmy, którymi język młodszego pokolenia jest naszpikowany. Z nimi natomiast problem polega na tym, że działają tylko w mowie, a nie w piśmie. Słysząc dane słowo nie mamy wątpliwości, o co chodzi. Ale jak to zapisywać? Słowa w rodzaju "ołsom" czy "luknąć" stają się w druku niezrozumiałe i przywrócić im sens można dopiero, mrucząc je sobie pod nosem. Dialog napisany takim stylem byłby po prostu skrajnie nieczytelny, nawet od zaprawionego w takim sposobie mówienia odbiorcy wymagałby praktycznie przeczytania tekstu na głos w celu zrozumienia go. Zapis prawidłowy o tyle nie wchodzi w grę, że bardzo często są to słowa hybrydowe, takie jak wspomniane "luknąć" - łączące angielski rdzeń z polską końcówką. Zapis "looknąć" byłby, obawiam się, równie nieczytelny...

Dlatego - stety czy niestety - na razie moi czytelnicy skazani są na w miarę poprawne gramatycznie i językowo dialogi, jakich zapewne nie prowadziliby w rzeczywistości rówieśnicy bohaterów. Zapewne zresztą ani w Polsce, ani w Ameryce.

niedziela, 12 września 2010

O moście na literę B, czyli zabawa słowem

Pewnie kiedyś znajdę bardziej interesujące przykłady, ale we wczorajszej porcji tłumaczenia trafiło się coś ciekawego. Jak zwykle nie chodzi o rzecz kluczową dla fabuły. Ot, bohaterka patrzy na kursy oferowane przez szkołę...

Zaraz, może mała dygresja. Szkoła amerykańska dość zasadniczo różni się od szkoły polskiej. W liceum, w college'u i na uniwersytetach nie ma, tak jak u nas, specjalności czy wydziałów. Zamiast tego uczniowie/studenci mogą sobie wybierać pasujące im zajęcia, przy czym czasem do wybrania kursu X trzeba mieć zaliczony kurs Y, a żeby otrzymać jakiś tam stopień trzeba mieć określony pakiet zrobiony. Jednakże całość jest znacznie bardziej "płynna", co sprawia też problemy w przekładzie - przedmioty, których się uczą bohaterowie, często nie bardzo przypominają przedmioty znane z naszej szkoły. Szczególnie jeśli liceum jest pod tym względem pomysłowe.

A więc patrzy ta bohaterka na kursy i widzi, że Her first class was The Spirit of the Self, a humanities elective for upperclassmen. Dalej stwierdza, że ma do wyboru Debating Decisions (ethics), Movement and Motion (a dance class) or From Barriers to Bridges (an English class). W tym momencie rola tłumacza jest jasna: trzeba to przełożyć w taki sposób, żeby zachować te aliteracje.

Wszelkiego rodzaju zabawy językiem w oryginale mogą być przez tłumacza postrzegane jako pain in the ass oraz koszmar nocny, ale też stanowią jakieś wyzwanie. Ten przypadek jest stosunkowo prosty: czasem w ogóle dosłowne tłumaczenie nie jest możliwe, bo oryginał odwołuje się do podobieństwa między słowami, które w polskim nie istnieje. Tutaj wystarczy zachować aliterację (czyli dwa słowa w nazwie kursu muszą się zaczynać na tę samą literę), no i jakieś sensowne powiązanie z tematem podanym w nawiasie.

The Spirit of the Self to pierwszy z dwóch trudniejszych przypadków. Chodzi o niesprecyzowany przedmiot humanistyczny, a dosłowne tłumaczenie to Duch (albo Dusza) samego siebie. Główny problem polega na tym, że słówko self nie tłumaczy się dobrze na polski, będąc głęboko zależne od kontekstu. Po dłuższym zastanowieniu uznałam, że trzeba sobie z self w ogóle dać spokój. Zostaje nam duch lub dusza, przy czym to drugie jest lepsze, bo nie kojarzy się z duchami w białych prześcieradłach. Trzeba dopasować coś do tego. Metodą prób i błędów została w końcu wybrana Drzemiąca dusza - zachowana aliteracja, zachowane luźne dopasowanie do oryginału, za to zgubiony dosłowny przekład.

Debating Decisions oraz Movement and Motion okazały się o wiele prostsze. Pierwsze to etyka, a po polsku akurat obie części składowe brzmią prawie identycznie. Może tylko Debatowanie decyzji nie jest szczególnie zgrabne, dlatego zostało Debaty i decyzje. Drugi kurs po polsku tłumaczy się jako... Ruch i ruch - nic nie poradzę, tak wychodzi. Ale skoro to lekcje tańca, to Ruch i rytm wydało mi się całkiem stosowne.

