środa, 15 września 2010

Język młodzieży i inne dialekty

"Słuchajcie, jak może się do swojej dziewczyny zwracać nastolatek z gatunku jestem-piękny-i-bogaty? W oryginale jest babe..."

Takim pytaniem nastraszyłam nieoczekiwanie znajomych (chociaż właściwie powinni być przyzwyczajeni, że nagle przerywam im rozmowę całkowicie niezwiązanym z czymkolwiek wtrętem). Wywiązała się dyskusja. "Moi licealiści mówią: żona", poinformował ponuro przyjaciel uczący w liceum dla dorosłych; "Foczka kojarzy się z tanią dyskoteką i panienką w plastikowej kiecce", dorzuciła znajoma studentka; "Kochanie", zaproponowała bez przekonania przyjaciółka ucząca w gimnazjum; "Chłopacy w moim wieku to zazwyczaj niedojrzałe, głupie bachory" podsumowała autentyczna gimnazjalistka. Potem dyskusja skręciła w stronę ideału kobiecości, a ja musiałam poprzestać na neutralnej "małej".

Dlaczego licealiści w moich przekładach nie mówią jak ich "prawdziwi" odpowiednicy? To, że sama odbiegłam już spory kawałek od wieku licealnego (a nawet wtedy nie radziłam sobie z "młodzieżowym językiem"), to tylko jedno z wyjaśnień. Nie chcę, żeby to brzmiało jak usprawiedliwienia, ale warto wiedzieć, że prawdziwy język po prostu nie sprawdziłby się w literaturze, a w każdym razie nie w takiej, jaką w tym momencie tłumaczę. Oczywiście można sobie wyobrazić książkę napisaną "językiem młodzieży", można sobie nawet wyobrazić taki przekład, jeśli oryginał byłby pisany w odpowiednim języku młodzieżowym. Ale to by była całkowicie inna książka: taka, w której styl pisania jest jedną z podstawowych cech charakterystycznych, podczas gdy w "Błękitnokrwistych" warstwa literacka służy tak naprawdę wyłącznie przekazaniu informacji o wydarzeniach i uczuciach postaci. To nie tak, że jedno jest lepsze, a drugie gorsze - to po prostu dwa różne podejścia.

Głównym powodem unikania "naturalnego języka" w książce jest to, że - o paradoksie - brzmiałby on okropnie sztucznie. Przede wszystkim dlatego, że pani Melissa de la Cruz opisuje młodzież amerykańską, a nie polską. Tymczasem nasz język powszedni jest zwykle upchany (szybko się zmieniającymi) nawiązaniami do popkultury, życia społecznego i w ogóle naszej rzeczywistości. Symbolem polskiego kiczu jest - powiedzmy - artystka X. Napisanie, że np. BobiAnne była kiczowata jak owa artystka nie miałoby sensu, bo to dwie różne rzeczywistości. Czytelnikowi by zazgrzytało, gdyby dzieciaki z Manhattanu mówiły językiem dzieciaków z Warszawy, nawet gdyby ten język był dobrze oddany. To zresztą dotyczy wszelkiego rodzaju stylizacji - tak samo niefortunnym zabiegiem bywa próba wystylizowania "archaizowanego" angielskiego na "archaizowaną" polszczyznę. To zwykle nie działa.

Inną przyczynę podsumowałam kiedyś złośliwie, mówiąc, że aby dobrze oddać język nastolatków, musiałabym wypowiedzi postaci budować w połowie z anglicyzmów, a w połowie z wulgaryzmów. Wulgaryzmy natomiast mają dość ciekawą właściwość: w mowie potrafią się stawać "niesłyszalne". Bardzo często słyszę ludzi - także nastoletnich - płci obojga, którzy prowadzą zwykłą, spokojną wymianę zdań, a kurwy latają tam jak skowroneczki. Jestem całkowicie pewna, że oni sami nie "słyszą" tych wulgaryzmów, w tym sensie, że po prostu nie zwracają na nie uwagi, nie traktują jak coś, czego zadaniem jest obrażenie rozmówcy lub wyrażenie gwałtownych emocji. Tymczasem zapewne użyta przeze mnie dwa zdania wcześniej pani lekkich obyczajów zwróciła na siebie uwagę - napisana staje się mocniejsza, nie da się jej nie zauważyć. Książka naszpikowana wulgaryzmami zaczyna być traktowana jako coś specjalnego, coś "nie dla młodzieży", nawet jeśli ta młodzież na co dzień używa identycznego języka. To paradoks i potęga literatury: jest zdolna zmieniać sens słowa mówionego samym tylko faktem jego zapisu.

Zresztą nawet gdybym zdołała ominąć wulgaryzmy, pozostają anglicyzmy, którymi język młodszego pokolenia jest naszpikowany. Z nimi natomiast problem polega na tym, że działają tylko w mowie, a nie w piśmie. Słysząc dane słowo nie mamy wątpliwości, o co chodzi. Ale jak to zapisywać? Słowa w rodzaju "ołsom" czy "luknąć" stają się w druku niezrozumiałe i przywrócić im sens można dopiero, mrucząc je sobie pod nosem. Dialog napisany takim stylem byłby po prostu skrajnie nieczytelny, nawet od zaprawionego w takim sposobie mówienia odbiorcy wymagałby praktycznie przeczytania tekstu na głos w celu zrozumienia go. Zapis prawidłowy o tyle nie wchodzi w grę, że bardzo często są to słowa hybrydowe, takie jak wspomniane "luknąć" - łączące angielski rdzeń z polską końcówką. Zapis "looknąć" byłby, obawiam się, równie nieczytelny...

Dlatego - stety czy niestety - na razie moi czytelnicy skazani są na w miarę poprawne gramatycznie i językowo dialogi, jakich zapewne nie prowadziliby w rzeczywistości rówieśnicy bohaterów. Zapewne zresztą ani w Polsce, ani w Ameryce.

1 komentarz: