Właściwie planowałam poświęcić Ostatniemu zakończeniu, czyli trzeciemu tomowi Akademii Dobra i Zła (jeśli Wydawnictwo zdąży zmienić tytuł, bo
wyciśnięta ze mnie wersja robocza brzmiała Długo
i szczęśliwie, ale zdecydowanie wolałabym Ostatnie zakończenie) tylko jeden wpis, ale uznałam, że byłby za
długi. Tutaj nie muszę się tak bardzo obawiać spoilerów – zakończenie Świata bez książąt jasno wskazuje, gdzie
będzie przebiegać linia podziału i konflikt. Nie będzie też chyba zaskoczeniem,
że trzeba uratować świat. Natomiast w odróżnieniu od tomu drugiego autor
poszalał tutaj z nawiązaniami na całego, przywołując postaci i miejsca z baśni
i klasyki literatury dziecięcej. Aby dotrzymać mu kroku, robiłam co w mojej
mocy, by znaleźć polskie odpowiedniki wszystkiego, co tylko się dało. Dlatego
pomyślałam, że może ciekawie będzie przedstawić listę książek, na których się
opierałam, oczywiście z wyszczególnieniem mniej więcej, co z nich wzięłam.
Kolejność w miarę przypadkowa.
- Lewis Carroll: Przygody Alicji w Krainie Czarów oraz O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra; tłumaczenie: Maciej Słomczyński; rok wydania: 1972.
Biały Królik oraz
kilkoro wymienionych tylko z imienia statystów. Autor Akademii niewiele zaczerpnął z Alicji
(może to i dobrze...), natomiast warto zauważyć, że ma ona po polsku sporo
przekładów, z których uznaję istnienie trzech: Macieja Słomczyńskiego, Roberta
Stillera oraz Elżbiety Tabakowskiej (to ostatnie z ilustracjami Tove Jansson).
Całej reszty nie przyjmuję do wiadomości.
- Frank L. Baum: różne kawałki Krainy Oz; tłumaczenie: Stefania Wortman; rok wydania: 1990.
Sama Kraina Oz,
Szmaragdowy Gród oraz Kraj
Gillikinów, który przemierzają bohaterowie. Swoją drogą, czy wiecie, że to
jedyna część Oz, której nazwa nie pada w najbardziej rozpoznawalnym, pierwszym
tomie cyklu, czyli w Czarnoksiężniku ze
Szmaragdowego Grodu? Co oznacza, że czytałam go całkiem na darmo, acz miło
sobie przypomnieć. Ciekawostka: jak wiadomo, Kraina Oz składa się z czterech
części, z których każda ma charakterystyczny dla siebie kolor (w zależności od
tomu oznacza to preferencje ubraniowe i architektoniczne mieszkańców lub też
dominujący kolor krajobrazu). Te kolory to – po angielsku – red, blue, purple oraz yellow i tak się składa, że Kraj
Gillikinów ma przypisany kolor purple.
Ja zawsze bardzo uważam, żeby tłumaczyć to jako fioletowy, ale w tym przypadku pani Wortman wybrała purpurowy (co zawsze wydawało mi się
trochę bez sensu – dlaczego oddzielnie część czerwona, a oddzielnie purpurowa?),
więc podążyłam w jej ślady. Bardziej bolały mnie „wróżki z kraju Gillikinów”,
które albo są pomysłem samego Chainaniego, albo też pochodzą z jakiejś
adaptacji lub przeróbki tych książek. W samym cyklu ich nie ma, co wiem, bo
przeczytałam 40 tomów.
- Hans Christian Andersen: Baśnie; tłumaczenie: Stefania Beylin, Jarosław Iwaszkiewicz; rok wydania: 1959.
- Charles Perrault: Bajki; tłumaczenie (a właściwie „opracowanie”): Hanna Januszewska; rok wydania: 1978.
- Baśnie braci Grimm; tłumaczenie: Emilia Bielicka, Marceli Tarnowski; rok wydania: 1982.
Całe stado różnych
postaci mniej i bardziej ważnych. Nawet nie chce mi się ich dokładnie
wymieniać… Z tą ferajną było trochę problemów, na przykład taki, że w starszych
wydaniach przezwiska takie jak Kopciuszek lub Czerwony Kapturek są traktowane w
rodzaju męskim (Kopciuszek poszedł, zobaczył itp.). Ja zastosowałam rodzaj
żeński, żeby nie wprowadzać dodatkowego zamieszania. Poza tym problemem były
pewne rozbieżności. Na przykład tak się utarło, że w angielskich baśniach Jaś i
Małgosia nazywani są Hansel i Gretchen, czyli niemiecką wersją imion, a nie
angielską. Stąd dla polskiego czytelnika może być niezrozumiałe, czemu na
początku (potem autorowi nudzi się ten zabieg) wciskają oni w swoje wypowiedzi
niemieckie słowa. To jednak jeszcze pół biedy: gorzej, że bohater bajki o
magicznej fasoli po polsku także nazywa się Jaś, a w dodatku pojawia się w tych
samych scenach, co poprzednia dwójka (po angielsku to Jack, więc nie ma
problemu). Uznałam, że nie będę już nic zmieniać i jechałam z tymi dwoma
Jasiami, starając się w miarę możliwości podkreślać, który jest który. Warto
też podkreślić, że o ile ja opierałam się na porządnych starych wydaniach,
autor traktował te baśnie – mówiąc łagodnie – umiarkowanie kanonicznie i mam
pewne podejrzenia, że czerpał raczej z bardzo ugrzecznionych współczesnych
przeróbek, takich jak disneyowska bajka o małej syrence, która jest szczęśliwym
dziewczątkiem i wcale nie umiera na końcu. Notabene przy okazji pracy nad Akademią zdążyłam do reszty znienawidzić
Disneya.
- Carlo Collodi: Pinokio; tłumaczenie (także „opracowanie”): Jan Wittlin; rok wydania: 1950.
Pinokio, a także
wspominana tylko Błękitna Wieszczka.
Na szczęście z Pinokiem specjalnych problemów nie ma, jego imię jest dobrze
utrwalone i dobrze się odmienia. Natomiast ciekawostka: osoba nazywana w
angielskiej wersji Blue Fairy po
polsku tak naprawdę nie ma wyróżniającej ją nazwy. Jest „dziewczyną o
turkusowych włosach” albo też „Wieszczką”, więc wybrałam to drugie określenie i
dodałam już ten błękit, dla spokoju sumienia i dlatego, żeby nie myliła się z
wieszczami z książki, takimi jak August Sader. Nie miałam serca zmieniać jej w
„Błękitną Wróżkę”, bo to brzmiało jakoś strasznie plastikowo.
- J.M. Barrie: Piotruś Pan; tłumaczenie: Maciej Słomczyński; rok wydania: 1958.
Piotruś Pan, Blaszany
Dzwoneczek, Rycyna, kapitan Hak, bosman Plama. No tak... Peter Pan jest
Piotrusiem Panem we wszelkich wersjach, więc tu nie było problemu. Natomiast
Tinkerbell doczekała się własnych disneyowskich produktów w rodzaju filmów i seriali,
w których – w polskich wersjach – jest nazywana elegancko Dzwoneczkiem. Nie
kryję tutaj mojej najżywszej niechęci do takiego rozmieniania klasyki na
tandetę, dlatego też nie chciałam używać tego imienia. W prześlicznym
tłumaczeniu, na którym się oparłam, Blaszany Dzwoneczek była też nazywana
Blaszanką i Blaszaneczką, a ja wplotłam wszystkie te formy w książkę z efektem,
który bardzo mi się spodobał. Natomiast Grzegorz Rycyna to wspomniany wreszcie
z imienia ojciec Horta, a znalezienie go okazało się pewnym wyzwaniem.
Tłumaczenie jest bowiem typu staroświeckiego, a to oznacza, że imiona piratów
(i nie tylko, także innych postaci) często dość daleko odbiegają od
oryginalnych. Poradziłam sobie z tym w ten sposób, że znalazłam angielską
wersję tej książki (jest już w tzw. wolnej domenie, czyli da się do niej dobrać
za darmo), wyszukałam w niej odpowiednie nazwisko, wyszukałam w polskiej wersji
odpowiedni fragment – i bingo! Przy okazji, dla ciekawych: Hort od pierwszego
tomu przechwala się, że jego ojciec zginął z ręki „samego Piotrusia Pana”.
Tymczasem w książce jest to jeden z piratów, którzy zginęli jeszcze przed bitwą
na „Wesołym Rogerze”, w walce z czerwonoskórymi. Co by, do licha, Chainaniemu
szkodziło wziąć jedno z nazwisk, które padają w odpowiedniej scenie, tego nie
wiem – ale znowu podejrzewam, że wybrał sobie losowego pirata-statystę z
jakiejś adaptacji filmowej, zamiast sięgnąć do źródła.
- Roger Lancelyn Green: O Królu Arturze i Rycerzach Okrągłego Stołu; tłumaczenie: Krystyna Turnowska, Andrzej Konarek; rok wydania: 1979.
Można się domyślić... Wszystko,
co związane z królem Arturem, Kamelotem i przyległościami. To tłumaczenie
także jest stare, a to oznacza spory stopień jego spolszczenia, ale to właśnie
mi się w nim podoba. Pewne rzeczy oczywiście nie uległy zmianie – Ginewra to
zawsze Ginewra, Merlin to Merlin, a Pani Jeziora także ma jedną utrwaloną
wersję swojego przydomku. Jednak już „Eskalibur” zastąpił w późniejszych
przekładach „Ekskalibur” albo wręcz „Excalibur”, zaś Kamelot często pozostaje
Camelotem. Ja konsekwentnie trzymałam się już nazewnictwa z tej wersji, a z
pomysłów autora Akademii zmieniłam
tylko jedno – zdrobnienie imienia Ginewry, w oryginale Gwen, zastąpiłam
bardziej przejrzystą dla polskiego czytelnika Giną.
Może trochę dziwić, że wybierałam tak stare przekłady,
jednak miałam po temu kilka powodów (poza tym, że miałam je na półce i że
jestem z nimi od zawsze oswojona). Po pierwsze, jako pewne punkty stałe w
książce musiałam oczywiście przyjąć te imiona i nazwy, które mają jedną dobrze
utrwaloną polską wersję – czyli takie jak Kopciuszek, Jaś i Małgosia czy
Piotruś Pan. Dla czystej konsekwencji starałam się do nich dopasować całą
resztę tam, gdzie to było możliwe, chociaż nie przesadzałam w przypadku postaci
oryginalnych, czyli np. nauczycieli z Akademii. Po drugie, te wersje
„wierniejsze oryginałowi” często wynikają – przepraszam – z lenistwa tłumaczy
napisów do „bajek” puszczanych w kanałach dla dzieci, a niewykluczone, że także
(jak przypuszczam, ale mogę się założyć) z wymogów właścicieli praw majątkowych
do danej postaci, którzy chcą zachowania rozpoznawalnej „marki”. Po trzecie,
chociaż może się to wydać całkowicie niepotrzebne, zależało mi na tym, żeby ten
świat, w którym rozgrywa się akcja, pozostał umowny i uniwersalny, a nie
zamerykanizowany i zangielszczony. Dlatego właśnie nie poszłam na ułatwienia w
rodzaju „Eversów” i „Neversów” i dlatego starałam się możliwie zacierać czysto
angielskie odniesienia tam, gdzie to było możliwe. Baśnie dzieją się przecież
za siedmioma górami, za siedmioma rzekami, dawno, dawno temu.
I pomyśleć, że do tej pory sądziłam, że zawód tłumacza jest łatwy ;P Co do Disneya to co innego czytać dzieciom nieugrzecznione wersje baśni, a co innego pokazywać nieugrzeczniony film :) A "Ostatnie zakończenie" faktycznie brzmi lepiej. Można wiedzieć w jakim miesiącu możemy mniej - więcej spodziewać się kolejnej części Akademii?
OdpowiedzUsuńNie wiem! To jest naprawdę bardzo, bardzo potężna cegła. Wiem, że "arkusze" niewiele mówią, ale dla porównania: "Świat bez książąt" miał trochę ponad 15 arkuszy (pierwszy tom jakoś podobnie), a "Ostatnie zakończenie" ma prawie 24 arkusze. Samo obrobienie tego redakcyjnie zabierze sporo czasu, a jeszcze trzeba to ładnie poskładać z tymi wszystkimi ozdóbkami i czcionkami. Wiem tyle, co wszyscy: że ma być na początku roku, ale założę się, że Jaguarowi będzie zależało na czasie i nie będzie zwlekać bardziej niż konieczne.
UsuńBardzo dziękuję za odpowiedź :) Ta notka naprawdę mnie zachęciła do przeczytania reszty bloga, więc "arkusze" coś mi już mówią.
UsuńJa w sumie też bazuję w dużej mierze na Disneyu :). Nie sądziłam, że tłumaczenie sprawia aż tyle kłopotów! Ale... czy "Gwen" już się nie utarło? Ba ta "Gina" trochę dziwnie brzmi. "Purpurowy" też może powodować skonsternowanie czytelników :), A "Błękitna Wróżka" chyba już gdzieś była, więc...
OdpowiedzUsuńPodziwiam Pani pracę i mam nadzieję na szybkie wydanie książki!
Bardzo dziękuję!
UsuńCo do "Gwen" - tutaj rzecz polega na tym, że między "Guinevere" a "Gwen" jest w angielskim wyraźne podobieństwo wymowy. Natomiast "Ginewra" wymawia się inaczej i to przejście do angielskiego "Gwen" wydawało mi się jakieś takie niezgrabne. Na szczęście tak czy inaczej dużo tego nie będzie, bo tylko jedna osoba tak ją nazywa, a w książce za dużo się dzieje.
Wygląda obiecująco.
OdpowiedzUsuń