Problemem okazało się za to From Barriers to Bridges. Skoro miało dotyczyć literatury angielskiej, to zapewne chodziło o to, że literatura może dzielić albo łączyć. I to by należało zachować, ale po polsku bariera i most za diabła nie chcą się zaczynać na tę samą literę. Po nastraszeniu iluś znajomych pytaniem, czy nie znają synonimu słowa "most", zaczynającego się na "b" (ewentualnie synonimu słowa "barykada", zaczynającego się na "m") uznałam, że czas na plan awaryjny. Jeśli nie barykada i most, to co innego? Nie most, to może pomost... I przeszkoda? Jakoś marnie, bo przeszkody są różne, niekoniecznie fizyczne. Palisada? Od palisad do pomostów - trochę przekombinowane, ale na razie nic lepszego nie mam. Kolejna runda wygrana...

czwartek, 9 września 2010

Jak żyć z tłumaczeń?

Co jakiś czas ktoś mnie pyta, czy można żyć z tłumaczenia książek. Moja odpowiedź brzmi: czasem można, ale to wychodzi przypadkiem i okresowo. Jako zajęcie życiowe jest zbyt niepewne. Po prostu częściej niż rzadziej zdarza się tak, że nawet jeśli trafi się książka do tłumaczenia, nie wiadomo, kiedy trafi się kolejna. Może za kilka miesięcy od zakończenia pracy nad poprzednią, może za półtora roku? Wydawnictwa mają swoje plany wydawnicze, określające mniej więcej, kiedy daną książkę zamierzają wydać. Jeśli zaproponują mi przekład, a ja powiem, że bardzo chętnie, ale za dwa miesiące, kiedy skończę aktualny, to niestety jest spora szansa, że pójdą do kogoś innego. Nie ze złośliwości, tylko dlatego, że nie mogą czekać. Nawet dobrzy i doświadczeni tłumacze nie mają zapewnionej stałej roboty, a tylko najlepsi z najlepszych mogą liczyć na to, że pracy dla nich zawsze wystarczy.

Jednocześnie jednak istnieje coś, co w moim przypadku stanowi podstawę utrzymania. Tym czymś są zlecenia z firmy lokalizacyjnej. Cóż to takiego? Ano coś w rodzaju bardziej skomplikowanej agencji tłumaczeniowej. To taka firma, do której przychodzi na przykład producent świecących reniferów ogrodowych i mówi, że chce owe renifery wprowadzić na rynek w 15 krajach. W związku z tym potrzebuje instrukcji obsługi renifera w 15 językach. Oczywiście mógłby to załatwić sam, ale jeśli się w tym nie specjalizuje, będzie musiał w ciemno szukać tłumaczy, bez pewności, czy robota zostanie porządnie zrobiona. A tak - daje firmie lokalizacyjnej tę instrukcję i odbiera piętnastojęzyczny stosik z gwarancją jakości. Po czym wszyscy żyją długo i szczęśliwie, ze świecącymi reniferami w ogródkach.

Zalety współpracy z agencją tłumaczeniową albo firmą lokalizacyjną są spore. Po pierwsze, o wiele łatwiej taką współpracę nawiązać niż dostać książkę do tłumaczenia - agencje prawie zawsze kogoś szukają, a instrukcji obsługi i innych tego typu tekstów nigdy nie brakuje. Po drugie, nie czarujmy się, język i konstrukcje zdaniowe są znacznie prostsze. Po trzecie, poszczególne zlecenia są mniejsze, czyli nie ma problemu ugrzęźnięcia w jednej robocie na trzy miesiące, a jednocześnie łatwiej jest manewrować ich ilością zależnie od innych zajęć.

Podstawową i zasadniczą wadą jest to, że taka robota jest po prostu niewdzięczna. Kiedy tłumaczy się książkę, końcowym wynikiem naszej pracy jest książka. Fizyczny, pachnący farbą drukarską egzemplarz, leżący na półce w księgarniach. Świadomość, że ileś osób bierze go do ręki, a chociaż tak naprawdę mało kto patrzy na nazwisko tłumacze, to jednak ono tam jest. Nasze nazwisko, na karcie tytułowej. Nikogo nie obchodzi, kto przetłumaczył instrukcję obsługi renifera. Co gorsza, praktycznie jednymi przypadkami, kiedy dostaje się informację zwrotną o swoim tłumaczeniu lub redakcji z agencji, są okazje, kiedy uda nam się coś spartolić. Dla "mojej" firmy, na mojej działce jestem chyba jedną z najlepszych redaktorek, o czym może zaświadczyć fakt, że w ostatnim zestawieniu współpracowników pojawiłam się jako osoba, która przepuściła najmniej błędów.

Tłumaczenia i redakcje "techniczne" - czyli właśnie instrukcje, ulotki, helpy i inne tego typu rzeczy - wymagają cierpliwości i staranności. W przypadku książki pomyłka nie jest aż takim problemem, ale jeśli w instrukcji obsługi świecącego renifera zamiast "wsadzić wtyczkę do kontaktu" napisze się "wsadzić palec do kontaktu", to efekty mogą być niefajne. To się wydaje mało prawdopodobne, jasne. To teraz wyobraźcie sobie ulotkę odczynnika laboratoryjnego albo leku i pomyłkę w stawianiu przecinka. 0,01 zamiast 0,001 - i pacjent się nie budzi. Brrrr, prawda? Dlatego unikam tekstów okołomedycznych, trzymając się bezpiecznie oprogramowania i sprzętu komputerowego.

Tak właśnie wygląda codzienność tłumaczki. Z jednej strony szara rzeczywistość niekończących się aktualizacji plików pomocy do programów, o których umowa poufności nie pozwala mi pisać: źródło dochodów opłacalne, ale monotonne. Z drugiej strony zachwyt towarzyszący pracy nad książką, kształtowaniu czegoś, co będą czytać inni ludzie: źródło dochodów barwne, ale zawsze niepewne. W sumie jednak chyba wychodzę na swoje: nie nastawiam rano budzika, żyję we własnym rytmie i zawsze w środku dnia mogę złapać kota i wraz z nim uciąć sobie drzemkę.

Nawarzone piwo

Dzisiaj dowiedziałam się czegoś nowego o piwie. Ja się domyślam, że wiele osób może przypuszczać, że najtrudniejsze w pracy tłumacza są te piękne sceny, kiedy bohater zapewnia bohaterkę o swej niegasnącej miłości - albo na odwrót. Oczywiście, sceny emocjonalne (o erotyzujących nie wspominając) potrafią być trudne, ale o nich może innym razem. Tym, co naprawdę uprzykrza życie tłumaczce, są drobne wtrącenia gdzieś na marginesie, mało istotne dla fabuły, ale z uczciwości zawodowej konieczne do rozplątania.

Oto bowiem jakaś postać przynosi na stół three pints of dark and bitter ale topped with a gold lager. Black and Tans they called them. I co z tego? No właśnie nic, piwo stoi sobie, postaci rozmawiają o czymś innym. Ale przetłumaczyć trzeba. Intuicja mówi, że chodzi o ciemne piwo (ale, nie mamy oddzielnych słów na ciemne i jasne piwo po polsku) ze złotą pianką... Stop. Lager to piwo jasne pełne. Czyli co my tu mamy? Trzy ciemne i trzy jasne piwa? Jakąś mieszankę? Czy piwa się miesza? O piwie wiem tylko tyle, że ma cudowny kolor i nie biorę go do ust, bo mi kompletnie nie smakuje. Ostateczna odpowiedź jest całkowicie nieintuicyjna. "Black and Tan" to ciemne i jasne piwo warstwami w jednej szklance. Tak, też mi się to wydawało niemożliwe, ale obrazek na angielskiej Wikipedii wyglądał przekonująco. Zdaje się, że można coś takiego uzyskać dzięki ostrożnemu nalewaniu i różnicy temperatur (a co za tym idzie - gęstości) dwóch rodzajów piwa. Tłumaczka : przekład - 1 : 0.

piątek, 3 września 2010

Skórka niewarta wyprawki

Tak jak myślałam, po przewalczeniu kilku rozdziałów dalsze poszły już błyskawicznie. Po trochu dlatego, że nie zawierały już podstępnych niespodzianek, po trochu dlatego, że weszłam w rytm. Oczywiście (o czym kiedyś przy okazji) nie uważam gotowego w tym momencie tekstu za przetłumaczony. Na razie jest "przerzucony" z angielskiego na polski, z największą dokładnością, na jaką mnie było stać. Przerobienie go na formę akceptowalną dla wydawnictwa to następny etap. No, ale ileś rozdziałów jest już zrobionych i właśnie porzucam jeden wątek na rzecz drugiego, który dla mnie prywatnie jest znacznie ciekawszy.

Z drobiazgów, które zostały do rozstrzygnięcia, warto wymienić miejsce nazwane przez autorkę "Hellsmouth" - nie w USA, więc wymagające polskiej wersji. To przykład, kiedy dosłowne tłumaczenie nie ma sensu. "Usta Piekieł"? "Piekielna Jama Gębowa"? Nie brzmi poważnie, umówmy się. "Wlot Piekła" chwyta sens, ale mimo wszystko także nie brzmi jak prawdopodobna nazwa dla czegokolwiek. Tak naprawdę właściwym polskim odpowiednikiem byłyby "Wrota Piekieł" albo "Brama Piekieł", tyle że ten drugi termin jest już zajęty (tak jakoś od trzeciego tomu), a ten pierwszy za bardzo do drugiego podobny, żeby się to nie piórkało. Na razie wykombinowałam "Piekielne Gardło", ale jeszcze sprawę przemyślę.

Żeby jednak wypełnić notę czymś ciekawszym(?), wspomnę o przypadkach, kiedy tłumaczenie w ogóle nie ma sensu. To znaczy, zdarza się (dramatyczna pauza)... że w ogóle pomijam jakiś fragment informacji lub "skracam" ją okrutnie. Czemu? Zwykle dlatego, że to, co brzmi krótko i naturalnie po angielsku, po polsku wymagałoby kilometrowego przypisu albo konwulsyjnie poskręcanego akapitu wyjaśnień. W celu demonstracji wyciągam dwa przykłady z dawnych tomów - oba dotyczą całkowicie przypadkowych postaci epizodycznych i jako takie nie wnoszą absolutnie nic do fabuły, służą tylko jako fragment budowanego tła.

W tomie trzecim o pewnym projektancie mody zostaje napisane: Rolf Morgan had come to fame by selling preppie, old-boy style to the masses. Nie trzeba nawet znać angielskiego, żeby widzieć, że fraza preppie, old-boy style jest krótka i naturalna. A po polsku? O co tu chodzi?

Angielskie słówko prep oznacza ucznia prywatnego liceum lub studenta prywatnego college'u/uniwersytetu, z tych droższych i lepszych. Jeśli wrzucicie w wyszukiwarkę grafiki Google frazę "preppie style" lub "preppy style", natychmiast zobaczycie, o co chodzi. To ten rodzaj ubrania, który można zaobserwować na niektórych filmach, pokazujących życie amerykańskiej elity: swetry, bluzki polo, czasem krawaty, wełna i szkocka krata, styl bliski temu, co u nas nazywa się "sportowym", ale niemający nic wspólnego ze sportem, bo wszystkie te rzeczy są najwyższego gatunku i koszmarnie drogie. W takim snobistycznym stylu ubierają się amerykańskie "prepy" - pewnie nie wszystkie, ale to pierwsze skojarzenie przeciętnego Amerykanina. Teraz jednak mówimy o polskim wydaniu książki. Przeciętnemu Polakowi "styl studencki" jeśli z czymś się kojarzy, to z taniością i/lub niechlujnością wyglądu. Do chrzanu. Mamy elitarne szkoły prywatne, ale nie mamy kojarzonych z nimi strojów. W ogóle o ile pewne elementy tej mody mogą się u nas pojawiać, ktoś wystrojony tak od stóp do głów wyglądałby, jakby urwał się z innej bajki. No i trudno jednak pisać, że pan Morgan zdobył sławę, projektując ubrania w stylu charakterystycznym dla prywatnych liceów i uniwersytetów, prawda? Czytelnik zadumałby się nad tą konwulsją, podczas gdy powinien po prostu przejść dalej i nie przejmować się.

W druku to zdanie wygląda skromnie: Rolf Morgan zyskał sławę, popularyzując wśród mas klasyczny styl sportowy. Jak widać, nie całkiem zgodne z "prawdą" oryginału, ale dostatecznie bliskie, żeby miało sens, a nie odrywało czytelnika od meritum, które akurat z R.M. nie miało nic wspólnego.

Tom czwarty przyniósł jeszcze lepsze wyzwanie. Przedstawiamy postać epizodyczną: Muffie Astor, o której imieniu i osobie autorka pisze tak: It was so outrageously preppie it sounded like a joke. But it was not; it was the real thing, like Muffie herself, who embodied a horsey, Bedford, WASP authenticity in an age of brash nouveau-riche hordes adding “von” or “de” to their names and who didn’t know a Verdura from a Van Cleef. Cytuję większy fragment, żeby było widac, gdzie jest problem. O "preppie" pisałam w poprzednim akapicie, da się to jakoś przeżyć. Cała końcówka zdania drugiego także nie sprawia problemów. Ale proszę bardzo, co to ma znaczyć horsey, Bedford, WASP authenticity? W tym przypadku mamy do czynienia z ciągiem skojarzeń, podobnie jak "preppie style" zrozumiałych dla Amerykanów, ale hermetycznych dla reszty świata.

Horsey może oznaczać osobę przypominającą z urody konia, ale z dalszego kontekstu jasno wynika, że to z panią Muffie nie ma nic wspólnego. Chodzi za to o inną osobę: "mającą do czynienia z końmi", cytując Merriam-Webster Dictionary: characteristic of the manners, dress, or tastes of horsemen or horsewomen. Nie znaczy to, że taki ktoś biega na codzień w bryczesach i dżokejce, ale jeśli pamięta się trochę amerykańskich filmów, łatwo się domyśleć, że chodzi o typ wysportowanej, eleganckiej dziewczyny, która na przykład dużo jeździ konno. Powodzenia w próbie oddania tego po polsku jednym zrozumiałym słowem. Owszem, mnóstwo dziewczyn jeździ u nas konno, ale nie mają rozpoznawalnego "stylu", nie tworzą jakiejś wyróżniającej się i rozpoznawalnej grupy. Wiwat.

Bedford sama nie jestem pewna, skrót myślowy autorki idzie tu za daleko jak dla mnie. Czy chodzi o brytyjski Bedford College lub Bedford University? Obie te placówki są bardzo prestiżowe i nie jest wykluczone, że mogą mieć jakieś równie prestiżowe filie w Stanach. A może to w ogóle odrębna od nich placówka w USA? Albo jakieś miejsce, z czymś się kojarzące? Nie doszłam, ale też poddałam się dość łatwo. Podobnie jak w poprzednim wypadku szansa na znalezienie krótkiego zgrabnego odpowiednika po polsku grawituje w okolicy zera.

No i wreszcie WASP, najłatwiejsze do zrozumienia z tej triady. Otóż, jeśli ktoś nie wie, jest to skrót od White Protestant Anglo-Saxon czyli zamieszkała w USA osoba rasy białej, wyznająca religię protestancką i pochodzenia anglosaskiego (czyli nie np. polski emigrant). Tyle, że widać, ile zajęło mi wyjaśnienie tego skrótu. On bywa używany w języku polskim, ale zawsze z podanym rozwinięciem, ponieważ sam w sobie nie jest szczególnie dobrze znany.

Zbierając trzy powyższe akapity (przyjmijmy dla punktu drugiego, że chodzi o absolwentkę Bedford College) widać, że chociaż da się wyjaśnić, o co chodzi w tym zdaniu, jego przetłumaczenie w sposób zrozumiały dla polskiego czytelnika jest praktycznie niemożliwe. To znaczy: możliwe, ale tylko w przypadku, kiedy poświęcimy akapit na rozwinięcie opisu Muffie Astor, wyjaśniając wszystkie te detale. Czy warto to zrobić? Cóż, to zależy. Gdyby mowa była o jednej z głównych bohaterek, to tak, oczywiście: tego rodzaju charakterystyka byłaby na tyle istotna, że należałoby ją w jakiejś formie przekazać czytelnikowi. Ale mówimy o postaci z tła. Osobie wspomnianej tylko w kontekście organizowanego przez nią pokazu mody. Czy jest sens odrywać czytelnika od głównej fabuły (a dzieje się sporo) i zamęczać go opisem, który i tak będzie dla niego egzotyczny i nie skojarzy mu się z niczym rzeczywistym?

Nie jestem w tym momencie pewna, jak będzie wyglądać wersja ostateczna, ale to, co poszło do redakcji, omijało problem szerokim łukiem. Było {przypominam - imię} tak idealne dla panienki z dobrego domu, że brzmiało prawie jak żart. Ale było prawdziwe, podobnie jak sama Muffie, stanowiąca ucieleśnienie stylu prawdziwej amerykańskiej elity w czasach zdominowanych przez hordy nowobogackich, dodających przed nazwiskami „von” i „de”, a przy tym niepotrafiących odróżnić Verdury od Van Cleefa.

Lenistwo tłumaczki? Ja się trzymam wersji o skórce niewartej wyprawki.